Jakie filmy ostatnio oglądaliście?

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 794
Jaram się jak truchło Vadera na Endorze...



Chyba tego nie zaprzepaszczą...
A teraz uderzą w ciemniejsze tony, jak w TESB... Ale nie za dużo spoilerów w tym trailerze?

Kylo to jednak tych swoich rodziców nie kocha, albo to taki montaż tylko... ;) Tak czy owak, albo antynatalizm, albo sensowne wychowanie!
 

Ciek

Miejsce na Twoją reklamę
Członek Załogi
4 881
12 264

Gdzieś na ziemi niczyjej sąsiadującej z Teksasem kanibal grany przez khala Drogo zaczyna bawić się obiadem :) Nie jest to raczej arcydzieło, ale warto zobaczyć choćby pierwsze pół godziny żeby dowiedzieć się jak będzie w akapie.

@FatBantha Czyli teraz rżną fabułę z 2 części GW z tymi łażącymi czołgami na lodowej planecie, Sokołem w jaskini, Lukiem szkolącym laseczkę jak Joda Luke'a itp. itd.? Fajnie, że marketingowcy potrafią wyciągnąć wnioski z faktu, że ludzie co rok na święta oglądają Kevina ...
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 794
Cieku - jak mawiał Lucas, "Gwiezdne wojny" są jak poezja - rymują się.

Po dokończeniu trzeciej trylogii gość będzie mógł dokonać update'a i dołożyć trzeci kadr do tego swojego porównania autoreferencyjnych scen... :)

Inne czasy, bohaterowie z innego pokolenia, trochę inny sprzęt, inne motywacje do podjęcia działań, ale generalnie to samo gówno, czyli życie w monomicie.

I tak właśnie ma być. Jeśli tożsamość ścieżki bohatera można jeszcze uwypuklić poprzez samopowtarzające się motywy w warstwie wizualnej, to tym lepiej dla przedstawienia uniwersalizmu mitu:

we have not even to risk the adventure alone; for the heroes of all time have gone before us; the labyrinth is thoroughly known; we have only to follow the thread of the hero-path. And where we had thought to find an abomination, we shall find a god; where we had thought to slay another, we shall slay ourselves; where we had thought to travel outward, we shall come to the center of our own existence; and where we had thought to be alone, we shall be with all the world.
Zawsze ktoś będzie odpowiadał na zew przeznaczenia, szukał nauczyciela, przechodził przez jakiegoś rodzaju szkolenie, w jakim przełamie swoje opory i niemożności, zawsze ktoś będzie stawał przed jakimiś próbami i radził sobie z nimi albo nie, zawsze przyjdzie mu odkryć swoją nieoczekiwaną tożsamość, zawsze w końcu znajdzie się w kulminacyjnej sytuacji, kiedy samotnie będzie musiał zmierzyć się z największym wyzwaniem. W gwiezdnowojennej space-operze zawsze więc ktoś będzie przemierzał czeluście kosmicznych stacji, wysadzał coś wielkiego, tracił kończyny, przyjaciół, opanowywał posługiwanie się Mocą, dowiadywał czyim jest potomstwem. To jak program obowiązkowy, bez tego się nie obejdzie.

Natomiast przyznanie punktów za styl i to czy filmy będą udane, czy nie, to już zależy od odpowiedniego przedstawienia postaci, poprowadzenia dramaturgii, bawienia się naszymi emocjami, zapodania niezapomnianych miejscówek, gestów, ujęć. Prequele odpadają w przedbiegach, ale ta najnowsza trylogia może się jeszcze obronić.


Ale ja nie o tym chciałem... Spoilery bedo!

Wczoraj poszedłem sobie na "Blade Runnera 2049" i stwierdzam, że Denis Villeneuve po raz kolejny dał radę. Mam co prawda drobne zastrzeżenia do tego filmu, ale na pewno zrobił on na mnie większe wrażenie niż oryginalny "BR" Ridleya Scotta. Serio.

