Rządy Prawa i Sprawiedliwości

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123

Piętka: Znaleziono winnych (czyli Jarosław Kaczyński znalazł winnych spowolnienia gospodarczego)
17 listopada 2016

Gospodarka posypała się Jarosławowi Kaczyńskiemu bardzo szybko. Szybciej niż np. chavistom w Wenezueli. Na tzw. program 500+ w grudniu zabraknie już pieniędzy, a wzrost gospodarczy – prognozowany na 3 proc. – spadł w trzecim kwartale do 2,5 proc. Przyczyną – oprócz nieodpowiedzialnej polityki socjalnej – jest – o czym głośno się nie mówi – łożenie znaczących sum pieniędzy na banderowską Ukrainę, której parlament debatuje właśnie nad projektem ustawy wysuwającej roszczenia terytorialne wobec Polski. Przyczyną jest także to, że spółki Skarbu Państwa – opanowane przez Misiewiczów – przynoszą straty[1]. I oto Naczelnik Państwa znalazł winnych! Winni są prywatni przedsiębiorcy powiązani z opozycją, którzy celowo „nie inwestują”, czyli chowają pieniądze przed panią Szydło i panem Morawieckim zamiast im je po prostu zanieść do gmachu w Alejach Ujazdowskich w Warszawie[2]. Naczelnik Państwa nie wymyślił nic oryginalnego. Winni są prywaciarze, kułacy, spekulanci itp. To wszystko już przecież było. Dlaczego władza radziecka nie mogła wyżywić obywateli? Bo kułacy ukrywali zboże. Dlaczego brakowało towarów w sklepach? Bo wykupywali je spekulanci i stąd Sejm PRL przyjął nawet 25 września 1981 roku ustawę o zwalczaniu spekulacji. Zaopatrzenie sklepów jednak się pomimo tego nie poprawiło. Może więc niedługo Naczelnik Państwa – idąc tym przetartym już szlakiem – każe uchwalić ustawę zobowiązującą kapitał krajowy i zagraniczny do „inwestowania” w program 500+ i inne zbawienne pomysły jego rządu. Tylko po co ten jaskiniowy antykomunizm, nachalnie uprawiany od wielu lat przez kolejne wcielenia tzw. prawicy niepodległościowej, skoro buduje ona narodowo-konserwatywną wersję socjalizmu? Czy ten antykomunizm, ta ciągła negacja PRL, ma właśnie odwrócić uwagę od faktu istnienia prawicowych komunistów?

Bohdan Piętka

[1] „Duże straty spółek Skarbu Państwa. Kto stracił najwięcej?”, www.bankier.pl, 24.03.2016.

[2] „PKB hamuje, Kaczyński zna winnego. Już nie Platforma, tylko przedsiębiorcy”, www.money.pl, 17.11.2016.


http://konserwatyzm.pl/artykul/2340...i-znalazl-winnych-spowolnienia-gospodarczego/

A tymczasem PiS nie zważa na nic i właśnie spełnił swoją kolejną obietnicę wyborczą, obniżając wiek emerytalny. Im dłużej przyglądam się działaniom tego rządu, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu że to kompletni analfabeci ekonomiczni. Nawet gorzej: ci durnie są tak głupi, że nawet nie rozumieją, że takie zagrywki zaprowadzą ich prostą drogą do klęski wyborczej za 3 lata.
 
Ostatnia edycja:

Maszyn

Member
15
59


A tymczasem PiS nie zważa na nic i właśnie spełnił swoją kolejną obietnicę wyborczą, obniżając wiek emerytalny. Im dłużej przyglądam się działaniom tego rządu, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu że to kompletni analfabeci ekonomiczni. Nawet gorzej: ci durnie są tak głupi, że nawet nie rozumieją, że takie zagrywki zaprowadzą ich prostą drogą do klęski wyborczej za 3 lata.

Najgorsze jest to, że takimi zagrywkami prawdopodobnie wygrają kolejne wybory. Dla bardzo szarego obywatela z dziećmi, PiS dał kilka pięćsetek, obniżył wiek emerytalny i inne powierzchowne pierdoły. Mniej ważne natomiast są gwiazdki w podpisie i konsekwencje tych zagrywek. Już widzę te argumenty w kolejnej kampanii.
 

