Muza

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 790
Jak daleko na wschód można udać się w poszukiwaniu nieznanego [rocka progresywnego]? Daleko. Na przykład w miejsce, gdzie swojsko wybuchały kiedyś atomówki. Inna sprawa, czy można tam znaleźć w ogóle coś ciekawego. No ale - wicie, rozumicie - czasem człowiek ma ochotę na trochę egzotyki i zastanawia się, czy implementacja konwencji estetycznej z jednej kultury, może dać jakieś ciekawe owoce w połączeniu z kulturą zupełnie odmienną a dawniej wręcz hermetyczną. Byłoby to przecież bardzo ożywcze, oryginalne i recyklingujące wyobraźnię, dawno już zajechaną zdartymi motywami.

Z takimi optymistycznymi założeniami wszedłem na wiadomą stronkę, szukając japońskich klimatów. Ups... To jest... znaczy... oczywiście chodziło o TĘ INNĄ, wiadomą stronkę. Uruchomiwszy ręcznie wyszukiwanie treści, wklepałem "Japan" i sprawdzałem opisy pojawiających się kolejno zespołów.

Optymistyczne założenia szlag trafił, podobnie jak przekonanie o intelektualnej wyższości żółtego, kolektywnego człowieka nad białym. Przynajmniej w dziedzinie sztuki pół-popularnej. W większości sam chłam - wtórny, pretensjonalny albo w ogóle niesłuchalny. No i jeszcze to darcie ryja na wokalach, no ale oni tak mają i z tym niewiele można zrobić... Inaczej ekspresji niet. Hentai, kiła i mogiła.

Machnąłem ręką i już raczej w ramach piwniczno-archiwistycznego uniesienia zacząłem porządkować kontent, oddzielając szmelc totalny od nietotalnego i znalazłem kilka w miarę znośnych albumów, kapel takich jak Teru's Symphonia, Outer Limits czy wreszcie Novelę. Niektórych kapel, co nawet nieźle się zapowiadały, nie udało mi się sprawdzić, bo w necie po prostu nie było ich płyt - przypadek Pageant. (jak ktoś coś, to na priv proszę...)

No i co z tym mieszaniem kultur? Multikulti w muzyce chyba też wypada tak sobie. Chyba najbardziej reprezentatywny, przynajmniej jeśli chodzi o japońskiego rocka symfonicznego, będzie album "Symphonic World" Noveli. Niby jest tam sporo sentymentalności kamiennoogródkowej, całej tej mono no aware, za jaką chyba najbardziej introwertyk może cenić japońską sztukę, ale w większości można podsumować to zwrotem "Sailor Moon spotyka ELP".

Momenty jednak są, ale niestety to tylko momenty.


Taki "Reqiem" weźmy na przykład. Lubię, gdy muzykom udaje się oddać nastrój tajemnicy i przełamać go później ciekawością. Ten kawałek jest właśnie taki - z każdym powtórzeniem frazy człowiek odnosi wrażenie, jakby ocierał się o tajemnice wszechrzeczy, jakby niosła go jakaś ułuda całkowitego poznania, jakby wdrapywał się na jakąś straszliwą wyżynę, z której wreszcie dojrzy całokształt bytu, co wreszcie pozwoli mu odgadnąć cel tego wszystkiego... Ale ułuda zawsze kończy się podobnie - przy ostatnim, kluczowym kroku się odpada od ściany... Piękna, pełna egzystencjalnego patosu mellotronowa perełka. Da się? Ano, da.

Ale takich rzeczy jest naprawdę niewiele. Sporo pomysłów nie jest pociągniętych dalej albo po prostu się nie sprawdzają. Sporo jest męczących powtórzeń, bez większego znaczenia i sensu kompozycyjnego.

No i jeszcze taki bardziej rozczulający kawałek, który jak dla mnie podsumowuje w miarę optymistycznie japoński prog-rock, bo z reguły jest gorzej.


I tak najlepiej po japońsku śpiewał pewien pedzio z Zanzibaru i nic go pod tym względem nie przebija od lat...
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 790
O kurde, kurde, kurde, kurde! To ja się szlajam po dziwnych rejonach w poszukiwaniu muzy, a tu taka wiadomość mnie ominęła!

