Piractwo to kradzież?

Yavin le Cretin

New Member
2
6
Tak tylko wspomnę, że gry zabezpieczone Deunovo (taki szatański DRM którego nikt nie złamał), a tym samym zabezpieczone w 100% przed piractwem, sprzedają się gorzej, niż te które takowego DRMu nie posiadają, a także w porównaniu z swoimi poprzednimi częściami (dane z steam spy).

(notatka - niektóre gry z deunovo zostały bypassowane [obesznięte? obszedłe?])

Abstrahując od tego, że teraz większość gier sprzedaje się i tak w pre-orderze.

Jako twórca nie mam nic przeciwko temu, żeby ktokolwiek kopiował moje opowiadanie, czy komiks, żaden problem. Problem zaczyna się gdy jakaś gnida publikuje moją twórczość jako własną np. w konkursie, albo zajebuje moje ilustracje i umieszcza na koszulkach jako swój wzór - i coś takiego tępiłbym żywym ogniem.
 
Ostatnia edycja:

Triss

libertarian pitbull
107
459
Jako twórca nie mam nic przeciwko temu, żeby ktokolwiek kopiował moje opowiadanie, czy komiks, żaden problem. Problem zaczyna się gdy jakaś gnida publikuje moją twórczość jako własną np. w konkursie, albo zajebuje moje ilustracje i umieszcza na koszulkach jako swój wzór - i coś takiego tępiłbym żywym ogniem.

Z tym że to nie jest piractwo tylko plagiat, zupełnie inne zjawisko.
 
T

Tralalala

Guest
Ponoć w tym złapaniu maczali palce goście od Coinbase czyli firmy sprzeciwiającej się "heavy encryption" i zwolennicy hard forka bitcoina czyli wyjebania anarchistów.
Chuj tym szmatom w dupę, oby dziecięca pornografia kwitła na ich dyskach i obym w anarchii dorwał ich pyski.
"More recent records show that an IP-address linked to KAT’s Facebook page was also used to access Vaulin’s Coinbase account, suggesting that the Bitcoin wallet also assisted in the investigation."
https://torrentfreak.com/can-kickasstorrents-make-a-comeback-160721/

"There have been rumors in the past regarding Coinbase tracking how users spend their bitcoins. While no serious action has been taken so far, one BitBet user was facing potential account termination for gambling. This has spurred a whole new debate as to whether or not exchanges should follow coins, and have a say in how funds are being spent."
http://themerkle.com/coinbase-tracks-user-funds-leaving-the-exchanges-wallets/

Kurwa jak chętnie bym nie zajebał polskich polityków czy urzędasów to te szmaty są nr1 dla mnie, jeszcze do tego dołączyć polityczne ataki na anarchistycznych naukówców, to są jebane kurwy dla których śmierć to za mało, wyciąć kończyny i niech żyją w klatkach jak psy pierdolone którymi są. Coinbase będzie jebane przez społeczność non stop a szmaty pracujące tam nie zakończą życia w sposób naturalny.
 
A

Antoni Wiech

Guest
Z tym że to nie jest piractwo tylko plagiat, zupełnie inne zjawisko.
Nie no, to nie jest zupełnie inne zjawisko. Zwłaszcza, że kolega napisał, że ktoś umieszcza jego wzór na koszulce. Bo przecież nie musi być wiadomo, kto stworzył ten wzór, a jeśli to nie twórca wzoru umieści go na koszulce to już to jest piractwo. Umieszczenie takiego skopiowanego wzoru niczym nie różni się od skopiowania programu komputerowego. Problem dopiero powstaje, kiedy ktoś wyraźnie stwierdzi, że to on pierwszy wykonał ten wzór. Bo to jest oszustwo. Powstaje oczywiście pytanie, czy dałoby się takim oszustwom zapobiec w akapie, ale to już temat na inne opowiadanie.
 
T

Tralalala

Guest
Problem dopiero powstaje, kiedy ktoś wyraźnie stwierdzi, że to on pierwszy wykonał ten wzór. Bo to jest oszustwo. Powstaje oczywiście pytanie, czy dałoby się takim oszustwom zapobiec w akapie, ale to już temat na inne opowiadanie.
Wtedy to już jest sprawa klienta i dochodzenie jego krzywdy (oszustwa).
 

kr2y510

konfederata targowicki
12 770
24 700

kompowiec

freetard
2 567
2 622
Ale w czym problem? Właściciel ma prawo określić jak będzie wykorzystywany jego produkt, nie podobaja się Tobie obostrzenia w wykorzystaniu nasion to ich nie kupujesz i siejesz odmiany tradycyjne dające dużo mniejszy plon. Przypominam, że na opracowanie tych zmodyfikowanych genetycznie odmian, ktoś musiał ponieść koszty badań to nic dziwnego, iż chce odzyskać poniesione nakłady Naprawdę zaczynam sie czuć dziwnie tłumacząc takiemu młodemu neoficie wolnego rynku jak Ty, podstawy funkcjonowania gospodarki kapitalistycznej :)
Czy to jest w ogóle możliwe? Jak można być tak umysłowo spierdolonym?
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 726
Patrzta jak krzesła kradno, dranie!

