Komunizm w praktyce

pawel-l

Ⓐ hultaj
1 912
7 920
Amerykańscy niewolnicy Stalina

W czasie Wielkiego Kryzysu tysiące Amerykanów wyjechały szukać pracy w Związku Sowieckim. Większość przepadła bez wieści.

Moskwa, 1 maja 1933 r. W ciągnącym przez plac Czerwony wielkim pochodzie pojawia się transparent „Grupa Amerykańskich Pionierów”. Prowadzi ją Lucy Abolin z Bostonu, 13-letnia blondynka w białej bluzce z czerwoną chustą na szyi. Jeszcze dwa lata wcześniej z rodzicami i dwoma starszymi braćmi stała w potężnej kolejce na Piątej Alei nowojorskiego Manhattanu, ustawionej do biura sowieckiej kompanii Amtorg, oferującej pracę w ZSRR.

Tylko w ciągu ośmiu miesięcy 1931 r. Amtorg przyjął 100 tys. podań od zdesperowanych Amerykanów. Wielki Kryzys pozbawił pracy 13 mln ludzi – 1/4 zatrudnionych. Ogromne rzesze przemieszczały się po kraju, szukając jakiejkolwiek szansy na jakikolwiek zarobek. Na ulicach i w parkach wyrastały namiotowe miasteczka, nocą płonęły ogniska. Ludziom wydawało się, że kapitalistyczny system dotknęła nieodwracalna katastrofa.

W 1931 r. najlepiej sprzedającą się w USA książką był „Rozkwit nowej Rosji: historia planu pięcioletniego”. Rozpoczęty w 1929 r. projekt wielkiej industrializacji zakładał budowę lub modernizację do 1933 r. aż 1500 zakładów przemysłowych. Każdego dnia w amerykańskich gazetach można było przeczytać o otwarciu nowej fabryki w Rosji lub na Ukrainie. Ironią losu był fakt, że ok. 60 proc. z nich projektowały i wyposażały amerykańskie koncerny.

Wielkie biuro projektowe w Moskwie otworzyła firma Alberta Kahna, zwanego architektem Detroit. (Andrzej Fedorowicz - polityka.pl)
 

Attachments

  • a5.jpg
    a5.jpg
    992,5 KB · Wyś: 25
  • a6.jpg
    a6.jpg
    705,4 KB · Wyś: 24

tolep

five miles out
8 555
15 441
O jaki fajny wątek, tych cytatów z Suworowa nie znałem wcześniej, odsyłam na pierwszą stronę.

I ja coś dorzucę.

https://natemat.pl/blogi/piotrgajdzinski/199619,kremlowska-gerontokracja

W wybranym w 1981 roku Komitecie Centralnym Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, zaledwie 27 z 479 członków nie skończyło jeszcze pięćdziesiątego roku życia, a najbliżsi współpracownicy genseka byli znacznie starsi. W tym gronie jedynie 67-letni wówczas Andropow i 70-letni Czernienko mogli uchodzić za młodzieńców, bo Pelesze miał 82 lata, Susłow 81, Ustinow 73, Gromyko 72. (...)

O „leciwych wodzów” dbano też w inny sposób. Pod koniec lat siedemdziesiątych podjęto decyzję o skróceniu czasu pracy członków Biura Politycznego – ich urzędowanie miało zostać ograniczone do ośmiu godzin, ale jeden dzień w tygodniu mieli prawo pracować w domach, wydłużono też urlopy. Jak w praktyce wyglądała praca na szczytach sowieckiej władzy opisał później Michaił Gorbaczow. „Niektóre posiedzenia, żeby Breżniew się zbytnio nie zmęczył, trwały 15-20 minut. To oznaczało, że dłużej wszyscy się zbierali, aniżeli pracowali. Czernienko wcześniej umawiał się z nami, żeby po postawieniu jakiegoś pytania szybko padło zdanie: wszystko jest jasne! Zaproszeni goście musieli opuszczać salę tuż po przekroczeniu jej progu, ale uważało się, że zagadnienie zostało omówione na posiedzeniu Biura Politycznego. Nawet gdy Breżniew czuł się trochę lepiej, to i tak było mu ciężko śledzić tok dyskusji i wyciągać wnioski. Dlatego też kiedy omawiano ważne kwestie, z reguły zabierał głos jako pierwszy i czytał przygotowany tekst z kartki. Po tym uważano, że nie wypada omawiać czegokolwiek po nim, a więc znowu padało zdanie: Trzeba zgodzić się z opinią Leonida Iljcza… Należy zaakceptować”.

Taki system skutkował rozrostem komisji. Stworzono dwadzieścia stałych i tymczasowych komisji, które przygotowywały decyzje, które później w iście sprinterskim tempie Biuro Polityczne na czele z ledwie żyjącym Breżniewem zatwierdzało. „W istocie komisje stopniowo zastępowały i Biuro Polityczne, i Sekretariat, z czasem posiedzenia Biura Politycznego stawały się coraz bardziej formalne” – podsumowywał Gorbaczow.