Mad.lock

barbarzyńsko-pogański stratego-decentralizm
5 149
5 110
Wiek emerytalny dobrze że przywrócili. "Lyberały" chcą likwidować socjal bez likwidacji podatków, bo pilnują interesów tych, co pożyczają państwu.
 

tolep

five miles out
8 576
15 476
OP
OP
Ciek

Ciek

Miejsce na Twoją reklamę
Członek Załogi
4 871
12 259
Na autostradach jest ruch mniejszy niż się spodziewano i jakoś chyba nikt nie jest w stanie głośno powiedzieć, że są one zwyczajnie kurewsko drogie. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć po jakiego grzyba się buduje autostrady jeżeli koszt ekspresówki jest o 30-50% mniejszy przy założeniu, że węzłów jest tyle samo, a komfort użytkowania nawet większy, bo nie ma na nich najebanych bramek do poboru opłat.
 

tolep

five miles out
8 576
15 476
Na autostradach jest ruch mniejszy niż się spodziewano i jakoś chyba nikt nie jest w stanie głośno powiedzieć, że są one zwyczajnie kurewsko drogie. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć po jakiego grzyba się buduje autostrady jeżeli koszt ekspresówki jest o 30-50% mniejszy przy założeniu, że węzłów jest tyle samo, a komfort użytkowania nawet większy, bo nie ma na nich najebanych bramek do poboru opłat.
Bramki to insza inszość. Winiety by załatwiły sprawę.
 

pawel-l

Ⓐ hultaj
1 915
7 932
Bez autostrad i ekspresówek Polska byłaby sparaliżowana.
Ruch jest tak duży, że za chwilę będą poszerzać poznański odcinek A2 do trzech pasów.
Oczywiście na wysoko płatnych odcinkach ruch jest mniejszy bo ok. 30% kierowców je omija.
Opłaty za autostrady są skandalicznie wysokie i nie ma chyba co liczyć, że będą mniejsze. Winiety byłyby wygodniejsze, ale zapewne objęłyby ekspresówki. Od lat politycy nie są w stanie określić jaki będzie docelowy system poboru opłat.

Autostrady są kurewsko drogie w budowie z nie do końca wiadomych powodów. Parametry autostrad są trochę lepsze (szersze, łagodniejsze łuki, mniej węzłów) niż ekspresówek.
Wysoki koszt polskich dróg wynika np. z braku porządnych badań gruntu przy projektowaniu i ofertowaniu. W efekcie projektanci dają dużo nasypów.
Daję głowę, że Kulczyk nie wydał za dużo na budowę swojego odcinka i już mu się to zwróciło (dostaje jeszcze od państwa spore pieniądze), a będzie zarabiał przez 30 lat.
 

tolep

five miles out
8 576
15 476
Ruch jest tak duży, że za chwilę będą poszerzać poznański odcinek A2 do trzech pasów.

Tak, bo właśnie zakończyły się kurwa dwuletnie badania środowiskowe dotyczące zalania asfaltem pasa trawy między dotychczasowymi nitkami.

Tak jak Pan Janusz powiedział, Empire State Building zbudowano w środku Wielkiego Kryzysu, na Manhattanie, przy ówczesnej technologii w 13 miesięcy, bez zamykania ruchu ulicznego...
 

pawel-l

Ⓐ hultaj
1 915
7 932
Jak pan Bóg chce kogoś ukarać to mu rozum odbiera.Czy jakoś tak...