10 lat więzienia za nielicencjonowaną kopię krzesła? Meblarstwo pod pełną ochroną UE

08.08.2016 10:01
Do tej pory uważać można było brytyjskiego „Guardiana” za medium pro-wolnościowe, stojące po stronie interesów internautów i wrogie cenzurze. To chyba jednak zależy od aktualnie podpisanych kontraktów reklamowych – w artykule poświęconym objęciem mebli ochroną prawa autorskiego słynny serwis celebruje koniec tanich chińskich podróbek. Cieszy się też z zamknięcia dziesiątek sklepów internetowych, dzięki którym ludzie mogli ładnie i niedrogo umeblować swoje domy. Jak zauważa Rick Falkvinge, założyciel szwedzkiej Partii Piratów, ta zmiana w europejskim prawie ma szczególne znaczenie dzisiaj, kiedy to stoimy u progu kolejnej przemysłowej rewolucji, związanej z drukiem 3D.

By zrozumieć problem, należy wpierw przyjrzeć się pojęciu „wzoru przemysłowego” (ang. industrial design), które jest o tyle pojęciem prawnym co i związanym z estetyką i sztuką. Polska ustawa „Prawo własności przemysłowej” definiuje je następująco: to nowa i posiadająca indywidualny charakter postać wytworu lub jego części, nadana mu w szczególności przez cechy linii, konturów, kształtów, kolorystykę, fakturę lub materiał wytworu oraz przez jego ornamentację. Wytworem jest każdy przedmiot wytworzony w sposób przemysłowy lub rzemieślniczy, obejmujący w szczególności opakowanie, symbole graficzne oraz kroje pisma typograficznego, z wyłączeniem programów komputerowych.

Rejestracją takich wzorów zajmuje się w naszym kraju Urząd Patentowy, który właścicielowi wzoru może przyznać maksymalnie 25-letni okres ochronny. Problem jednak w tym, że nie do końca było w Unii Europejskiej jasne, co może zostać tego typu ochroną objęte. Czy indywidualna forma mebla powinna być chroniona wzorem przemysłowym, czy też być traktowana jak inne dzieła sztuki? Regulacje Unii Europejskiej sprawę tę ujmowały dość jasno – meblarstwo jest chronione tak samo jak inne dziedziny sztuki. Tak było wszędzie poza Wielką Brytanią, Rumunią i Estonią, w których dziedzina ta była objęta właśnie ochroną „wzoru przemysłowego”.


Lampa Arco, wzór Achille i Piera Giacomo Castiglioni. Licencjonowana kopia kosztuje jedyne 1800 funtów.

Sytuacja była na Wyspach dla klientów więc całkiem miła: wzory przemysłowe mogły być swobodnie odtwarzane po upływie 25 lat od ich zgłoszenia. Doprowadziło to do umasowienia handlu replikami słynnych mebli sprzed lat. Słynne krzesło „Barcelona” Miesa van der Rohe kosztowało w londyńskim sklepie meblarskim około 5 tysięcy funtów, tymczasem w sklepie internetowym identyczne „Barcelona Chair” (z dopiskiem Inspired by Mies Van Der Rohe) kosztował 539 funtów. Praktycznie wszystkie udane wzory były w ten sposób kopiowane, najczęściej w chińskich fabrykach – i co najgorsze dla właścicieli praw do oryginalnego wzoru – nic im pod względem jakości zarzucić nie można było.

Klasyczne krzesło Barcelona: teraz tylko dla finansowej elity (źródło: Wikimedia)

Nie było to zgodne ze stanem regulacji Unii Europejskiej, rząd Wielkiej Brytanii uzyskał jednak zgodę na utrzymanie okresu przejściowego, podczas którego będzie mógł stopniowo dostosować swoje prawa do unijnych do 2020 roku. Wyrok sądowy zmusił jednak Wielką Brytanię do przyspieszenia zmian. 28 lipca w życie weszły poprawki do ustawy Copyright, Designs and Patents Act 1988, które radykalnie zmieniają zakres ochrony prawnej wzorów przemysłowych – z 25 lat po rynkowym debiucie na 70 lat po śmierci projektanta.

Co jest jeszcze bardziej istotne, szczególnie w świetle nowych technologii, do tej pory wzór przemysłowy był chroniony na mocy prawa patentowego. Teraz będzie chroniony na mocy prawa autorskiego. Różnica wcale nie jest tylko akademicka. W całej Unii Europejskiej wzór chroniony na mocy prawa patentowego odtworzyć mógł sobie każdy, za pomocą własnych narzędzi, pod warunkiem, że nie czyni to dla użytku własnego, a nie na sprzedaż. Tymczasem odtworzenie wzoru chronionego prawem autorskim jest nielegalne, nawet jeśli ktoś zrobi to w swoim warsztacie i nikomu końcowego wyniku nie pokaże.

