- Moderator
- #2 101
- 8 902
- 25 790
Jan Hartman, naczelny filozof Polityki tym razem naraża się młodej lewicy swym bezwstydnym klasizmem. Bólu dupy nie było końca...
26 czerwca 2018
Ja, prostak
Warstwa inteligencka jest tylko jedną z grup społecznych, a jej szczytne umysłowe i kulturowe prerogatywy mają naturę klasową.
Na bezbożu wszystko bogiem. Świat nowoczesny wypełnił sobie lukę powstałą po abdykacji Boga różnymi bardziej postępowymi bóstwami. Jeśli Bóg jedyny religii monoteistycznych jest projekcją władzy królewskiej i ojcowskiej, to bogowie oświeceniowi wyobrażają i uświęcają bardziej demokratyczne i kolektywne byty. Dla maszerujących ku świetlanej przyszłości noga w nogę może to być naród i państwo, a dla niezdyscyplinowanych indywidualistów i zakompleksionych inteligentów zda się lud, proletariat i „człowiek prosty”. Oczywiście tylko do czasu – protekcjonalizm ukryty we wszelkiej ludomanii nareszcie został już zdemaskowany i napiętnowany. Któż by dziś jeszcze śmiał dzielić ludzi na prostych i kształconych albo na lud i klasy wyższe? Wśród elit uchodzi to za klasową pychę, a cała reszta demokratycznego społeczeństwa tylko czeka, aż ktoś ujawni swoje wyższościowe pretensje, by natychmiast wyszydzić go z całym jadowitym resentymentem.
A jeszcze tak niedawno mój własny ojciec, postępowiec i socjalista, deklamował przy stole z monotonnym, a śmiesznym patosem „Który skrzywdziłeś człowieka prostego…”. O, jakże ja tego wiersza nie cierpiałem! Bo cóż złego uczynił światu człek nieprosty, że jego krzywda mniej znaczy? Samouniżenie dość rozpasanych skądinąd elit artystyczno-intelektualnych zawsze mnie drażniło i frapowało. Gdy jeszcze protekcjonalizm był czymś naturalnym, hierarchia społeczna istniała i była respektowana przez wszystkie warstwy, a inteligencja żyła mimo wszystko na wyższym poziomie niż tzw. klasa robotnicza, te kompleksy i niekonsekwencje były aż nadto widoczne.
Ciągnęło to się jeszcze od XIX w. i miało u swych podstaw zapomniane już konflikty burżuazyjno-ziemiańskie i liberalno-konserwatywne. Gdy wymarli ostatni wyznawcy wszystkich staromodnych partii, sprawa emancypacji i ludu oraz miejsca, jakie w nowym społeczeństwie miałyby zająć dawne klasy wyższe, znikła z agendy. Zostało po niej tylko tępe tabu, zakazujące wywyższania się ponad kogokolwiek i deprecjonowania kogokolwiek z powodu niższego wykształcenia lub charakteru wykonywanej pracy. A mnie nie daje spokoju pytanie, co się stało z dawnym „człowiekiem prostym”? Kim jest dzisiaj – oprócz tego, że jest (rzecz jasna) osobą i obywatelem, cieszącym się pełnią praw i szacunkiem dla swej godności?
Oto jest żywą klęską – klęską liberalnych i egalitarnych ideałów oświecenia i humanizmu. Wszak po to miał każdy iść do szkół, by wyemancypować się ze swego klasowego położenia, z biedy i ciemnoty, a dzięki temu stać się samodzielnym obywatelem i myślącym członkiem demokratycznej wspólnoty. I co? Od kilku pokoleń obywatel Zachodu przechodzi quasi-naukową i humanistyczną edukację, która miała na celu wybawić go z kondycji „człowieka prostego”, a w to miejsce uczynić światłą, roztropną i krytyczną jednostką. Miał zostać małym profesorem, któremu nieobce są „mechanizmy i zjawiska”, „historyczne uwarunkowania”, „czynniki klasowe i społeczne”, nie mówiąc już o „środkach literackich i retorycznych”.
Oczekiwany u przeciętnego człowieka, który wszak otrzymuje w wianie od państwa „maturę”, poziom intelektualnego zaawansowania powinien predestynować go do przeczytania z zainteresowaniem i zrozumieniem niniejszego felietonu, a lektury wszelakie, do spółki z przedstawieniami teatralnymi i koncertami, miały być dla niego jak chleb powszedni. Ale to wszystko bujda na resorach i monstrualna hipokryzja. Nie, nie i jeszcze raz nie! Większości ludzi nie da się uformować na inteligentów i większość ludzi wcale tego nie pragnie.