 

kr2y510

konfederata targowicki
12 770
24 700
Ostatnio te "niezależne, patriotyczne, wolnościowe i katolickie" media reprezentują coraz częściej bicie piany w wykonaniu gadających łbów, więc nie mam sił oglądać tego. Ale są tam też perełki. Do jednych z nich należy historyk wojskowości Lech Kowalski. Jego polecam.
Zapodaję ciekawy wykład o Gomółce, mordowaniu ludzi na wybrzeżu w grudniu 70, o Stanie Wojennym i o roli prominentnych komuchów w tym wszystkim. Ciekawe są powiązania z różnymi instytucjami tych skurwysynów.
 
D

Deleted member 4683

Guest
To ja może coś ze swojego podwórka: Jak byłem dzieckiem (to już było pod koniec komuny) pojechałem na kolonię. Miałem tam jednego znajomego co miał pudełko czekoladek mars (takich mini marsów, połowę wielkości zwykłych) przywiezionych z Niemiec. Poczęstował mnie, ale prosił żebym nie mówił innym dzieciakom. Ja jako, że miałem miękkie serce nie dotrzymałem sekretu i poczęstowałem innego dzieciaka w tajemnicy również. On widać zrobił ten sam błąd co ja. Dzieciaki niemal z całej kolonii przychodziły falami i niemal błagały o tego marsa. Próbowały się wymieniać na jakieś swoje zabawki i inne rzeczy. No kurwa, czujecie, za kawałek czekoladki. Pamiętam jak dziś...

U nas w mieście w bursie szkoły pilęgniarskiej mieszkali koloniści z DDR. Rzucali przez okna gumy do żucia i słodycze a na trawniku na dole mali Polacy ze mną włącznie walczyli o te skarby. Jednak w sumie wyszło na nasze bo w końcu osiedlowy łobuz o ksywie "Czita" ( bo bardzo przypominał małpę o tym imieniu z filmu Tarzan ) zgwałcił jedną z kolonistek.
p.s. ale jaja, odpowiedziałem na posta sprzed sześciu lat :mad:
 

pawel-l

Ⓐ hultaj
1 912
7 920
Niewolnicy PRL


Do Warszawy jechali prawie dobę w bydlęcych wagonach. Po drodze zgarniali kolejnych nastolatków. Najwięcej w Rzeszowie

Niewolnictwo powróciło do Polski zaraz, gdy komuniści obiecali wszystkim lepsze życie. Niewolnikami były dzieci. 28 lutego 1948 roku pojawiła się ustawa, która wcieliła w życie pomysł nowej, oszczędnej władzy: Polskę odbudują dzieci. Do przymusowej pracy, za którą nie płacono ani grosza, zapędzono szesnasto-, siedemnasto- i osiemnastolatków.

Tych współczesnych niewolników mogło być nawet 1,5 miliona.

...

Bydlęce wagony

- Miałem dopiero 17 lat, jak mnie zrobili niewolnikiem - opowiada Władysław Ryznar. Dziś ma prawie 80. - W domu była bieda: ojciec miał parę hektarów, konika i czwórkę dzieci. Jak dostałem wezwanie do Służby Polsce, to zrazu się ucieszyłem: myślałem, że mnie do wojska biorą - czyli już taki dorosły jestem. Było inaczej: razem z innymi chłopakami zapędzili nas na stację kolejową w Łańcucie i zaryglowali w "krowiakach" - wagonach towarowych. Nigdy wcześniej nie jechałem pociągiem, więc ta podróż w bydlęcym wagonie była pierwsza.

...

Ryznar obozowe życie zapamiętał inaczej. Rano: czarna kawa, chleb i marmolada, a potem wszystkich wieźli do huty nazwanej imieniem Bolesława Bieruta.

- We dwóch ładowaliśmy przez kilkanaście godzin cement - wspomina Władysław Ryznar. - Nosiliśmy 50-kilowe worki - a przecież mieliśmy dopiero 17 lat. Pracowaliśmy bez przerwy od 8 rano do 18, kiedy przychodziła druga zmiana.

Wieczorem, po pracy, było szkolenie wojskowe. A w nocy - alarmy.

- Żaden z nas nie dostał złamanego grosza za pracę - mówi Władysław Ryznar. Niedawno badał go lekarz i stwierdził, że Ryznar ma wrodzoną wadę serca: nie powinien trafić ani do Służby Polsce, ani później do wojska. Ale wtedy, na komisjach nikt serca nie badał, tylko patrzył czy ma ręce do pracy.

Pewnego dnia załadowali wszystkich na paki ciężarówek i powieźli w nieznane. Komenda "z wozu" padła w Katowicach. Tam już stały tłumy innych chłopaków w junackich mundurach. Z głośników leciały komunistyczne pieśni. Polacy mieli się cieszyć, że właśnie zmienia się nazwa miasta - z Katowic na Stalinogród.