Zacznę jednak po polsku, od narzekania; mógł być jeszcze lepszy, gdyby tylko dostał soundtrack z prawdziwego zdarzenia, a nie popierdywania Hansa Zimmera. Są filmy, które w większym stopniu robi muzyka - chociażby nawet starwarsy, o jakich gadaliśmy powyżej. Porządna ścieżka dźwiękowa potrafi wywindować film o klasę wyżej, niż zasługuje na to biorąc pod uwagę kwestię czysto techniczno-warsztatowe, krzesając dodatkowe emocje. Z dobrą muzyką jest jak z ketchupem albo innym majonezem w przypadku umiejętności kulinarnych - możesz nią zamaskować ewidentne niedoskonałości, odwracając od nich uwagę. Tutaj było na opak - film mógł się bronić jedynie obrazem, bo praca Zimmera była w zasadzie bezpłodna i raczej ciągnęła go w dół, niż mu pomagała. Główną przewagą starego "Blade Runnera" nad tym nowym pozostają więc melodie Vangelisa - pierwowzór nie dość, że był krótszy, to miał znacznie bogatszy soundtrack - ten film jest dłuższy, natomiast ścieżka dźwiękowa jest w nim znacznie uboższa w melodie. I to niestety słychać. Znowu mamy tylko samą dźwiękową fakturę rozciągniętą w nieskończoność, bez żadnych konkretnych muzycznych pomysłów. Nie wiem, co zrobiłby Jóhann Jóhannsson, bo to on miał odpowiadać na początku za muzykę w tym filmie, ale chętnie bym się dowiedział. Z pewnością do tej umieszczonej w filmie nie będę wracał, bo nie ma do czego... Przykre, ale prawdziwe.

Drugim powodem do narzekania są upierdliwe, łopatologiczne retrospekcje, które przypominają jakością narracyjne voice-overy Harrisona Forda z pierwszego BR, mające na celu mniej ogarniętym w orientowaniu się w fabule. Tutaj pewnie cel był zresztą podobny, ale pasują one stylistycznie jak pięść do nosa i tylko wybijają widza z rytmu całego filmu, irytując w dodatku, że filmowcy traktują nas jak ograniczonych umysłowo. "Zamknijcie wreszcie te japy, przecież wiem o co chodzi, oglądałem film jak do tej pory!". To jest tak nieznośne, jak wyjaśnianie komuś żartu, który się mu opowiada.
Mam nadzieję, że powstaną takie fanedycje tego filmu, w których to cholerstwo zostanie doszczętnie wycięte, bo stanowi łyżkę dzięgciu w całej tej beczce miodu. Wygląda zresztą jakby to było zrobione na doczepkę i nie leżało faktycznie w wizji reżysera, ale zgodził się on na to z powodów pragmatycznych. Historia wtedy zatoczyłaby koło, podobnie jak było w przypadku niesławnej narracji Forda. Jest to zresztą problem do obejścia, bo film można pociąć samemu i się tego pozbyć... Wyjdzie mu to tylko na lepsze.

Generalnie jednak ta produkcja jest mistrzowska. Istny emocjonalny magiel, po którym potrzeba czasu, żeby dojść do siebie. I właśnie po to się łazi do kina. Wydanej kasy nie żałuję, bo Villeneuve opowiedział dużo bardziej angażującą historię, dodając więcej wyrafinowania tematom poruszanym w pierwszym "Blade Runnerze". Film Scotta zawsze był dla mnie pozycją nierówną - pokazywał niesamowitą wizję przyszłości, ale kulał pod względem rozpisania ewolucji postaci, o czym świadczy, że najciekawszą przemianę przechodził w zasadzie główny antagonista - Roy Batty a nie sam Deckard, którego przez cały czas śledziliśmy i przynajmniej w minimalnym stopniu powinien obchodzić nas jego los, podobnie zresztą jak niewiarygodny romans z Rachel. To zresztą głównie dzięki finałowemu teatralnemu monologowi zaimprowizowanemu przez Rutgera Hauera ten film mógł dokonać swoistej apoteozy gatunku SF i sięgnąć wyżyn nieśmiertelności. Gdyby to nie wypaliło albo nie zostało zagrane na takim poziomie, BR szybko stałby się pozycją obskurną, inspirującą jedynie scenografów. Ale jeden wybitny moment potrafi też odmienić postrzeganie całego filmu, obracając w pozór poprzednią, całkiem uporczywą impresję widza, że ma do czynienia jedynie z naiwnym, futurystycznym akcyjniakiem poprowadzonym w wybitnie ślamazarnym tempie, ze śledztwem bez żadnej większej tajemnicy i intrygi, ze snującym się po ekranie od punktu A do punktu B protagonistą o kartonowej psychice, który nikogo nie obchodzi. Łzy na deszczu mogą zostać utracone, lecz mogą również jako zupełnie nieoczekiwana w takim filmie śmierciomyślicielska refleksja, razem w połączeniu z ostatnim zwrotem akcji, zadziałać ze zdwojoną siłą, czyniąc całość niezapomnianą - wartą nie tylko przeżycia, ale i godną wielokrotnych powrotów.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 794
Villeneuve po latach nie mógł jednak sobie pozwolić na powielanie takich błędów, tym bardziej, że jego dzieło nie otrzymałby podobnej taryfy ulgowej, jak nieco zbrązowiony już oryginał. Jego "2049" eliminuje tego rodzaju nierówności - jest dojrzalszy od samego początku. Tam, gdzie romans w poprzednim filmie kulał, marnując przy tym również cały potencjał pytań o sens relacji ze sztucznymi bytami wyprodukowanymi ludzką ręką, jaki dzieło science fiction powinno przecież prowokować, gdy już wyprowadza wizję tak dalece posuniętego, przekształcającego społeczeństwo rozwoju technicznego, tutaj należy do najmocniejszych punktów. Skutkuje w dodatku kilkoma z najbardziej niesamowitych scen miłosnych, jakie kiedykolwiek powstały. Pierwsza, to ta, gdy Joi się "zawiesza" w czasie pocałunku, jako centrum domowej rozrywki, gdy K. otrzymuje przychodzące połączenie. Natomiast wirtualne kapłoństwo w trójkącie z ruską dziwką powinno również przebić się do annałów kinematografii, bo pod względem pomysłu i realizacji po prostu wymiata, przewrotnie do cna wykorzystując implikacje istnienia wirtualnej seks-rozrywki. Przewrotnie, bo za seks-zabawkę służy tu replikantowi człowiek, traktowany w dodatku przez K. tylko jako cielesny nośnik dla Joi, która jest dla niego najważniejsza. (@Werner Richardson - na pewno to coś dla ciebie - będziesz mógł krytykować upadek obyczajów Okcydentu. ;) )