Posłanka PiS Beata Mateusiak-Pielucha chce "lojalek" od niekatolików
• Posłanka PiS uważa, że osoby niebędące katolikami powinny oświadczać, że znają i zobowiązują się w pełni respektować polską Konstytucję
• Mateusiak-Pielucha sądzi, że osoby, które nie złożą oświadczenia, powinny być deportowane

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,ti...rych-obywateli-RP,wid,18597054,wiadomosc.html
 

Doman

Well-Known Member
1 221
4 052
Towarzysze z PiS lubią puszczać niezobowiązujące komunikaty bujające giełdą. A to, że zdejmą podatek miedziowy z KGHM, a to że coś zrobią z energetyką, a to jakieś pomysły na OFE. Myślę, że skurwiele sami grają pod efekty takich komunikatów. :) Nie wiem jak to robiło PO. Wtedy giełdą nie interesowałem się. Wiem, że od spółek z udziałem SP trzeba trzymać się na kilometr, bo SP wymyślił metody by je doić i w ten sposób pozbawić drobnych dywidendy. Cholernie doją energetykę, tam kapitalizacja jest dużo poniżej ceny księgowej.

Nie czytałem całego wątku, więc może się powtórzę.

Chodzi mi o bankiera Morawieckiego, który udaje ministra. Morawiecki dość często gada jak niedorozwinięty umysłowo (za co bank płacił mu miliony?). Niedawno zapowiadał projekt polskiego samochodu elektrycznego. Gdy w końcu ktoś mu wyjaśnił czym jest samodzielna produkacja samochodu, zmienił zdanie. Teraz rząd ma wspierać rynek samochodów elektrycznych. Nie wiem jak. Pewnie będą dopłacać do Tesli. Do Mercedesa już dopłacają. Do akcji zapędzili elektrownie. Motywacja jest taka, że elektronie więcej zarobią jak będzie dużo samochodów elektrycznych.
Po tej radosnej informacji kurs Energi, PGE i Taurona nadal spada.
Myślę, że PIS dołuje energetykę aby to potem za grosze opchnąć jakiemuś Sorosowi. Podpiąłbym się pod ten trend, ale mnie na tajne sabaty nie zapraszają.

no i ten handel ziemią rolną. "obronili" ją tak, że teraz JA - obywatel III RP - nie mogę kupić tej ziemi. Kupić mogą tylko klechy i Żydy jako "związki wyznaniowe" dla których uczyniono wyjątek. Klechy i Żydy będą dyktować ceny ziemi rolnej, więc wykupią od rolników za bezcen.
 

kr2y510

konfederata targowicki
12 770
24 727
Jak pan Bóg chce kogoś ukarać to mu rozum odbiera.Czy jakoś tak...

Posłanka PiS Beata Mateusiak-Pielucha chce "lojalek" od niekatolików
• Posłanka PiS uważa, że osoby niebędące katolikami powinny oświadczać, że znają i zobowiązują się w pełni respektować polską Konstytucję
• Mateusiak-Pielucha sądzi, że osoby, które nie złożą oświadczenia, powinny być deportowane

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,ti...rych-obywateli-RP,wid,18597054,wiadomosc.html

Tę durną sucz należy deportować. Najlepiej do Jerozolimy, choć lepiej byłoby na Biegun Północny lub na Marsa.
 

rawpra

Well-Known Member
2 741
5 410
Na autostradach jest ruch mniejszy niż się spodziewano i jakoś chyba nikt nie jest w stanie głośno powiedzieć, że są one zwyczajnie kurewsko drogie. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć po jakiego grzyba się buduje autostrady jeżeli koszt ekspresówki jest o 30-50% mniejszy przy założeniu, że węzłów jest tyle samo, a komfort użytkowania nawet większy, bo nie ma na nich najebanych bramek do poboru opłat.
to miś na miarę naszych możliwości i potrzeb, podobnie jak stadiony z których nikt nie korzysta czy parki wodne na wsiach
 

Doman

Well-Known Member
1 221
4 052
Tę durną sucz należy deportować. Najlepiej do Jerozolimy, choć lepiej byłoby na Biegun Północny lub na Marsa.