Fotel Jajo (The Egg Chair) Arne Jacobsena z 1958 roku. Licencjonowana kopia za 2500 funtów, tzw. podróbkę kupimy w polskim sklepie za 1700 zł. (źródło: Wikimedia)

Według Ricka Falkvinge to bezpośrednie uderzenie w przyszłość produkcji, w której posiadający zaawansowane drukarki przestrzenne mogliby sami sobie wydrukować krzesło „Barcelona” i na nim siedzieć, nie płacąc za to tysięcy funtów firmie posiadającej prawa do własności intelektualnej nieżyjącego od 1969 roku Miesa van der Rohe. To zarazem też bezpośrednie uderzenie w teraźniejszość handlu, który dzięki globalizacji doprowadził do sytuacji, w której klient może kupić tani towar z drugiego końca świata. W pełnych oburzenia słowach Guardian rozpisuje się o pięknym klasycznym fotelu Eames Lounge Chair and Ottoman, sprzedawanym przez mającego do niego prawa producenta, szwajcarską Vitrę, za jedyne 6814 funtów, podczas gdy oszuści z Chin takie same fotele sprzedają za 399 funtów. Warto jednak podkreślić, że nigdzie chińscy sprzedawcy nie próbują udawać, że sprzedają oryginalne fotele sprzed 50 lat. Sprzedają po prostu coś, co wygląda tak samo, tyle że 17 razy taniej.

Obecnie sklepy mają pół roku na pozbycie się wszelkich nielicencjonowanych mebli ze swoich składów. Firmy, które tego nie zrobią, zapłacą kary do 50 tysięcy funtów, a ich właścicielom grozi kara pozbawienia wolności nawet do 10 lat. Kompletnie nie wiadomo, jak w tej sytuacji odnieść się do obiektów, które nie są kopiami, lecz powstały w wyniku inspiracji poprzednim wzorem. Eksperci podkreślają więc, że będzie musiało to być każdorazowo oceniane przez sądy, a związane z tym ryzyko prawne spowoduje, że dmuchający na zimne przedsiębiorcy będą unikali wszystkiego, co mogłoby się kojarzyć z chronionym wzorem.

Najbardziej zadowolona z tego wszystkiego jest Vitra, która posiada setki zarejestrowanych wzorów klasycznych mebli i wyposażenia. Jej przedstawiciele podkreślają, że „oryginalne meble są niewątpliwie lepsze od kopii. Klasyka wzornictwa ma bowiem swoją historię i dodatkową wartość emocjonalną”. No cóż, trudno nie być zadowolonym, gdy można sprzedawać towar siedemnaście razy droższy od zakazanego konkurenta, a to wszystko dzięki państwowo regulowanemu protekcjonizmowi.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 726
Unia zmienia zdanie...

Linkowanie może być przestępstwem: wyrok Trybunału Sprawiedliwości to cios w cyberschowki
09.09.2016 11:23
I zrozum tu Unię Europejską. Jeszcze nie tak dawno mogliśmy się dowiedzieć, że linkowanie do opublikowanych treści nie jest aktem piractwa (tzn. nieautoryzowanego rozpowszechaniana chronionych treści). Z nowego wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości wynika, że linkowanie nie jest aktem piractwa, chyba że jest. Wszystko zależy od tego, kto zamieszcza link i z jaką intencją. Pole do interpretacji okazuje się być niezwykle szerokie.

Wyrok dotyczył sprawy C-160/15: GS Media vs Sanoma Media i Playboy. Krótko wyjaśnimy, o co chodziło. GS Media, firma prowadząca stronę GeenStijl.nl, w swoim materiale poświęconym holenderskiej gwiazdce telewizyjnej Brittcie Geertruidzie Dekker, zalinkowała do pliku przechowywanego na cyberschowku FileFactory. Link mówił, że „tutaj” można pobrać jej fotki – archiwum 11 zdjęć pochodzące z nieopublikowanej wcześniej sesji dla Playboya. Pomimo wezwań ze strony Sanoma Media, holenderskiego wydawcy Playboya, GS Media odmówiła usunięcia linku. Kiedy zaś fotki zniknęły z cyberschowka, GeenStijl opublikowało nowy wpis, z linkiem prowadzącym do innego cyberschowka.

Sprawa trafiła do sądu, aż wreszcie po odwołaniach stron, do samego Sądu Najwyższego Niderlandów. Ten nie potrafiąc wydać wyroku, zwrócił się do Trybunału Sprawiedliwości UE. W swoim zapytaniu holenderski sąd zauważył, że zdjęcia były opublikowane przed publikacją GS Media i możliwe do znalezienia w Internecie, jednak opublikowanie linka w popularnym serwisie ułatwiło dotarcie do nich.

Opinię w tej sprawie w kwietniu przedstawił Melchior Wathelet, rzecznik generalny Trybunału Sprawiedliwości. Podkreślił, że linkowanie to nie udostępnianie, a każde inne rozumienie tej sprawy spowodowałoby poważne zakłócenie funkcjonowania Internetu. Zdanie rzecznika nie jest jednak oficjalnym wyrokiem Trybunału Sprawiedliwości. Ten okazał się zupełnie inny.