W niedzielę do kościoła junakom nie wolno było chodzić. Nawet jak Władysław Ryznar dostał zaproszenie na ślub brata, to nie dali mu przepustki na rodzinne święto.

- Ale pewnej nocy uciekliśmy z obozu, w sześciu - zapamiętał. - Poszliśmy oglądać klasztor na Jasnej Górze. Co to za wspaniałość dla nas była! Wspięliśmy się na samą wieżę! Potem się nad nami znęcali, całej kompanii robili nocne alarmy, ale nie żałowaliśmy. Co tam Stalinogród, myśmy Jasną Górę widzieli!

Przyszłości świat tęczowy

Komuniści obliczyli, że w Polsce żyje ponad dwa miliony zdolnych do pracy młodych ludzi w wieku 16-21 lat. Wielu z nich to przeciwnicy nowej władzy: działali w niepodległościowym podziemiu, w harcerstwie, w katolickich organizacjach, takich jak Sodalicja Mariańska.

Ludwik Stanisław Szuba w książce "Powszechna Organizacja »Służba Polsce « w latach 1948-1955" przytoczył jej założenia ideowe: "W opinii partii istniejące organizacje dysponowały słabym, opornym na postępowe zmiany aktywem na najniższych szczeblach. Związek Walki Młodych prowadził robotę uświadamiającą tylko w miastach, gdyż na wsiach nie posiadał struktur. W tej sytuacji perspektywa jedności młodzieży wydawała się podówczas bardzo daleka. Reakcyjne elementy kierowały swój wysiłek na pracę z młodzieżą i prowadziły dywersyjną robotę w szeregach czterech istniejących organizacji".

Służba Polsce miała więc stać się nie tylko źródłem darmowej siły roboczej. Miała też wytresować nowego Polaka.

Buty po pachy, rydel i kosa

- Trudno dziś to powiedzieć - opowiada Jan Kluz - ale wtenczas byłem niewolnikiem. - Zaczynały my pracę od tego, że kilka kompanii wsiadało do wagonów, które co dzień pchała inna kompania, bo nie było parowozów - wspomina Jan Kluz. - Jechali my albo innego dnia pchali my z godzinę. Taki to był pociąg, że człowiek robił za maszynę.

Kiedy młody Kluz skończył 18 lat, dostał pismo, żeby się stawił na stację kolejową w Przeworsku. Załadowali go z chłopakami do wagonu towarowego, nie powiedzieli, dokąd i po co jadą.

- Było nas czterech z mojej wioski - mówi. - Nic my nie wiedziały, gdzie nas wiezą. My siedziały i my jechały aż do Miłoradza. A tam był taki wielki budynek jak stodoła. I nas tam było z tysiąc junaków. Łóżka były piętrowe, z desek zrobione. Dostały my gumowe buty po pachy, rydel i kosę. I zaczęły my robotę na Żuławach Wiślanych.

Osuszanie tego terenu było jednym ze sztandarowych placów budowy komunistycznej Polski. Każdy junak dostawał przydział - 60 metrów rowu na osobę. Cały dzień musiał stać w wodzie, kosić i karczować. - A krzaczory były takie, że w jednego nie szło wyrwać - opisuje Jan Kluz. - Dookoła pomykały szczury wodne. Człowiek robił dziennie za darmo dziesięć godzin, a do jedzenia i do picia nic nie dostawał. Nawet się do kolegi nie wolno było odezwać, bo one chodziły i goniły do pracy.

Wieczorem wracali do wielkiej stodoły. - Do mycia to my nie mieli żadnych łazienek, ino koryto z kranami - opowiada Kluz. - Na wieczór dawali nam zupę z ziemniakami i brukwią. To ziemniaki każdy zjadł, ale brukiew była tako słodka, że ja jo wypluwoł.

Jan Kluz pracował pod Malborkiem. Niektórzy junacy w nagrodę pojechali oglądać zamek krzyżacki. Numer 2 "Wiadomości Służby Polsce" w dziale "Listy od junaków" opisywał: "W zamku oglądaliśmy narzędzia tortur, jakimi Krzyżacy posługiwali się w czasie badań i sądów nad przedstawicielami podbitych przez siebie narodów. Przypomniało to nam niedawne czasy hitlerowskie. Zamek przypominał nam walki Polski z zakonem krzyżackim, a później z Niemcami. Zwiedzanie zamku krzyżackiego pozwoliło nam wyobrazić sobie, jaką wielką potęgą był zakon krzyżacki, i zmusiło nas do zwrócenia bacznej uwagi na Niemców, którzy pod opieką swych anglosaskich opiekunów znów szykują się do napastniczej wojny".