Zastanawia mnie jej motywacja. tzn. czy 1) ma nawalone w bani, tzn. kretynizm nie pozwala jej zrozumieć, że szkodzi wizerunkowi swojej partii 2) cynicznie rzuca temat zastępczy 3) cynicznie uwiarygadnia się. Jeorozolima to może być dobry kierunek, bo wśród "ciał obcych" nie wymieniła judaizmu. Przypuszczam, że ze strachu, ale nie można wykluczyć że sama jest pochodzenia. W PiS ma korzenie w UW (np. Dudi), KOR (Macierewicz z kumplował się tam z Michnikiem wiedząc zapewne o mordach dokonywanych przez Stefana) , AWS, a na Chanukę zapala świece. Wpienia mnie niezmiernie przypinanie im łatki katonarodowców.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 790
PiS chyba wzoruje się na doświadczeniach chińskich...

PiS chce budować tam, gdzie nikt nie chce mieszkać. Rządowy program krzywdzi wszystkich
Niedziela, 20 listopada (06:00)

Mieszkania są za drogie, a rynek nie działa. Rząd chce rozwiązać problem, inwestując w mieszkaniówkę. Niestety, sam jest największym problemem tej branży.



Lech Wałęsa obiecał kiedyś rozdać każdemu Polakowi po 100 mln zł. Oczywiście, nie spełnił obietnicy. Kazik napisał nawet o tym prześmiewczą piosenkę. Obecna ekipa rządząca postanowiła zainspirować kolejne pokolenia artystów. W wakacje tego roku ogłosiła program "Mieszkanie plus", w ramach którego obiecała wybudować do 2030 r. dokładnie 2 752 733 tanie mieszkania czynszowe.

Dlaczego rząd chce budować mieszkania? Ponieważ w Polsce - to wśród polityków przekonanie powszechne - rynek nie radzi sobie z zapewnieniem ich wystarczającej liczby w przystępnych cenach. I panuje, tak nam się mówi, deficyt mieszkań.

A dlaczego to temat na sarkastyczne liryki? Ponieważ za ów deficyt odpowiadają w dużej mierze ci sami, którzy tak o nim trąbią. Gdyby nie prawo i sposób jego egzekwowania, mieszkań w Polsce byłoby więcej i byłyby znacznie tańsze.

Mieszkanie to nie ferrari

Deficyt mieszkań? Co to sformułowanie w ogóle znaczy? Czy mieszkań brakuje tak, jak za komuny brakowało papieru toaletowego? Nie. Nie ustawiamy się w długich kolejkach po mieszkanie i nie odprawia się nas słowami: "Dla pana/pani już nie wystarczy". Przeciwnie. Masz pieniądze, mieszkanie się znajdzie. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie. Są sprzedający, są też kupujący. Podaż spotyka popyt. Albo odwrotnie. Co więcej, liczba nowo budowanych mieszkań rośnie. Może więc twierdzenia o deficycie są na wyrost?

Po dokładniejszym przyjrzeniu się można jednak dostrzec, że faktycznie nie wszystko działa idealnie. Znacznie więcej osób potrzebuje mieszkania, niż może sobie na nie pozwolić. Oznacza to, że gdy politycy mówią o deficycie mieszkań, mają na myśli, co następuje: "Więcej osób powinno być stać na mieszkanie". Nie chodzi więc o deficyt w ścisłym rozumieniu tego słowa, ale o zbyt słaby popyt efektywny (gdy chcę kupić i stać mnie, a nie gdy tylko marzę o kupnie).

Na ferrari także nie wszystkich stać, a nikt nie mówi, że na rynku mamy "deficyt ferrari". Dlaczego? Ponieważ w razie braku ferrari zadowolimy się używaną hondą. Ma cztery koła i też dowiezie nas do pracy. Tymczasem statystycznego Polaka nie stać nie tylko na wypasione apartamenty (ferrari), lecz też na zakup byle kawalerki (używanej hondy). Średnia wysokość kredytu mieszkaniowego w Polsce to ok. 200 tys. zł, a najczęstsza pensja to ok. 1800 zł. Taki kredyt rozłożony na 30 lat będzie pochłaniał miesięcznie jej połowę. Owszem, można kupić mieszkanie w małym mieście na Podlasiu za 100 tys. zł, ale w małych miastach - ze względu na brak perspektyw - nikt nie chce mieszkać, a w dużych ceny są horrendalnie wysokie.