Mówiąc w skrócie: to, czy w danym przypadku linkowania doszło do publicznego udostępniania zależy od kontekstu sytuacji. Inaczej należy traktować linkowanie przez osoby prywatne, które mogą nie wiedzieć, co jest legalne, jak wygląda kwestia licencjonowania danej treści, a inaczej, gdy linkuje osoba czy firma działająca zarobkowo w tej dziedzinie, mająca możliwość oceny charakteru treści.

Jeśli publikacja linku jest dokonana w celach zarobkowych, to właściciel strony powinien sprawdzić, czy nie prowadzi on do treści opublikowanych bezprawnie. Jeśli zaniedba tego, to działanie polegające na opublikowaniu linku do bezprawnie opublikowanego w Internecie utworu jest jego „publicznym udostępnianiem”.

W uzasadnieniu wyroku Trybunał odwołał się do wcześniejszego orzecznictwa, w sprawach dotyczących osadzania mediów (C-348/13), a także linkowania do utworów bez zgody posiadacza praw autorskich, gdy utwory te zostały opublikowane zgodnie z prawem (C-466/12). Sędziowie podkreślili, że Internet ma szczególne znaczenie dla wolności wypowiedzi i komunikacji, a linkowanie jest niezbędne do funkcjonowania Internetu oraz do wymiany opinii i informacji. Sami zaś linkujący nie mogą zawsze ustalić, czy dana publikacja została opublikowana w zgodzie z prawem. Właśnie dlatego koniecznie jest stosowanie zindywidualizowanej oceny takiego działania.

Dla samego właściciela strony GeenStijl.nl, wyrok oznacza w praktyce przegraną. Trybunał uznał za bezsporne, że komercyjny wydawca dla celów zarobkowych udostępnił linki do treści opublikowanych w Internecie bezprawnie, bez zgody właściciela praw autorskich, będąc świadomym charakteru tych treści.

Z całością wyroku Trybunału Sprawiedliwości możecie zapoznać się na stronach InfoCuria (ten link jest legalny). Konsekwencje takiego orzecznictwa idą jednak daleko. Nagle okazało się, że wszelkiego rodzaju fora internetowe, specjalizujące się w publikowaniu linków do cyberschowków ze spiraconymi treściami, działają w świetle unijnego prawa nielegalnie. Tłumaczenie się, że linkowanie nie jest piractwem, właśnie straciło rację bytu.
 

kompowiec

freetard
2 567
2 622
Gdyby prawa autorskie obejmowały wszystko…
Dzisiejszy wpis trochę jest o motoryzacji, a trochę o niej nie jest. Już od dawna zamierzałem zmierzyć się z tym trudnym tematem, ale po długim namyśle, zamiast dywagować i rozwodzić się, postanowiłem sturlać z niego bekę i tyle. Chodzi mianowicie o prawa autorskie w motoryzacji. Co jakiś czas to wypływa. Tym razem wypłynęło na autoblog.com.

TU LINK

Tym razem straszą nas, że niedozwolone będzie grzebanie i dłubanie w komputerze samochodu, ponieważ jest to złamanie prawa autorskiego. Rzecz dotyczy USA, co pokazuje, że nie do końca jest tam tak fajnie, jak tu się co niektórym wydaje – niestety jest tam znacznie mniej fajnie niż ogólnie się sądzi, ponieważ wolność doprowadziła tam do niewoli, a swobody do wynaturzeń, to jednak temat na oddzielny wpis. Regularnie też słyszy się, że nie będzie możliwe produkowanie zamienników, ponieważ producent opatentuje np. wygląd zewnętrzny pompy wody i nie będzie dopuszczalne jego skopiowanie. O ile tę drugą ewentualność, z częściami, to trochę rozumiem, i trochę się jej obawiam, o tyle tę pierwszą – dotyczącą dłubania w kodzie – można tylko obśmiać.

No bo co by było, gdyby faktycznie było tak, że nie możesz zmienić niczego w niczym co posiadasz, bo wszystko jest objęte prawem autorskim?

Wstajesz sobie rano, oczywiście w świetnym humorze, bo jest #wtorek, i wiesz że w pracy nie będzie wpierdolu tylko od rana plaża. Radiobudzik włącza ci radio, w którym leci twój ulubiony kawałek disco polo, więc zaczynasz go głośno śpiewać. Oczywiście mylisz tekst. Sąsiad, który wszystko nagrywa, zawiadamia prokuraturę, że bezprawnie zmieniłeś tekst piosenki zespołu Fanatic „Zwariowana Gocha” i zespół może wytoczyć ci proces. Na wszelki wypadek więc się zamykasz i idziesz zrobić sobie śniadanie. Niech będą parówki. Na opakowaniu parówek jest zdjęcie parówek polanych musztardą jako „propozycja podania”. Jeśli zrobisz je z musztardą, naruszysz prawa autorskie autora zdjęcia. Jeśli bez musztardy – producent nie udzieli gwarancji, że się nimi nie zatrujesz, ponieważ postąpiłeś niezgodnie z jego zaleceniem. Chrzanić parówki! Zjesz bułkę. Tylko jej nie krój: kształt bułki został objęty prawami autorskimi kartelu piekarzy.