Ostatnio o mojej ulubionej kapeli z nurtu włoskiego prock rocka (RPI - rock progressivo italiano) - Museo Rosenbach - pisałem kilka lat temu.
3. Największa bomba na koniec. Nietzsche słuchał Wagnera, Museo Rosenbach czytali Nietzschego. Efektem jest album koncepcyjny "Zarathustra". Mamy tam wszystko: i apollińskość i dionizyjskość, wolę mocy, nadczłowieka, wieczny powrót i oczywiście, hammondowe pierdolnięcie. Płytka od razu powędrowała na listę moich ulubionych z tego gatunku. Spora jej część znajduje się na Youtube:
[video=youtube]L7L2F5rcWxQ[/video]

Gdyby ktoś jej szukał, to odradzam rzekomo jej zremasterowane, japońskie wydanie - kompresja dźwięku, zwłaszcza pływające wysokie tony, aż boli. Czas nie obszedł się z tą płytką łaskawie, znaczy sporo szumów, ale sam materiał jak dla mnie kapitalny. Polecam wydanie BMG Ricordi z 1997.
Uznając, że kapela jest martwa a niedobitki przeszły do Il Tempio delle Clessidre i ten zespół stał się poniekąd duchowym spadkobiercą MR, przestałem śledzić też jej losy. Tymczasem Stefano "Lupo" Galifi, wokalista oryginalnego Museo odnowił grupę, wydał remake'a legendarnego "Zarathustry" w aranżu dostosowanym do koncertowego grania i pojechał z nim w świat! Są nowe albumy we wiosce, ludzie!

Ostatnio Camel zrobił coś podobnego ze swoją gęsią, ale tam efekt nie był jednak tak dobry. Obawiałem się, że Włosi powtórzą ten błąd, ale w zasadzie niesłusznie. Owszem, nowa wersja "Zarathustry" jest nieco bardziej wygładzona (chociaż niekoniecznie zupełnie wysterylizowana) uproszczona i straciła część swojej klimatycznej szorstkości - nawet tej realizacyjnej - to niestety już nie seventiesy, ale z drugiej strony inne fragmenty tego dzieła zyskały bardziej przemyślane rozstrzygnięcia i poniekąd stały się jeszcze bardziej efekciarskie - zwłaszcza partie gitarowe. Z większych zmian: kolejność utworów, ale nie zmienia to zupełnie odbioru.

Najbardziej na zmianach skorzystały chyba finał - Il Tempio Delle Clessidre oraz Della natura. Ostatnie jej dwie minuty rzuciły mnie na kolana. Może i to inny, nieoryginalny skład, ale zachowali ducha oryginału. Tutaj drugi z kawałków zagrany na żywo:


Cieszy się moje serce, bo dostałem kolejną - i to naprawdę udaną - egzemplifikacje najlepszej chyba kompozycji, jaką wydał z siebie włoski prog-rock. Jeżeli doliczyć do tego osobny album "na żywo żywo", z Japonii - to są już z oryginałem trzy. Wspaniałe urozmaicenie, które przedłuży jej żywotność w mojej świadomości.



A poza tym? Museo Rosenbach wydał zupełnie nowy album, którego jeszcze nie miałem okazji przesłuchać. Tak czy owak, mam nadzieję, że "Barbarica" nie zawiedzie i nie będzie to odcinanie kuponów od dawnej, a dziś wskrzeszonej, wielkości.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 790
A znacie Manfred Mann's Earth Band? W sumie nic specjalnego, ale jeden z ich albumów - Solar Fire daje radę. Zwłaszcza cover Dylana - Father of Day, Father of Night. Jak już kombinować religię, to z takimi hymnami pochwalnymi:

I chyba jeszcze ciekawsza, obskurancka wersja koncertowa - uwielbiam taki flow:

W ostatnich latach MMEB wykorzystuje "Father..." na ogół jako kawałek do jamu - co w sumie osłabia jego wydźwięk, bo niektóre improwizacje są po prostu takie sobie. Zależy od koncertu, na jaki się trafi.


A wszystko zaczęło się od czegoś takiego:

Sceptykom powinno to unaocznić powody, dla których rock progresywny jest potrzebny ludzkości. Otóż chociażby po to, aby z piosenek nie potraktowanych na serio wyciągnąć cały potencjał i zrobić z nich małe dzieła.
 
Do góry Bottom