Brak własnych czterech kątów wpływa na standard życia mocniej niż brak wymarzonej fury - stanowi przeszkodę w rozwoju zawodowym, edukacji, zakładaniu rodziny. To przekłada się na społeczny regres - hodowlę niezaradnych maminsynków oraz mamincórek, mieszkających z rodzicami długo po osiągnięciu pełnoletności i żyjących na ich rachunek. W Polsce to już się dzieje. Według badań firmy Millward Brown 40 proc. Polaków po 50. roku życia przyznaje, że mieszkają z nimi dzieci, a 60 proc. - że regularnie wspierają je finansowo.

Patologiczną sytuację mieszkaniową unaoczniają międzynarodowe statystyki. Na tysiąc Polaków przypadają 363 mieszkania. Wiele z nich to mieszkania małe albo zbliżające się do kresu swojego żywota. We Włoszech analogiczny wskaźnik to 580 mieszkań. W Hiszpanii - 549. Nawet Czesi nas wyprzedzają - 458. Trzeba się więc podciągnąć. Ale jak?

Nie tak, jak chce rząd. Jego eksperci rozumieją rynek powierzchownie: widzą wysokie ceny kupna i najmu, niskie zarobki Polaków i konkludują, że skoro rynkowe ceny są za wysokie, to wyjściem jest albo dotowanie kredytów, albo subsydiowanie budowy czynszówek, których cena będzie ustalana nie za pomocą mechanizmu rynkowego, ale decyzji administracyjnej. Powstanie potężna oderwana od rynku gałąź transferów socjalnych.

Niesmaczne wuzetki

Od dekad mieszkaniówka - jako jedna z najważniejszych branż - jest przedmiotem badań ekonomicznych. Wynika z nich, że źródłem problemów nie jest ograniczenie popytowe, ale podażowe, a jego przyczyną nie jest niedoskonałość rynku, ale rządowa interwencja. Gdyby tylko było to możliwe, deweloperzy budowaliby więcej mieszkań i sprzedawali je większej liczbie ludzi po niższych cenach. Tłumaczy to ludzka chciwość. Jeśli możesz wybudować i sprzedać jedno mieszkanie i zarobić na nim 20 proc. albo trzy mieszkania i zarobić po 15 proc., wybierzesz drugą opcję. Problem w tym, że te możliwości są ograniczane.

W Polsce mamy trzy główne bariery: chaos w kwestii planów zagospodarowania przestrzennego, przeciągające się procedury administracyjne oraz nadmiar przepisów regulacyjnych.

Plany zagospodarowania przestrzennego to dokumenty określające, gdzie, co i jak można budować. Urbaniści wyznaczają tereny pod mieszkania, obiekty publiczne, infrastrukturę, biura. Przyjęcie takiego planu ma znaczenie dla samorządu, właścicieli gruntów i inwestorów. Samorząd zobowiązuje się do zapewnienia i sfinansowania infrastruktury koniecznej dla realizacji planu, inwestor "wie, na czym stoi", właściciele gruntów, które w wyniku przyjęcia planu zyskały na wartości (np. przekwalifikowano je z rolniczych na budowlane), muszą zapłacić gminie opłatę planistyczną przy ewentualnej ich sprzedaży. W teorii owa opłata mogłaby finansować infrastrukturę i odszkodowania za wywłaszczanie gruntów pod drogi.