Jeszcze tylko mycie zębów i można wychodzić. Miałeś w planie, żeby na szczotce do zębów napisać pierwszą literę swojego imienia, żeby żona przestała z niej korzystać przez pomyłkę, ale to byłoby oczywiście naruszenie praw autorskich. Zakładasz kurtkę, z której musiałeś zerwać naszywkę Towarzystwa Miłośników Żelaza Bez Sensu, bo to naruszało prawa autorskie twórców kurtki. Przed wyjściem omiatasz wzrokiem idiotycznie zielone ściany swojego mieszkania: ich przemalowanie jest niedopuszczalne, ponieważ blok, jako całość architektoniczna, został przez dewelopera objęty ochroną jego praw autorskich i jakiekolwiek przeróbki są niedozwolone. Dobrze, że pozwolili zamontować szafę wnękową…

O, przyjeżdża autobus. Oczywiście że zapomniałeś, że skończyła się karta miejska i musisz kupić bilet w biletomacie. Zapłaciłbyś komórką, ale jesteś parówką i zapomniałeś naładować swojego hatece galaksy es plus. Bzzz-wrrr-zzzz, bilet wydrukowany, skasowany. O! Przecież to koleżanka ze szkoły! No siemasz Ela! Co tam u Ciebie? Musimy koniecznie się spotkać, daj mi swój numer telefonu, czekaj, zapiszę na bilecie…

EEEEK!

Naruszyłeś prawa autorskie ZTM!

Na szczęście wysiadasz zanim ktoś to zobaczył. W pracy czas otworzyć fejsbuczka. A tam – dwie wiadomości. Jedna – fejsbuk usunął twoje zdjęcia z wakacji. Były na nich elementy objęte prawem autorskim, takie jak wizerunek hotelu, samochodów, samolotu, czy też plaży w Lloret del Mar. Druga – znajoma odwołuje swój wernisaż obrazów. Malowała konie. Okazuje się, że nie może wystawić ich na widok publiczny, ponieważ prawa autorskie do wizerunku konia należą do Google. Owszem, samo słowo „koń” jest w domenie publicznej i możesz się nim posługiwać, ale jeżeli chcesz przedstawiać konia na zdjęciach lub obrazach, musisz zapytać o zgodę właściciela praw do jego końskiej osoby (nie wierzycie? Sprawdźcie jak Apple tropi wizerunki jabłek).

I tak dalej, i tak dalej. Wszystko można objąć prawem autorskim, zabronić, ograniczyć i nie pozwolić. Jak Francuzi, którzy nie pozwalają na publikację zdjęć wieży Eiffla z włączoną iluminacją, bo iluminacja jest elementem objętym prawem autorskim. Ja oczywiście jestem za tym, żeby jak najmniej zabraniać. Wiele osób pytało mnie, czy oni sobie mogą zrobić własnym sumptem naklejkę zlomnik.pl albo koszulkę z tym logo. Oczywiście! A niechże sobie robią na zdrowie. Co innego, gdyby to sprzedawali jako swoje własne. Tak samo będzie z „Grzybologiką”, którą będzie można sobie kupić od 13 grudnia tylko tutaj na złomniku w formacie PDF, epub i mobi w cenie 5 zł. A co, jeśli dzień po rozpoczęciu sprzedaży ktoś wrzuci ją na chemikuj.pl czy inny debilny portal? No to wrzuci! I tak ci, którzy pobierają takie rzeczy za darmo, nie byliby skłonni kupić jej za 5 zł. A ci, którzy chcą ją mieć, są gotowi za nią tę piątkę zapłacić. Być może widzieliście już okładeczkę na fejsbuczku, a jeśli nie macie fejsbuczka, to proszę, oto ona, ponad 100 stron strasznych historii o samochodach z grzybami w tle.

A zatem nie ma się czego bać, przynajmniej moim zdaniem. Zelektronizowanie samochodów do tego stopnia, że wszystko będzie funkcją elektroniki wyzwoli jedynie nowe pokłady kreatywności w ludziach i pozwoli na stworzenie nowych miejsc pracy. Hakowanie aut będzie dochodowym biznesem, zwłaszcza jeśli będzie można sobie odblokować dodatkową moc czy opcje wyposażenia. Żadne ustawy o prawach autorskich i pokrewnych tego nie powstrzymają. Już teraz znam zakład zajmujący się tylko samochodami jednej, konkretnej marki o bardzo modnym wizerunku, którego właściciel mówi wprost: ja zrobię to, czego nie może zrobić ASO. A ja mu kibicuję na pohybel megakorporacjom. O cholera, nie sądziłem nigdy że zabrzmię jak punkowiec…

taki tam esej, dawno już nie istnieje na blogu
 
Ostatnia edycja:

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 726
Czekajcie, coraz śmieszniej...