Lepsze i szczęśliwsze życie

Młodych ludzi wysyłano do przymusowej pracy na podstawie ustawy z 25 lutego 1948 roku o powszechnym obowiązku przysposobienia zawodowego, wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego młodzieży oraz o organizacji spraw kultury fizycznej i sportu. Artykuł 1 głosił, że obowiązek wprowadza się "Celem włączenia twórczego zapału młodego pokolenia do pracy nad rozwojem sił i bogactwa Narodu".

Dalej było konkretnie: władze przygotowywały spisy młodzieży w wieku 16-21 lat. Komisje kierowały do brygad SP, czyli obozów pracy.

Unikanie stawienia się - areszt do dwóch miesięcy albo grzywna do 20 tysięcy. Potem - kolejne wezwanie do pracy.

Służba w SP nie zwalniała z wojska - junacy po niej trafiali do garnizonów.

Ludwik Stanisław Szuba w swojej książce napisał: "Założenia były takie, że młodzież będzie pracować 4 dni w tygodniu, a kolejne 2 dni zostaną poświęcone na szkolenia. Młodsi niż 18 lat mieli pracować 6 godzin dziennie, starsi - 8. W praktyce junacy pracowali (zwłaszcza w brygadach) przez 6 lub 7 dni w tygodniu po 8-10 i więcej godzin dziennie z uwagi na dodatkowe zobowiązania produkcyjne podejmowane w imieniu junaków przez aktywistów ZMP".

Komenda Główna SP wydała swój pierwszy rozkaz specjalny (4 V 1948 r.):

"Przejęci wielką ideą służenia Polsce Ludowej ruszamy zbratani młodzi synowie i córki chłopów, robotników i inteligentów, aby na gruzach pozostawionych przez niemieckich faszystów i na gruzach ustroju wyzysku i krzywdy społecznej budować wraz z całym narodem nowe, lepsze i szczęśliwsze życie".
 

pawel-l

Ⓐ hultaj
1 912
7 920
W dziurawych namiotach

Zbigniewa Kołomyję zgarnięto do przymusowej pracy prosto z ulicy: - Siedziałem na ławeczce i czekałem na kolegów, a podszedł milicjant, wcześniej był u nas w domu, i bach, daje mi wezwanie, żebym się stawił w budynku straży pożarnej.

Chłopiec miał wówczas dopiero 16 lat, był rok 1948. - A stamtąd, tak jak byłem ubrany, do wagonów kolejowych - jazda bez jedzenia, bez picia, nie wiadomo, po co i dokąd.

Dojechali do Łodzi, którą mieli odgruzowywać. Zbyszek zapamiętał tylko jedną wielką ulicę: Piotrkowską. Wcześniej nie widział żadnego wielkiego miasta. Pochodził z ubogiej, wiejskiej rodziny, ojciec podczas wojny należał do Batalionów Chłopskich. Kiedy przyszli Rosjanie, chcieli ojca rozstrzelać, bo poczęstował ich papierosami Mewa. Jak ma papierosy, to pewnie wielki pan, którego "dołżno rasstrielat'". Tymczasem ojciec dopiero po wojnie dorobił się skrawka ziemi: dostał trzy hektary po reformie rolnej. Zbyszek od dzieciństwa pasł krowę.

Świat w Łodzi był więc rzeczywiście większy, ale jedzenie i traktowanie gorsze niż w domu. Na śniadanie dostawali niesłodzoną kawę, czerstwy chleb, marmoladę, a czasami ser topiony. I praca cięższa: od ósmej do siedemnastej, osiemnastej, zależy, jak samochód po nich przyjechał. Wozili taczkami gruz, układali cegły.

Spali w dziurawych namiotach.

- Rodzice najpierw nie wiedzieli, co się ze mną stało - wspomina Zbigniew Kołomyja. - Szukali mnie po szpitalach, na milicji, gdzie dowiedzieli się, że zabrano mnie do Służby Polsce. Ojciec się wściekł: jak to tak zabrać nieletnie dziecko, bez pytania rodziców? Awanturował się. Szczęśliwie po miesiącu miałem wypadek przy pracy.
...
Korytko blaszane i kraniki

Maria Lorenc trafiła do Służby Polsce za karę, że jej rodzice mieli dwa sklepy.

- Wtedy komuniści walczyli z prywatną inicjatywą - wspomina. - Ojca w końcu zmuszono do zlikwidowania sklepików.

...
Czesław Michalski był jednym z najmłodszych niewolników - miał dopiero 16 lat.

Zawieźli go do Krakowa. Z bydlęcego wagonu trafił od razu na obchody święta 1 Maja. Dostał do ręki szturmówkę i pomaszerował w pochodzie skandującym: "Lenin!", "Stalin!".

Potem trafił do Nowej Huty, na sztandarową budowę komunistycznej Polski. Kiedy junacy zajechali na plac budowy w podkrakowskiej wsi Mogiła, wokół jeszcze były pola, na których rósł tytoń. Brakowało fachowców, więc każdy, kto się znał na poziomnicy, z miejsca zostawał murarzem.