- W praktyce nie działa to, jak powinno. Samorządy nie wywiązują się ze zobowiązań infrastrukturalnych, a ci, którzy powinni otrzymać odszkodowania, nie otrzymują ich, bo gminy nie mają pieniędzy z renty planistycznej. A nie mają pieniędzy, bo ludzie czekają ustawowe pięć lat na możliwość sprzedaży gruntu bez konieczności uiszczania opłaty. Planów jest za mało, a jeśli są, to albo nie tam, gdzie trzeba, albo nie takie, jak trzeba. W praktyce 60 proc. mieszkań buduje się na tzw. wuzetkach, czyli arbitralnej administracyjnej decyzji o warunkach zabudowy. Ta sytuacja powoduje niepewność. Wydajesz pieniądze na przygotowania do inwestycji, na grunt, na projekt i czekasz na decyzję. A ona nie musi być pozytywna. W jednym na dziesięć przypadków inwestor musi się wycofać, ponosząc stratę, za którą zapłacą nabywcy udanych inwestycji - mówi Jacek Bielecki, członek zarządu Polskiego Związku Firm Deweloperskich i doradca BGK Nieruchomości, spółki realizującej "Mieszkanie plus".
Niektórzy uważają, że to narzekanie nie ma podstaw, bo obecnie funkcjonujące plany zagospodarowania przewidują miejsce na mieszkania dla nawet 80 mln osób. Pytają więc: dlaczego deweloperzy nie chcą skorzystać z miejsc, które już wyznaczono? To proste. W ostatecznym rozrachunku to nie deweloperzy, ale nabywcy mieszkań decydują o ich lokalizacji. Trudno oczekiwać, że jeśli powstanie plan zagospodarowania pozwalający na budowę mieszkań w najwyższych partiach Tatr, to w rezultacie pojawią się tam bloki mieszkalne. Nie ma sensu budować domów tam, gdzie nikt nie chce mieszkać. W tej materii sytuacja w Polsce jest postawiona na głowie. Tam, gdzie plany zagospodarowania są w nadmiarze - w małych miastach i wsiach - nie ma popytu. Tam, gdzie ich brakuje - w dużych miastach - popyt jest ogromny.

Wrocław jeszcze wypada jako tako - objęty jest planami w 56 proc. Ale Warszawa to już tylko 36 proc. Łódź - 11 proc. Nie ma gdzie budować i za każdym razem trzeba starać się o wuzetki. Czekanie może potrwać nawet trzy lata, a opóźnienia generują koszty. Każde pół roku spóźnienia to dodatkowe 3-5 proc. wartości całej inwestycji. Nic dziwnego, że gęstość zaludnienia w polskich miastach jest niewielka. Możliwe, że historycznym źródłem braku planów jest brak przemyślanej prywatyzacji gruntów.

Wiele nieruchomości, które świetnie nadawałyby się na inwestycje mieszkalne, pozostało w rękach państwa lub państwowych spółek i nic produktywnego z nimi nie zrobiono. Przykładem marnotrawstwa jest parking nad śródmiejską stacją kolejki WKD w Warszawie. Zamiast niego mógłby powstać tam dowolny budynek. Właściciel gruntu, czyli PKP, wpadł na to dopiero trzy lata temu i ogłosił budowę wieżowca. Dotąd konkretów - poza zamiarami - brak. - Jednym z błędów planistycznych jest utrwalanie istniejącego zagospodarowania na terenach przemysłowych, z których wynoszą się zakłady produkcyjne. Uniemożliwia to zabudowę mieszkaniową na obszarach atrakcyjnych dla potencjalnych mieszkańców - zauważa Bielecki.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 790
Kosztowne 153 dni

W kategorii "Uzyskiwanie pozwolenia na budowę" rankingu Doing Business Banku Światowego Polska zajmuje 52. miejsce. Aby rozpocząć u nas budowę, trzeba średnio 153 dni, których wymaga realizacja 12 osobnych procedur. "Podjęcie decyzji administracyjnej trwa od 60 do 365 dni, a jej walidacja może zająć od 14 dni do 4 lat" - czytamy w raporcie. Skąd taka rozbieżność? Stąd, że przyszłą inwestycję mogą blokować jej sąsiedzi? To byłoby oczywiste i zrozumiałe. Problem w tym, że blokować mogą także organizacje ekologiczne.

Zazwyczaj "ekolodzy" po prostu grożą paraliżem inwestycji, dopóki ich fundacja nie otrzyma od dewelopera odpowiedniego wsparcia. Polski Związek Firm Deweloperskich sygnalizuje, że co drugi deweloper chociaż raz był zmuszony dokonać takiej opłaty. Jak pisała niedawno Anna Krzyżanowska na łamach "Dziennika Gazety Prawnej" w tekście "Ekoterroryści wyłudzają pieniądze od deweloperów", haraczy domagają się nie tylko podmioty deklarujące się jako działające na rzecz ochrony przyrody czy środowiska, lecz także różne stowarzyszenia, robiąc to już na etapie uzyskiwania pozwoleń konserwatorskich.