Warstwa inteligencka jest tylko jedną z grup społecznych, a jej szczytne umysłowe i kulturowe prerogatywy są klasowej natury, podlegając dziedziczeniu. „Transfery społeczne” się zdarzają, lecz pomysł, by z dzieci robotników i chłopów w trzecim pokoleniu uczynić czytelników Żeromskiego, a nawet Masłowskiej, był od początku absurdalny i takimż pozostaje do dziś. Podobnie jak i pomysł, by każdy człowiek na ulicy, zaludnionej absolwentami szkół, wiedział, co to jest logarytm i jamb. To szaleństwo nie mniejsze niż wtłaczanie dzieciom do głowy pacierzy i patriotycznych wierszyków. Nikt się od niego nie „odpraszcza” i nie zmienia z groźnego czarnego luda – co to niby na pana z kosą, a do Żyda po wódkę – w świadomego, autonomicznie i krytycznie myślącego obywatela. No, może bywają takie przypadki, lecz statystycznie biorąc, cały projekt przetworzenia masy ciemnej w masę jasną zupełnie nie wypalił, a oświecenie zamiast stworzyć masowe społeczeństwa inteligenckie, stworzyło społeczeństwa zdominowane przez tzw. drobnomieszczaństwo, będące co najwyżej parodią, bo na pewno nie przybliżeniem niemądrego ideału.
Niemądrego, bo nie ma potrzeby, abyśmy się masowo „odpraszczali”. Brak wykształcenia, kultury, rozeznania w świecie i krytycyzmu, a za to podatność na manipulację, szantaż moralny i wszelkie „wciskanie ciemnoty” to wprawdzie marny „kapitał społeczny”, lecz i z takim można żyć dobrze i szczęśliwie. Dziś każdy jest cacany – no, chyba że pedofil.
Sam ulegam pokusie wtórnej prymitywizacji. Wszystko, co kiedyś jawiło mi się jako beznadziejnie skomplikowane, wraz z ubytkami neuronów i synaps w moim podsuszonym mózgu wydaje mi się dzisiaj względnie proste i niezbyt ekscytujące. Co się tylko da – upraszczam. Polityków oceniam po mordzie. Kupuję jak najtaniej, a sprzedaję jak najdrożej. Kanały przełączam, a ekran skroluję. Czy jestem już dostatecznie prosty? Czy ojciec, który chciał, abym został ciastkarzem, byłby już ze mnie zadowolony? Czy gdyby teraz mnie – odzyskanego dla prostactwa – skrzywdzono, moi byli koledzy-inteligenci ujęliby się za mną? Zapewne – zebraliby podpisy.
Ja, prostak
Warstwa inteligencka jest tylko jedną z grup społecznych, a jej szczytne umysłowe i kulturowe prerogatywy mają naturę klasową.
Na bezbożu wszystko bogiem. Świat nowoczesny wypełnił sobie lukę powstałą po abdykacji Boga różnymi bardziej postępowymi bóstwami. Jeśli Bóg jedyny religii monoteistycznych jest projekcją władzy królewskiej i ojcowskiej, to bogowie oświeceniowi wyobrażają i uświęcają bardziej demokratyczne i kolektywne byty. Dla maszerujących ku świetlanej przyszłości noga w nogę może to być naród i państwo, a dla niezdyscyplinowanych indywidualistów i zakompleksionych inteligentów zda się lud, proletariat i „człowiek prosty”. Oczywiście tylko do czasu – protekcjonalizm ukryty we wszelkiej ludomanii nareszcie został już zdemaskowany i napiętnowany. Któż by dziś jeszcze śmiał dzielić ludzi na prostych i kształconych albo na lud i klasy wyższe? Wśród elit uchodzi to za klasową pychę, a cała reszta demokratycznego społeczeństwa tylko czeka, aż ktoś ujawni swoje wyższościowe pretensje, by natychmiast wyszydzić go z całym jadowitym resentymentem.
A jeszcze tak niedawno mój własny ojciec, postępowiec i socjalista, deklamował przy stole z monotonnym, a śmiesznym patosem „Który skrzywdziłeś człowieka prostego…”. O, jakże ja tego wiersza nie cierpiałem! Bo cóż złego uczynił światu człek nieprosty, że jego krzywda mniej znaczy? Samouniżenie dość rozpasanych skądinąd elit artystyczno-intelektualnych zawsze mnie drażniło i frapowało. Gdy jeszcze protekcjonalizm był czymś naturalnym, hierarchia społeczna istniała i była respektowana przez wszystkie warstwy, a inteligencja żyła mimo wszystko na wyższym poziomie niż tzw. klasa robotnicza, te kompleksy i niekonsekwencje były aż nadto widoczne.