Używanie języka klingońskiego może być piractwem. Twórcy fanfiction przed sądem

16.01.2017 18:49
Film, muzyka, literatura, gry komputerowe czy sztuka użytkowa to sfery działalności, w przypadku których przywykliśmy do regularnych sporów dotyczących własności intelektualnej, praw autorskich czy w końcu piractwa. Na grząski grunt wkraczamy jednak, gdy mowa o konkretnym elemencie danego uniwersum – nie jest przecież do końca jasne, jak pełnomocnicy pisarzy zareagowaliby na przykład na dobrze sprzedającą się powieść, w której Lord Voldemort przemierza Śródziemie na Płotce. Mimo że takie rozważania mogą się wydawać śmieszne, to podobną sprawę rozpatruje sąd w Kalifornii.

Jak informuje Torrent Freak, Paramount Pictures i CBS Studios, właściciele praw autorskich seriali i filmów z uniwersum Star Treka, pozwali twórców niezależnego (fundusze zbierano w ramach crowdfuningu) filmu Prelude to Axanar, który można obejrzeć na YouTube. Co ciekawe, pozew nie dotyczy naruszenia praw autorskich, jakim objęte są na przykład postaci, lokacje, kostiumy, lecz... język klingoński. A to wyjątkowo zaskakujące, biorąc pod uwagę niezliczoną ilość wszelkiej maści utworów fanfiction, jakie przez dekady osadzane były w uniwersum Star Treka.

W sprawę zaangażowało się i przesłało swoją opinię Language Creation Society, niezależna organizacja zrzeszająca miłośników tworzenia sztucznych języków, czyli konlangów. A konlangiem artystycznym jest właśnie zaplanowany przez Marca Orkanda język klingoński. Według LCS język jest narzędziem, dzięki któremu ludzie komunikują się, wyrażają myśli, czymś, czym powinni móc posługiwać się swobodnie. Czyli za darmo. Nie znajduje to jednak potwierdzenia w innych językach sztucznych – ich autorzy mogą zrzec się praw autorskich do swojego dzieła, ale wcale nie muszą.

W pierwszej kolejności nasuwa się tu oczywiście esperanto, które prawem autorskim nie było objęte tylko dlatego, że Ludwik Zamenhof się go zrzekł. Inaczej jest już jednak w przypadku innych popularnych języków sztucznych artystycznych, czyli tych stworzonych przez Tolkiena: Qenya i Sindarin. Oba języki są chronione są prawnie, podobnie jak trylogia, Silmarillion czy Hobbit. Na ciekawą różnicę pomiędzy językami Tolkiena a Orkanda zwraca jednak serwis elvish.org: o ile autor Władcy Pierścieni opracował i wydał kompletny system gramatyczny wraz z alfabetem i zasobem leksykalnym, tak Orkand ograniczył się do słownika. Brakuje natomiast autorskich opracowań, które można byłoby uznać za normatywną wykładnię.

Czy taka argumentacja przekona sąd? Tego nie wiemy. Jeżeli jednak przyzna on rację Paramount, to decyzja dotknie nie tylko twórców Prelude to Axanar. W Sieci dostępny jest bowiem serwis klingon.wikia, kontynuacja projektu, którego celem było przetłumaczenie Wikipedii na klingoński. Jej zawartość to w dużej mierze artykuły autotematyczne, jednak i one wymagały godzin pracy. A ta może zostać przekreślona decyzją sądu. Nie można także zapominać, ze w języku klingońskim dostępna jest także wyszukiwarka Google. Na ten język przetłumaczona została także... Biblia! Czyżby prawda objawiona miała się ugiąć pod presją przemysłu filmowego? O tym zadecyduje Sąd Dystryktowy USA dla Centralnego Dystryktu Kalifornii.

Qu'vatlh, shit 'ay'.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 726
Takie tam podsumowanie reality-checkowe.

Słuchają w Internecie, a później kupują CD lub winyl – Polacy nie dadzą umrzeć muzykom z głodu
30.01.2017 11:40
YouTube i piractwo podobno zabiły rynek muzyczny, skazując artystów na żywienie się tynkiem zeskrobywanym ze ścian – tak przynajmniej można było wnioskować z opowieści organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi. Tymczasem z informacji jakie przedstawił Piotr Kabaj, szef Warner Music Poland, wynika coś zupełnie innego. Jego zdaniem rynek muzyczny kwitnie, sprzedają się płyty CD, winyle oraz abonamenty w serwisach streamingowych. Co się stało, że artystom śmierć głodowa przestała zaglądać w oczy?

Piotr Kabaj, który oprócz funkcji dyrektora zarządzającego Warner Music Polska jest też wiceprzewodniczącym zarządu Związku Producentów Audio-Video, chwali się świetnymi wynikami, szczególnie dla polskich wykonawców – na liście Top100 najlepiej sprzedających się artystów, 55 to wykonawcy z naszego kraju. Średni wzrost w okresie styczeń-listopad 2016 r. wyniósł 15%, jednak dla jego koncernu tempo wzrostu miało być dwukrotnie wyższe. Oprócz wydań na CD rosła też sprzedaż płyt winylowych.