Takich problemów nie ma - a przynajmniej w takim stopniu, jak Polska - np. Nowa Zelandia, lider rankingu Doing Business w kategorii budownictwa. Co prawda procedur jest tam tylko o dwie mniej niż u nas, ale ich realizacja trwa zaledwie 93 dni. Z badania Doing Business wynika także, że kontrola jakości w budownictwie jest w Nowej Zelandii o 33 proc. skuteczniejsza niż u nas. A więc można. A przecież przerost regulacyjny w Nowej Zelandii także był kiedyś spory. Do chwili, gdy do władzy doszli właściwi ludzie.


Jedną z osób odpowiedzialnych za reformy w tej materii jest Bill English, wicepremier i minister finansów. Wciąż nie jest zadowolony z osiągnięć swojego kraju. - Regulacje, które mają chronić przed efektami zewnętrznymi, same produkują takie efekty w postaci wyższych cen - mówił w zeszłorocznym przemówieniu, zapowiadając kolejne zmiany.
W Polsce również wiele się mówi o reformach, ale w praktyce niewiele się robi. Do największych osiągnięć ostatnich lat należy zniesienie pozwolenia na budowę domu jednorodzinnego. Zapowiada się też wprowadzenie mniej restrykcyjnego kodeksu budowlanego, ale to dopiero projekt na etapie konsultacji społecznych. Jak na razie barier jest sporo, a budowa musi spełniać wiele różnego rodzaju wymogów, z których część jest nonsensowna. Przykład. Gdy budujesz blok mieszkalny, musisz spełnić wyśrubowane wymagania przeciwpożarowe dla garaży, co kosztuje do 800 razy więcej niż straty w wyniku ewentualnego pożaru. Istnieje też wymóg budowania mieszkań większych niż 28 m kw. Jeśli Nowak jest singlem, do tego minimalistą i chciałby kupić tanie mieszkanie 20-metrowe, nie może. Według ustawodawcy byłoby to niekomfortowe. Nie stać Nowaka na większe i droższe? Trudno. Niech się zgłosi po państwową dotację.

Nawet jednak sensowne normy są egzekwowane w głupi sposób. Na przykład te dotyczące odpowiedniego nasłonecznienia pomieszczeń czy energooszczędności. Uzupełnia się je szczegółowymi wskazaniami, co do sposobu ich osiągania - przepisy regulują grubość ścian, wielkość okien i dopuszczalne materiały. Gdyby jutro wymyślono budulec 20-krotnie tańszy od betonu, deweloperzy nie mogliby go zastosować, dopóki nie zezwoliłyby na to przepisy.

- Producenci materiałów budowlanych wiedzą, że jesteśmy skazani na produkty o konkretnych parametrach, nie muszą starać się być bardziej konkurencyjni. Na zasadzie grosik do grosza wszystko to pompuje końcowe ceny mieszkań - przekonuje Jacek Bielecki.

A może, jak twierdzą złośliwcy, deweloperzy "ściemniają"? Niekoniecznie. Profesor Stephen Malpezzi, ekonomista z University of Wisconsin, dużą część kariery naukowej poświęcił badaniu zależności między poziomem regulacji nakładanych na budownictwo a cenami domów i najmu. Z jego badań wynika, że jeśli weźmiemy dwa systemy, z których jeden cechuje się liberalnymi regulacjami, a drugi wyśrubowanymi, to różnice w cenach, które można przypisać różnicom w regulacjach (a nie innym czynnikom), sięgają nawet 13-26 proc. dla cen najmu i 50 proc. dla cen zakupu. Malpezzi prezentuje pogląd wspólny dla większości ekonomistów. Ze świecą szukać prac, które udowadniałyby, że kontrola zagospodarowania terenu i regulacje budowlane przekładają się na większą dostępność mieszkań i niskie ceny.
 
Do góry Bottom