Ciągnęło to się jeszcze od XIX w. i miało u swych podstaw zapomniane już konflikty burżuazyjno-ziemiańskie i liberalno-konserwatywne. Gdy wymarli ostatni wyznawcy wszystkich staromodnych partii, sprawa emancypacji i ludu oraz miejsca, jakie w nowym społeczeństwie miałyby zająć dawne klasy wyższe, znikła z agendy. Zostało po niej tylko tępe tabu, zakazujące wywyższania się ponad kogokolwiek i deprecjonowania kogokolwiek z powodu niższego wykształcenia lub charakteru wykonywanej pracy. A mnie nie daje spokoju pytanie, co się stało z dawnym „człowiekiem prostym”? Kim jest dzisiaj – oprócz tego, że jest (rzecz jasna) osobą i obywatelem, cieszącym się pełnią praw i szacunkiem dla swej godności?
Oto jest żywą klęską – klęską liberalnych i egalitarnych ideałów oświecenia i humanizmu. Wszak po to miał każdy iść do szkół, by wyemancypować się ze swego klasowego położenia, z biedy i ciemnoty, a dzięki temu stać się samodzielnym obywatelem i myślącym członkiem demokratycznej wspólnoty. I co? Od kilku pokoleń obywatel Zachodu przechodzi quasi-naukową i humanistyczną edukację, która miała na celu wybawić go z kondycji „człowieka prostego”, a w to miejsce uczynić światłą, roztropną i krytyczną jednostką. Miał zostać małym profesorem, któremu nieobce są „mechanizmy i zjawiska”, „historyczne uwarunkowania”, „czynniki klasowe i społeczne”, nie mówiąc już o „środkach literackich i retorycznych”.
Oczekiwany u przeciętnego człowieka, który wszak otrzymuje w wianie od państwa „maturę”, poziom intelektualnego zaawansowania powinien predestynować go do przeczytania z zainteresowaniem i zrozumieniem niniejszego felietonu, a lektury wszelakie, do spółki z przedstawieniami teatralnymi i koncertami, miały być dla niego jak chleb powszedni. Ale to wszystko bujda na resorach i monstrualna hipokryzja. Nie, nie i jeszcze raz nie! Większości ludzi nie da się uformować na inteligentów i większość ludzi wcale tego nie pragnie.
Warstwa inteligencka jest tylko jedną z grup społecznych, a jej szczytne umysłowe i kulturowe prerogatywy są klasowej natury, podlegając dziedziczeniu. „Transfery społeczne” się zdarzają, lecz pomysł, by z dzieci robotników i chłopów w trzecim pokoleniu uczynić czytelników Żeromskiego, a nawet Masłowskiej, był od początku absurdalny i takimż pozostaje do dziś. Podobnie jak i pomysł, by każdy człowiek na ulicy, zaludnionej absolwentami szkół, wiedział, co to jest logarytm i jamb. To szaleństwo nie mniejsze niż wtłaczanie dzieciom do głowy pacierzy i patriotycznych wierszyków. Nikt się od niego nie „odpraszcza” i nie zmienia z groźnego czarnego luda – co to niby na pana z kosą, a do Żyda po wódkę – w świadomego, autonomicznie i krytycznie myślącego obywatela. No, może bywają takie przypadki, lecz statystycznie biorąc, cały projekt przetworzenia masy ciemnej w masę jasną zupełnie nie wypalił, a oświecenie zamiast stworzyć masowe społeczeństwa inteligenckie, stworzyło społeczeństwa zdominowane przez tzw. drobnomieszczaństwo, będące co najwyżej parodią, bo na pewno nie przybliżeniem niemądrego ideału.
Niemądrego, bo nie ma potrzeby, abyśmy się masowo „odpraszczali”. Brak wykształcenia, kultury, rozeznania w świecie i krytycyzmu, a za to podatność na manipulację, szantaż moralny i wszelkie „wciskanie ciemnoty” to wprawdzie marny „kapitał społeczny”, lecz i z takim można żyć dobrze i szczęśliwie. Dziś każdy jest cacany – no, chyba że pedofil.
Sam ulegam pokusie wtórnej prymitywizacji. Wszystko, co kiedyś jawiło mi się jako beznadziejnie skomplikowane, wraz z ubytkami neuronów i synaps w moim podsuszonym mózgu wydaje mi się dzisiaj względnie proste i niezbyt ekscytujące. Co się tylko da – upraszczam. Polityków oceniam po mordzie. Kupuję jak najtaniej, a sprzedaję jak najdrożej. Kanały przełączam, a ekran skroluję. Czy jestem już dostatecznie prosty? Czy ojciec, który chciał, abym został ciastkarzem, byłby już ze mnie zadowolony? Czy gdyby teraz mnie – odzyskanego dla prostactwa – skrzywdzono, moi byli koledzy-inteligenci ujęliby się za mną? Zapewne – zebraliby podpisy.