Według Kabaja, świetnie na naszym rynku radzi sobie Tidal, z którego w zeszłym roku w Polsce zaczęło korzystać około miliona osób. Ciekawa deklaracja, biorąc pod uwagę opowieści samego twórcy serwisu Jaya Z, który deklarował, że Tidal ma 3 mln płacących subksrybentów. Deklaracje te szybko jednak zostały wzięte pod lupę przez niezależnych analityków, którzy zarzucają Jayowi Z, że serwis ma mieć ponad dwukrotnie mniej subskrybentów, niż twierdzi. Czyżby więc znaczną część użytkowników płatnego przecież Tidala stanowili Polacy, czy też raczej pan Kabaj uwierzył w opowieści amerykańskiego rapera?

Inne dobrze sobie radzące u nas serwisy to Spotify, Apple Music i Deezer – mają się one cieszyć dużą popularnością. Zdaniem szefa Warner Music Polska zasługą tej popularności jest wzrost jakości muzyki słuchanej przez jej nabywców. Kupują coraz lepszą muzykę dzięki temu, że mogą wpierw ją odsłuchać w Sieci. A później – później kupują krążek. Choćby na prezent.

Prezent zaś powinien mieć przesłanie, a to tłumaczy, dlaczego tak chętnie Polacy kupują krążki polskich wykonawców. Po prostu rozumieją przesłanie – sprzedaje się muzyka z tekstem. Dlatego też płyty artystów z Polski stanowią dziś już 60% sprzedaży, o 9 pkt. proc. więcej rok do roku. Tylko 10% sprzedaży stanowiły składanki, a muzyce filmowej pozostał 1% sprzedaży, o 5 pkt. proc. mniej niż w 2015.

Także i wieści ze świata dobrze zwiastują artystom. Ostatnie prognozy Strategy Analytics mówią, że w latach 2015-2022 liczba użytkowników muzycznych usług streamingowych wzrośnie do 950 milionów, a udział streamingu w rynku sprzedaży muzyki na urządzenia mobilne sięgnie 95%. To będą niezłe pieniądze – cały ten rynek mobilnej muzyki do 2022 roku ma być wart 12 mld dolarów. Ile z tego przypadnie na Polskę?

 

tolep

five miles out
8 550
15 438
Jak umorzono postępowanie w spr. udostępniania filmu Jack Strong? Prokuratura wiedziała jak działa trolling
Marcin Maj, Wczoraj, 12:16

Dawno temu internauci dostawali pisma od kancelarii MURAAL wzywające do płacenia za udostępnianie filmu Jack Strong. Pisma powoływały się na postępowania prokuratury z Poznania (sygn. akt 1 Ds 3590/14). To postępowanie zostało umorzone i warto zajrzeć w kopię postanowienia o umorzeniu, które niniejszym publikujemy.

copyright trollingu, wiele osób otrzymało pisma z wezwaniami do zapłaty m.in. od kancelarii MURAAL z Poznania. Ta kancelaria działała w podobny sposób jak słynna firma Lex Superior, choć - trzeba przyznać - robiła to bardziej profesjonalnie i z namysłem.

Do prokuratury składano zawiadomienie o udostępnianiu utworów w sieci P2P. Następnie pokrzywdzony korzystał z dostępu do akt sprawy aby wydobyć z nich dane osobowe i rozesłać wezwania do zapłaty za rzekome piractwo. Rola kancelarii MURAAL polegała właśnie na rozsyłaniu wezwań, co odbywało się bez czekania na efekt postępowania prokuratorskiego. Taka przedwczesna wysyłka rodziła szereg problemów, które wielokrotnie opisaliśmy. Wezwania trafiały do osób niebędących podejrzanymi (potencjalnie niewinnych), a organy ścigania były sprowadzane do roli "instrumentu pozyskiwania danych osobowych".

Z punktu widzenia posiadacza praw autorskich przedwczesna wysyłka pism miała pewne zalety. Nie trzeba było nikomu udowadniać winy. Można było liczyć na to, że sam strach przed postępowaniem spowoduje wpłatę. W istocie istniała nawet szansa, że osoba niebędąca sprawcą naruszenia zapłaci kilkaset złotych za "święty spokój".

cd... http://di.com.pl/jak-umorzono-poste...okuratura-wiedziala-jak-dziala-trolling-56463

Marcina Maja z DI należałoby chyba dodac do Spoko Ludzi, za całokształt. Koszerny do końca nie jest, ale któż jest?
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 726
Ha! Ale news! Ciekowi powinien podejść, bo on gustuje w rustykalnej tematyce...

Rolnicy z USA crackują ciągniki. Inaczej nie ma sensu ich naprawiać
22.03.2017 20:58
Amerykańscy rolnicy coraz częściej crackują… swoje ciągniki firmy John Deere. By wyjść z pułapki, jaką są ograniczenia nakładane przez producenta, właściciele ciągników sięgają po firmware crackowany w centralnej Europie, dostępny tylko na zamkniętych, czarnorynkowych forach.