Rano szli do pracy, śpiewając na rozkaz: "My, espe, my roboty nie boimy się". Na budowie wszędzie wisiały głośniki, przez które puszczano pieś-ni komunistyczne zagrzewające do pracy. Orkiestra grała, gdy jakaś kompania biła rekord. Często grała.

I tak minął rok.

Czesław Michalski, jeden z najmłodszych, był też jednym z najdłużej pracujących przymusowo robotników. Rok o kaszy i kapuśniaku. Rok z dala od rodziców. Rok za darmo.

Na koniec zaproponowali mu, żeby został na budowie, teraz już za pieniądze. Nawet obiecali, że mu kupią nowe ubranie.

Nie chciał. W nagrodę za rok pracy dostał książkę o Stalinie.

Dezerterzy

Ludwik Stanisław Szuba w swojej książce cytuje jednego ze złapanych dezerterów: "Z brygady mnie zmósiło zebym uciek marne jedzenie i mało gotują co dzień kasze w kaszy mało kartofli i w dodatku przypalają jak nie przypalą to za mało słona lub surowe. Chleba terz jest bardzo mało. Włosy nam pościnali bez badania goowy jak kto nie dał ściąć to go złapało 3 ze sztabu i mu krzyż wycieli na głowię. Dowództwo się z nami bardzo źle obchodzi pościnali nam włosy i teraz wyzywają od małpich ludzi. Tak krzyczelim, że nam się jeś chcę to wygnali w lasy i kazali padnij powstań, jajka nam dali to prawie wszystkie zepsute".

Inny junak uciekł po tym, gdy mu kazano w kancelarii robić przysiady do utraty sił.

Komisje kontrolne stwierdzały: muchy i włosy kucharek wpadały do wiader z jedzeniem; podawano zepsutą kapustę, w której znaleziono robaki; junacy spali na deskach bez pościeli; junakom nie wydano 448 kilogramów mydła; zastępcy dowódców kompanii byli zawszeni.

...
- Ojciec spodziewał się aresztowania - wspomina Zdzisław Krochmal. - Nawet mówił to Władysławowi Gomułce, słynnemu przywódcy komunistów. Znali się od przedwojennych czasów - Gomułka był u Krochmala w kopalni kowalem. Jak po wojnie powiedział Gomułce, że jego też zamkną, to ten się żachnął: przecież jestem władzą!

...
Jechali prawie dobę w bydlęcych wagonach. Po drodze zabierali kolejnych nastolatków, najwięcej w Rzeszowie. Dojechali do Fortu Traugutta przy Dworcu Gdańskim w Warszawie.

Dzień zaczynał się o piątej rano. Spali na siennikach ze słomy, w namiotach w nocy było zimno, a o świcie biegli umyć się w korycie pod gołym niebem. Z rury lała się zimna woda.

Potem odgruzowywanie Warszawy. Na Marszałkowskiej ładowali gruz do wózków, które potem po torach pchali kilka kilometrów - dopiero później wynajęto konie od prywaciarza. Po pracy od noszenia cegieł nie mógł wieczorem rozprostować dłoni.

- Jedzenie było makabryczne - zapamiętał. - Rano kawa zbożowa, kanapki ze smalcem i skwarkami. A na obiad kasza z sosem i gotowana słonina. Nie chciało mi to przejść przez gardło, pieniło się w ustach.

- Tresowali nas - jak idąc do roboty, zmyliłem krok marszowy, to musiałem za karę biegać wokół kompanii.

Przez miesiąc w ogóle nie wolno było wyjść z koszar. Karali wszystkich, jak ktoś uciekł w niedzielę do kościoła.

...
Henryk Jakiel został niewolnikiem przez Stalina. Groteskowo.

Henryk Jakiel akurat mocno zranił się blachą w rękę. Zawył z bólu. I znowu usłyszał o wielkim Stalinie.

- Taka mnie złość wtedy wzięła - wspomina - że chwyciłem młotek i ciepnąłem w ten głośnik. A on tylko zabełkotał i spadł.

Wtedy się zaczęło. Młodocianego robotnika zaczęli wzywać: do związków zawodowych, do Związku Młodzieży Polskiej, do partii. Tak przez dwa dni. Trzeciego dnia zabrał go Urząd Bezpieczeństwa.

- Nie bili - zapamiętał - ale tak mi włosy naciągali, aż mnie głowa cała piekła.

Dostał kartę powołania do Służby Polsce. I jak inni: do bydlęcych wagonów i dalej w świat. Na drogę dostali po cztery suchary i konserwę jedną na sześciu.

- Wysikać się można było tylko przez otwarte drzwi wagonu - opowiada. - A jak kto chciał kupę zrobić, to musiał sobie podłożyć gazetę i potem to wyrzucić.

Dojechali do Stalinogrodu, czyli dawniejszych Katowic.

- Jak zatrzymaliśmy się na stacji, to wszystkim płakać się chciało - mówił. - Zewsząd było słychać tylko szwargotanie po rosyjsku i po niemiecku.

