- Moderator
- #681
- 8 902
- 25 794
Typowe. Dlatego ja się staram jak najbardziej wyraziście odcinać od tego rodzaju mainstreamowych terminów czy zwrotów nacechowanych przede wszystkim kontekstem kulturowym, bo są one zmiennymi, nad którymi mogą pracować całe tabuny trendsetterów, aby na swą korzyść odwrócić sens zdań w jakich zostały one użyte, zmieniając również ich interpretację.
Podobnie zresztą mam z rozstrzygnięciami ideologicznymi. Nie wszystkie konsekwencje uznania dzieci za własność rodziców mogą mi się podobać, ale zdecydowanie bardziej nie podobają mi się konsekwencje nieuznawania ich za taką lub brak jakiegokolwiek rozstrzygnięcia tej kwestii - to wszystko bowiem otwiera szansę na przejęcie tematu i regulację tej sfery życia przez opinię publiczną oraz władzę, jaka niechybnie się wykrystalizuje, aby tą pierwszą zarządzać - pozornie w jej imieniu.
Uznanie, że domyślnie dzieci są własnością rodziców zatrzaskuje państwu możliwość powrotu tylnymi drzwiami, bo nie ma żadnego pola decyzyjnego i dyskusyjnego w tej kwestii, nie potrzeba więc tworzyć żadnych stanowisk dla zarządców sfery publicznej, którzy mieliby wybierać adekwatne rozstrzygnięcie obyczajowe. Bo i tak wiadomo jak będą tych rozstrzygnięć dokonywać - na korzyść swą, swego urzędu, starając się dążyć do ekspansji spraw, w jakich będą mogli podejmować kolejne decyzje.
Nawet jeśli jakaś część dzieci byłaby maltretowana, fritzlowana czy uczona jakichś nieprzydatnych pierdół albo fałszywej wiedzy o świecie przez sekciarskich rodziców czy sprzedawana przez nich na części zamienne i tak jest to lepsze rozwiązanie, niż oddawanie maszynce ideologicznej państwa na przemiał wszystkich. Czy nawet pozostawienie szansy przez uchylone drzwi dla powrotu takowej...
Jeżeli możemy ocalić chociaż jedno dziecko od nasrania mu w mózgu bzdur skutkujących na starość uległością dla władzy centralnej, powinniśmy to zrobić. Lepsze martwe dziecko niż państwowe, że tak antynatalistycznie se rzygnę na koniec.
Podobnie zresztą mam z rozstrzygnięciami ideologicznymi. Nie wszystkie konsekwencje uznania dzieci za własność rodziców mogą mi się podobać, ale zdecydowanie bardziej nie podobają mi się konsekwencje nieuznawania ich za taką lub brak jakiegokolwiek rozstrzygnięcia tej kwestii - to wszystko bowiem otwiera szansę na przejęcie tematu i regulację tej sfery życia przez opinię publiczną oraz władzę, jaka niechybnie się wykrystalizuje, aby tą pierwszą zarządzać - pozornie w jej imieniu.
Uznanie, że domyślnie dzieci są własnością rodziców zatrzaskuje państwu możliwość powrotu tylnymi drzwiami, bo nie ma żadnego pola decyzyjnego i dyskusyjnego w tej kwestii, nie potrzeba więc tworzyć żadnych stanowisk dla zarządców sfery publicznej, którzy mieliby wybierać adekwatne rozstrzygnięcie obyczajowe. Bo i tak wiadomo jak będą tych rozstrzygnięć dokonywać - na korzyść swą, swego urzędu, starając się dążyć do ekspansji spraw, w jakich będą mogli podejmować kolejne decyzje.
Nawet jeśli jakaś część dzieci byłaby maltretowana, fritzlowana czy uczona jakichś nieprzydatnych pierdół albo fałszywej wiedzy o świecie przez sekciarskich rodziców czy sprzedawana przez nich na części zamienne i tak jest to lepsze rozwiązanie, niż oddawanie maszynce ideologicznej państwa na przemiał wszystkich. Czy nawet pozostawienie szansy przez uchylone drzwi dla powrotu takowej...
Jeżeli możemy ocalić chociaż jedno dziecko od nasrania mu w mózgu bzdur skutkujących na starość uległością dla władzy centralnej, powinniśmy to zrobić. Lepsze martwe dziecko niż państwowe, że tak antynatalistycznie se rzygnę na koniec.