"2049" już chociażby tymi scenami powinien zapaść głęboko w pamięć - są po prostu piękne w taki melancholijny, przykry sposób. Nie przepuszcza okazji do poruszenia człowieka - podobnych okazji, które miał pierwszy "Blade Runner" przy prezentowaniu swojego świata i postaci, ale ich nie wykorzystał, pozostając aż do samego finału dość powierzchownym. Ten nowy emocjonalnie siada o wiele lepiej, pracując od samego początku nad gromadzeniem kapitału dramaturgicznego, jaki będzie mógł wydać w finale.
W dodatku mamy tu intrygę i tajemnicę z prawdziwego zdarzenia. Można się co prawda zastanawiać nad ich jakością, ale niewątpliwie tu są i mają zdecydowany wpływ na transformację protagonisty, poznającego nowe informacje, wiążącego je z własnymi aspiracjami i nadziejami. Dzięki temu uniknięto głównej wady Deckarda z pierwszego filmu. W dodatku "2049" bierze na siebie obowiązek wytłumaczenia tego dziwnego zachowania związanego z romansem z Rachel, otwierając znowu pole do domysłów i spekulacji.

Z miękkich nawiązań do poprzednika najbardziej podobało mi się uczynienie z kolejnego specjalisty zajmującego się produkcją replikantów, nieprzystosowanego do życia pośród ludzi, chorowitego wyrzutka o dobrym sercu, zamieszkującego w dziwnym miejscu - wcześniej mieliśmy J. F. Sebastiana, teraz tę rolę pełni Ana Stelline. Widocznie pewne rzeczy rymują się nie tylko w "Gwiezdnych wojnach"... Fajny ukłon w stosunku do pierwowzoru.

Moją największą obawą był jednak finał. Trudno rywalizować z rozstrzygnięciem, które przeszło do historii kinematografii dzięki kawałowi wybitnego aktorstwa, zdarzającego się od wielkiego dzwonu. Za wszelką cenę nie chciałem, aby próbowali powtarzać motyw solilokwium i licytowali się na teksty, bo byłoby to tanim rozwiązaniem, z jakiego w dodatku trudno byłoby wyjść zwycięsko. Miałem nadzieję, że Villeneuve zrobi ten film po swojemu, od początku do końca i opowie tę historię czysto wizualnie, pokazując ją, bez używania zbędnych słów. Pod tym względem - snucia opowieści mających znaczenie - jest o wiele lepszym reżyserem niż czysto techniczny Ridley Scott. Jeżeli to tylko wykorzysta, to będzie dobrze, myślałem.