Wysłano go do pracy najpierw w kamieniołomie: było strasznie. Waliło się ciężkim młotem w skałę. Pchało we dwóch wielkie kolibki po szynach. Jak coś wysadzali w powietrze, to nawet nie powiedzieli, żeby uszy zatkać, to i niejednemu ustami poszła krew. Raz go odłamek trafił tuż nad uchem i rozciął skórę. Praca trwała tyle, "ile zegar utrzymał", czasami po 12, a czasami po 15 godzin dziennie.

Potem kilka miesięcy w kopalni węgla: zjeżdżał na 1200 metrów, pracował znowu po kilkanaście godzin dziennie przy budowaniu filarów.

Dalej do Fromborka, do zbierania ziemniaków i darcia buraków. Tam się jego koledzy pochorowali, bo do jedzenia dostawali skisłe mięso i ziemniaki. Wypominano im pochodzenie z Rzeszowszczyzny, gdzie grasowały ukraińskie oddziały UPA. Jak się poskarżyli na jedzenie, to dowódcy krzyczeli: "A co wy chcecie, wy bando UPA od Rzeszowa, wy żeście nigdy tak dobrze w domu nie mieli!".
 

pawel-l

Ⓐ hultaj
1 912
7 920

Dzieci Gułagu. Stalin zamykał w łagrach nawet niemowlęta, bo ich rodziców uznano za „wrogów Związku Sowieckiego”!​

DWUDZIESTOLECIE MIĘDZYWOJENNE
27.05.2021| Autor:
Maria Procner


„Dziękujemy towarzyszu Stalin za nasze szczęśliwe dzieciństwo” w 1936 roku.
Dzieci w sowieckich łagrach przechodziły twardą szkołę życia – trzy lata w przyłagiernym żłobku, cztery w domu dziecka dla przedszkolaków, siedem w sierocińcu dla uczniów, a po 14. urodzinach – praca w kołchozie lub sowchozie. O ile oczywiście zdołały przeżyć tak długo. Odebrane matkom, pozbawione opieki, były dziesiątkowane przez głód i choroby zakaźne. Często umierały w męczarniach…
W 1936 roku Józef Stalin zapoczątkował Wielką Czystkę, czyli polowanie na tzw. wrogów narodu. A tych w Związku Radzieckim najwyraźniej nie brakowało, skoro znajdowali się i wśród szarych obywateli, i wśród najbliższych współpracowników dyktatora.

„Dziękujemy, towarzyszu Stalinie, za nasze szczęśliwe dzieciństwo!”​

Wrogiem narodu mógł być każdy – wystarczyło nie takie spojrzenie, nieprzemyślany dowcip, słówko szepnięte nieodpowiedniej osobie, a nawet kilkuminutowe spóźnienie do pracy!
Gdy już ofiara wpadła w trybiki stalinowskiej machiny terroru, sprawy toczyły się niezwykle sprawnie: aresztowanie, brutalne tortury, przyznanie się do winy, łatka trockisty, kułaka, szpiega obcego mocarstwa, antyrewolucjonisty lub szkodnika, a potem kara śmierci lub zsyłka do łagru.
Wrogiem narodu zostawało się razem z całą rodziną. Jeśli domniemany szpieg żył z kobietą, zostawała ona Członkiem Rodziny Zdrajcy Ojczyzny – i również trafiała do łagru. Magdalena Grzebałkowska w swojej najnowszej książce „Wojenka” opisuje:
Gdyby oboje mieli dzieci, każde z nich staje się wrogiem narodu i musi wraz z matką zostać ukarane zesłaniem, a następnie poddane resocjalizacji w domu dla dzieci wrogów narodu. Może się zdarzyć, że wróg narodu urodzi wroga narodu już w łagrze. Wówczas takie dziecko powinno zostać matce odebrane i przekazane do wyżej wymienionego domu dziecka.
Każdy dzień nieletniego wroga narodu musi zaczynać się wspólnym, wesołym okrzykiem: – Dziękujemy, towarzyszu Stalinie, za nasze szczęśliwe dzieciństwo!

Czytaj też: Przedszkolaki w pasiakach? Stalin zsyłał do łagrów nawet kilkuletnie dzieci

„Rząd radziecki nie karze tylko wychowuje”​

Jak to „szczęśliwe dzieciństwo” wyglądało w rzeczywistości?
Rzadko mamy mięso i to w bardzo małych ilościach. Chleb tylko ciemny, a cukru nie widzieliśmy od trzech miesięcy. Młodsi nie mogą wytrzymać, zbierają obierki od ziemniaków i jedzą je. Czasami, z braku innych produktów, gotujemy kaszę z owsa – coś w rodzaju świńskich pomyj. […]
Dzieci noszą tę samą bieliznę miesiącami, a czasem nawet dłużej, bez zdejmowania, bo nie ma nic na zmianę. W łaźni pali się dwa razy w miesiącu i nawet wówczas dzieci muszą się myć bez mydła, więc atakują je pasożyty. Nie ma bielizny pościelowej, są materace, ale nieczyszczone od roku, koce są w strzępach i roją się od wszy.