Nie chodzi tu o słuchanie pirackiej muzyki, jak twierdzi producent. John Deere całkowicie blokuje nieautoryzowane naprawy i zaprzecza idei posiadania maszyny. Od października firma wymaga, by kupujący podpisywali licencję zabraniającą praktycznie wszystkich modyfikacji i samodzielnych napraw. Umowa ponadto blokuje rolnikom mozliwość dochodzenia swoich praw w przypadku utraty plonów, obniżenia zysków czy niemożności używania sprzętu, jeśli winne jest oprogramowanie.

Dla rolników to znaczące ograniczenie, a także ogromne ryzyko finansowe. Sprzęt nie jest tani, a jeśli zepsuje się w nieodpowiednim momencie, los plonów i roczny dochód stają pod znakiem zapytania. W czasie żniw nie można pozwolić sobie na czekanie kilka dni, aż pojawi się ktoś z obsługi firmowej maszyny i ściągnie aktualizację oprogramowania albo zresetuje czujnik. Według licencji jednak tylko autoryzowane serwisy mogą naprawiać nowsze ciągniki, modyfikacje nie wchodzą w grę.

Podobnie jak właściciele wielu innych urzadzeń, rolnicy są zdania, że powinni móc naprawiać swoje ciągniki tak, jak im to pasuje. Obecnie, by wymienić część można podjechać do lokalnego mechanika, ale ciągnik nie ruszy. Trzeba poczekać aż przyjedzie ktoś z autoryzowanego serwisu, podłączy laptopa i zatwierdzi zmianę. Taka przyjemność kosztuje 230 dolarów plus 130 dolarów za godzinę, wliczając w to podróż. Mówimy o Stanach Zjednoczonych, gdzie gospodarstwa są oddalone od siebie o dziesiątki kilometrów.

Co gorsza, amerykańscy rolnicy boją się, że obsługa firmy John Deere może po prostu zdalnie wyłączyć ich maszyny, nawet w czasie pracy. Właściciel (teoretyczny) drogiego sprzętu nie może nic zrobić, a ma wiele do stracenia. Na Motherboard można przeczytać kilka wypowiedzi zaniepokojonych rolników, którzy nie są w stanie wykonać najprostszych napraw bez kontaktu z odległym o kilkadziesiąt lub kilkaset kilometrów serwisem.

Efekt? Mechanicy instalują prawdopodobnie ukraińskie (białoruskie?) lub polskie oprogramowanie, kupione na czarnym rynku. Rolnicy z Nebraski tymczasem starają się o wprowadzenie zmian w prawie, które zagwarantują im możliwość samodzielnego naprawiania maszyn rolniczych i unieważnią drakońską licencję producenta. Kilka innych stanów także rozważa wprowadzenie takich zmian, a John Deere jest najbardziej zaciętym przeciwnikiem takiego prawa. Niemniej jednak crackowanie oprogramowania maszyn jest jedynym rozsądnym i opłacalnym krokiem w razie awarii, nawet jeśli w ten sposób łamie się licencję.

John Deere teoretycznie może pozwać swoich klientów. Firma twierdzi, że modyfikacja oprogramowania stwarza ryzyko, że sprzęt nie będzie działał prawidłowo i będzie niebezpieczny. Co więcej, informuje, że właściciele maszyn mają dostęp do instrukcji i zasobów niezbędnych do napraw i konserwacji maszyn. To oczywiście nieprawda, co podkreślił reprezentant organizacji Repair.org. Klientom odmawiano dostępu do profesjonalnych narzędzi diagnostycznych (mają tylko aplikacje).

Na zamkniętych forach można znaleźć różne rzeczy, w tym sterowniki i oprogramowanie do diagnostyki i tuningu (zazwyczaj OEM). W sprzedaży są też przewody do podłączania komputera do ciągnika, ale strony, gdzie można je kupić, nie zawsze budzą zaufanie. Walczący o prawo do naprawy są zdania, że te programy powinny być dostepne dla wszystkich, nie tylko dla dilerów i autoryzowanych serwisów. Obecnie John Deere ma monopol, a właściciele maszyn boją się, że jeśli coś się stanie, zostaną na lodzie. Producent w każdej chwili może uznać, że nie będzie serwisować ich maszyn, może zostać kupiony przez większy koncern albo upaść.

Co ciekawe, crackowanie oprogramowania ciągników jest legalne w świetle Digital Millennium Copyright Act. W 2015 roku Kongres wprowadził tam zapis zezwalający na obchodzenie zabezpieczeń oprogramowania pojazdów lądowych, w tym maszyn rolniczych, przez prawnego właściciela, jeśli jest to niezbędne do zapewnienia prawidłowego funkcjonowania urządzenia lub diagnostyki. O ile więc zmodyfikowany pojazd nie będzie przekraczał norm dla swojej klasy, w świetle prawa wszystko jest w porządku.
 
Do góry Bottom