Tak też się na szczęście stało. Dzięki temu poświęcenie K. było jasne z przebiegu fabuły i znowu dostaliśmy scenę śmierci, zachowującą swoje znaczenie i wagę, do której nie trzeba było już niczego dodawać, bo obroniła się sama. K. zresztą dla Deckarda (i jego sekretu) poświęcił znacznie więcej niż wygadany Batty. Cała ta mała stabilizacja, miłość (Fikcyjna? Prawdziwa? A może skierowana do swojego ego?), przechodzenie przez udrękę ułudy bycia wybrańcem i synem prawdziwego człowieka, dążenie do potwierdzenia własnej wyjątkowości i brutalne odarcie z jakiejkolwiek nadziei na to - wszystko co przynosiło wyłącznie rozczarowanie i cierpienie, a mimo tego, gdy nawet już nikt nie oczekiwał ocalenia życia Deckarda, gdy dogodniej było go zabić, dostaliśmy powtórkę z przeszłości. Żadne słowa nie były już potrzebne, aby ten film poruszył, czyny wystarczyły z nawiązką...

Tym samym "Blade Runner 2049" już od pierwszego obejrzenia staje się jednym z moich ukochanych filmów... Gdyby wymienić w nim muzykę i wyciąć to i owo, byłby może w ogóle najlepszym filmem, jaki kiedykolwiek było mi dane zobaczyć. Villeneuve, ty skurwielu, znowu tego dokonałeś!
 
Ostatnia edycja:
D

Deleted member 427

Guest
No właśnie nie mogę powiedzieć. Zwiastun jest celowo enigmatyczny, żeby nie zdradzać, o co chodzi.
 
D

Deleted member 4683

Guest
Blade Runner 2049 - uczta dla oczu. Ładne sceny-obrazy rozciągnięte w czasie tak, że nawet najbardziej odporny widz zapomni o narracji i zauważy ich urodę. Chociaż jeśli ktoś liczy na to, że wśród tych ładnych obrazków ujrzy chore piękno w stylu scen z lokum konstruktora mechanicznych lalek w jedynce to raczej się zawiedzie.
Film nie jest zły, wizualnie jest wręcz zajebisty tylko fabuła jest idiotyczna a akcja nie wciąga.
Największe emocje odczułem w momencie gdy K dowiedział się, że nie jest tym poszukiwanym cudownym dzieckiem. Przez chwilę wyglądało na to, że teraz przez kolejne dwie godziny K będzie szukał siostry. Na szczęście scenarzysta jakoś poprowadził go na skróty i K od razu odgadł jej tożsamość.
 
Ostatnio edytowane przez moderatora:

tomislav

libnet- kowidiańska tuba w twojej piwnicy!
4 777
13 006
Wujaszek, z tego co wiem, Karoń wyraża pogląd o związkach libertarianizmu z marksizmem. Ten człowiek doprowadza mnie do szału po 5 minutach słuchania, mimo, że z kilkoma sprawami zgadzam się jak najbardziej.

Przepraszam, że nie zalinkuję, ale naprawdę mam poważny problem z czasem ostatnio. Nawet rozważam wczasy od pisania na forum, bo w zasadzie moja aktywność ogranicza się do wbijania lol-contentu i zbierania zań lajków, co na dłuższą metę implikuje żenuę :(
 
Ostatnia edycja:

Pestek

Well-Known Member
688
1 879
"Stranger Things" na Netflixie.
Wciągająca, zajebista historia. dobre zdjęcia i efekty. Dobra gra aktorska(chociaż czasami przebija, że to serial, to historia to wynagradza). Zwłaszcza Winona Ryder. Wątek miłosny, przyjacielski, walki dobra ze złem. Jednocześnie przygodówka. Są momenty, kiedy łąpie się za głowę za niemądrość bohaterów, ale było ich może ze 3 w całej serii, a w horrorach to chyba często spotykane. Ogólnie 5+. Polecam! Właśnie kończę 2 serie i jest coraz lepiej.
strangerthingsposter.jpg
 

MaxStirner

Well-Known Member
2 781
4 723
^^^ Kreacje aktorskie zajebiste, szczególnie ta parapsychiczna dziewczynka, aż trudno uwierzyć że jedenastolatka (I sezon) potrafi wykreować taką postać, po drugie postać Dustina - jest niesamowity, pozytywny dzieciak który ma zadatki na niezłego aktora
Na duży plus klimat lat 80tych kostiumy, scenografia, muzyka i realizacja. Naprawdę kawał dobrej roboty.
Natomiast sama fabuła mnie nie porwała, obejrzałem wszystkie odcinki. Takie sobie, momentami mam wrażenie, że nie mieli spójnej wizji o czym tak historia ma być.
Do GOT to jednak im daleko.
 
Do góry Bottom