Tekst powstał m.in. w oparciu o książkę Magdaleny Grzebałkowskiej „Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Agora.
Tekst powstał m.in. w oparciu o książkę Magdaleny Grzebałkowskiej „Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Agora. Kup teraz KUP »
Ten dramatyczny opis pochodzi z listu napisanego przez mieszkańców sierocińca w wiosce Mojka w 1926 roku, lecz – jak podkreśla Anne Applebaum – był to typowy opis domu dziecka w czasach sowieckich i mógł powstać w dowolnym momencie w latach 20., 30. lub 40.

Sytuacja małych łagierników była jeszcze trudniejsza. Jako wrogowie narodu, na dodatek niezdatni do pracy z uwagi na wiek, nie przedstawiali dla komendantury obozów większej wartości. Mimo oficjalnej linii propagandy, głoszącej, iż „rząd radziecki nie karze tylko wychowuje”, dla dzieci w łagrach samo codzienne życie miało być formą kary. Jak opisuje Applebaum:
Kwaterowano je najczęściej w najgorszych, najstarszych i najgorzej ogrzewanych budynkach – jeden z inspektorów stwierdził, że temperatura w barakach dla karmiących matek nigdy nie przekracza 11 stopni Celsjusza; inny trafił na dom dziecka, w którym ze ścian płatami odłaziła farba i nie było żadnego oświetlenia, nawet lamp naftowych.

Fabryki aniołków​

Sowieckie sierocińce nazywano „fabrykami aniołków” już w latach 20. XX wieku. Nigdzie jednak to określenie nie było tak brutalnie trafne, jak w łagrach. Zaczynało się od samych narodzin. Magdalena Grzebałkowska w „Wojence” opisuje, jak wyglądała opieka nad niemowlętami uznanymi za „społecznie niebezpieczne”:
Trzy razy dziennie kobiety wchodzą do baraku żłobka w łagrze AŁŻIR, w całkowitym milczeniu. Odpinają koszule, do piersi przystawiają dzieci podane im przez opiekunki. (…) Dzieci wrogów narodu mają wyrosnąć na ludzi przyszłości, bez rodzinnych sentymentów. Kobiety, które je urodziły, powinny pozostać im obce, dlatego nie wolno się do córek i synów odzywać, uśmiechać ani im śpiewać. Kto by rozmawiał z własnym dzieckiem podczas karmienia, poniesie karę.
Gdy kobietom kończył się pokarm, zabraniano im dłużej przychodzić.
Tymczasem maluchy były pozostawione same sobie. Jedna z więźniarek urodzonych w łagrze, Lilia Salomonowna Wiercholewska, której historię opisuje w swojej książce Grzebałkowska, wspominała, że dopóki dzieci nie nauczyły się chodzić, leżały w łóżeczkach. Nie było mowy o czułościach, piosenkach, zabawkach.
Opiekunki miały jedynie utrzymać niemowlęta przy życiu. Co zresztą nie zawsze się udawało.

Życie roślin​

Kiedy już dzieci opanowywały umiejętność chodzenia, wyprowadzano je na zewnątrz, przed barak. Inny z bohaterów „Wojenki”, Gieorgij Karitnikow, który pierwsze lata życia spędził w łagiernej ziemiance (alternatywie dla żłobka, o której władze obozu oficjalnie nie miały pojęcia), opisywał:
Wiedliśmy życie roślin. Można powiedzieć, że przez siedem lat spałem, jadłem, siedziałem na łóżku albo spacerowałem. Nikt nas niczego nie uczył, nikt z nami o niczym nie rozmawiał, nie bawił się z nami, nie śpiewał piosenek. Nie umiałem czytać ani pisać, mój zasób słów był bardzo ubogi. Kontakty między dziećmi chyba nie były zbyt wielkie, skoro nie pamiętam już nikogo z tamtego czasu.
Los dzieci z ziemianki i tych ze żłobkowych baraków niewiele się różnił – wszystkie głodowały tak samo. Wszystkie chorowały i umierały jedno po drugim. Wszystkim tak samo brakowało matczynej opieki. Tyle tylko, że te drugie po trzech latach musiały opuścić żłobek, by w domu dziecka zostać poddanym „resocjalizacji”.

Los dzieci z ziemianki i tych ze żłobkowych baraków niewiele się różnił – wszystkie głodowały tak samo. Wszystkie chorowały i umierały jedno po drugim. Wszystkim tak samo brakowało matczynej opieki.
Jewgienia Ginzburg, która pracowała jako wychowawczyni w obozowym sierocińcu, wspominała, że większość maluchów trafiających do placówek dla przedszkolaków nawet nie potrafiła mówić. Tylko niektóre czterolatki wypowiadały pojedyncze słowa:
– Popatrz – powiedziałam do Stasika, pokazując mu narysowany przeze mnie domek. – Co to jest? – Barak – dość wyraźnie odpowiedział chłopczyk. Kilkoma ruchami ołówka posadziłam przy domku kotka. Ale nikt go nie rozpoznał, nawet Stasik. Nigdy nie widziały takiego rzadkiego zwierzęcia. Oprowadziłam wtedy domek idyllicznym tradycyjnym płotkiem. – A to co? – Zona! Zona! – radośnie zawołała Wieroczka i zaklaskała w rączki.

Śmierć wrogom ojczyzny​

Jak wylicza w „Wojence” Magdalena Grzebałkowska, w tzw. AŁŻIR-ze (Akmolińskim Łagrze Żon Zdrajców Ojczyzny, Akmolinskij Łagier’ Żon Izmiennikow Rodiny), stanowiącym część rozciągającego się 200 kilometrów wszerz i 300 kilometrów wzdłuż Karłagu, w latach 1938–1953 urodziło się 1507 dzieci. Przeżyła zaledwie setka. A była to przecież tylko jedna z wysp archipelagu Gułag.
Równie tragiczny był współczynnik śmiertelności wśród maluchów, które przyjeżdżały do łagrów z matkami. „Zimą, kiedy nie można ich pochować, bo ziemia jest zamarznięta, ich zwłoki trafiają do beczek, gdzie mają czekać do wiosny” – pisze autorka „Wojenki”.

Więźniowie łagrów sowieckich byli poddawani nieludzkim torturom. Ilustracja z książki „Rysunki z gułagu” D. Baldaeva
W niektórych sierocińcach dzieci umierały z głodu. Wcześniej wyjadały trawę w promieniu wielu metrów od baraków. Inne maluchy konały w męczarniach przez choroby zakaźne. Julian Better, który urodził się w więzieniu, wspominał:
Tu mam taką szramę – ślady po czyrakach. To się nazywa furunkuloza, czyli czyraczność. To jest śmiertelne. Czyraki przechodzą przez skórę do wnętrza, robi się zakażenie krwi, ropa, straszne rzeczy. Ale miałem szczęście.
Wyobraź sobie, że znalazłem instrukcję samego Jeżowa, ówczesnego szefa NKWD, żeby dezynfekować wanienki dla dzieci, bo to strasznie zaraźliwe, zbierało wielkie żniwo wśród dzieci. Ale jak oni mieli to robić w tych warunkach! (…) Nie było właściwie żadnych lekarstw. W ogóle nam nie przysługiwały lekarstwa; jeżeli były, to dla „wolnych”. Kto przeżył, to przeżył.

Krwawe żniwo zbierała też gruźlica oraz dyzenteria, czyli czerwonka.
Czytaj też: Imperium pogardy. Co były gotowe zrobić kobiety, by przetrwać w stalinowskim gułagu?

Wilcze dzieci​

Mimo to sowiecka propaganda robiła swoje – o dziwo, również wśród więźniów Gułagu. Wylewała się z radioodbiorników i telewizorów, atakowała z plakatów na murach i gazet. Powtarzano ją w szkołach i podczas partyjnych spotkań.
Anne Applebaum zauważa, że „triumfowała nad codziennym doświadczeniem, które pokazywało, że jej obraz świata różni się od rzeczywistości”. Przekonała się o tym także Lilia, która na kartach „Wojenki” zdradza:
Taka durna byłam, patriotka. Tak bardzo kochałam Stalina, że gdy umarł, to myślałam, że lepiej, żebym i ja umarła. Rozpaczałam tak, że nie sposób tego opisać. A moja mama powiedziała tylko: „Ten zwierz powinien dawno był zdechnąć”. Ja wtedy wrzasnęłam: „Widać, że ty sprawiedliwie w łagrze siedziałaś”.

„Stalin z dziećmi”. Obraz olejny Wiktora Jakowlewicza Konowałowa z lat pięćdziesiątych.
I ze smutkiem dodaje: „My, wychowankowie domów dziecka, byliśmy jak wilczęta, szorstkie z zewnątrz, w środku jednak dobre, tylko nie mogliśmy sobie pozwolić na okazywanie uczuć. Bardzo się potem związałyśmy z moją mamą, ale nigdy w życiu nie powiedziałam jej słowa „kocham”, nigdy nie przytuliłam, nie pocałowałam. Trudno to sobie nawet wyobrazić”.

Bibliografia:​

  1. A. Applebaum, Gułag, Agora 2018.
  2. C. A. Frierson, S. S. Wileński, Dzieci Gułagu, PWN 2011.
  3. M. Grzebałkowska, Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia, Agora 2021.
  4. D. Passent, Byłem dzieckiem gułagu, „Przegląd” (dostęp: 23.05.2021).
https://ciekawostkihistoryczne.pl/2...odzicow-uznano-za-wrogow-zwiazku-sowieckiego/
 
Do góry Bottom