Zachód vs. Rosja

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Królestwo Polskie miało język polski jako urzędowy, polski rząd, urzędy, polską armię i generalnie był to poziom autonomii mniej więcej taki jak ma III RP w UE. Uniwersytet Warszawski powstał w tym czasie.
Po prostu Niemcy trzymali od początku Polaków za pysk, a Ruscy mieli nadzieje, że zrobią z nich sojuszników (ale junior partnera).
Gdy Bartosiak siądzie za mocno... ;)

comment_dO2OVe9P6ogQjtsLQyR4tiWmATV8rUjX.jpg
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Rosyjskie trolle niszczą „Ostatniego Jedi”
2018-10-02 17:17:17 Lord Sidious
Jak donosi Hollywood Reporter, amerykański naukowiec, Morten Bay twierdzi, że obwinianie fanów „Gwiezdnych Wojen” o złą prasę „Ostatniego Jedi” Riana Johnsona, nie jest zgodne z prawdą. Morten uważa, że cała sprawa jest bardzo polityczna. Jak w każdym badaniu, jest to tylko teoria, którą naukowiec za pomocą dostępnych mu źródeł próbuje uzasadnić. Całość należy traktować jako pouczającą ciekawostkę.

Przygotował on artykuł (37 stron) (można go przejrzeć i ściągnąć stąd), pod tytułem „Weaponizing The Haters: The Last Jedi and the strategic politicization of pop culture through social media manipulation”, który jest efektem badań nad ocenami Epizodu VIII w internecie. Doszukuje się tam działań politycznych i stara się udowodnić swoją tezę.

Celem nadrzędnym, według Baya, było spolaryzowanie Amerykanów na kolejnym froncie i ukazanie USA jako dysfunkcyjnego społeczeństwa. To strategia znana zarówno przez działaczy amerykańskiej skrajnej prawicy, jak również Federację Rosyjską. Bay sugeruje, że aż 50,9 % twittów, które przebadał, będących krytyką „Ostatniego Jedi” jest przede wszystkim nacechowane politycznie. Część z nich przypisuje działaniom botów i rosyjskim trollom, którzy podsycają atmosferę. Reszta z tych 50% to faktycznie działania prawicowych bojowników, którzy uaktywnili się w czasach Trumpa, także z powodu lewicowej nagonki na prezydenta. Jedna skrajność pociąga za sobą drugą, a polaryzacja w USA następuje, co podsycają także Rosjanie.

Zdaniem Baya, oprócz trolli tak prawicowych, jak i rosyjskich, istnieje jeszcze grupa, zawiedzionych i niezadowolonych fanów, którzy także dali się wciągnąć w tę dyskusję. Bay zauważa, że liczba negatywnych opinii o filmie w pierwszym okresie wynosiła zaledwie ponad 20%.

Raport skomentował Rian Johnson, który oczywiście się z nim zgadza.

Swoją drogą Epizod VIII w Rosji zarobił 16 milionów USD. „Przebudzenie Mocy” – 25 milionów USD, „Łotr 1” – 11 milionów USD, a „Han Solo” 6 milionów USD.

Wreszcie ta Rosja się na coś przydała...
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Epidemia wirusa HIV w Rosji: Wielu Rosjan się nie leczy, bo nie wierzą, że wirus istnieje. "To wymysł Zachodu"
Paulina Siegień
17.12.2018

Teoria wedle której wirus HIV nie istnieje jest trzecią najpopularniejszą teorią spiskową w Rosji. Dominuje teza, że HIV/AIDS to zachodnia prowokacja wymierzona w ten kraj. Istnieje też grupa lekarzy, którzy umacniają takie przekonanie. W konsekwencji część Rosjan w ogóle nie podejmuje leczenia. Wśród ofiar są dzieci.
Na początku grudnia prokuratura w Irkucku postawiła zarzuty kobiecie, która mimo diagnozy o zakażeniu wirusem HIV - jej i jej nowo narodzonego dziecka - nie stosowała terapii antyretrowirusowej. Kobieta otrzymała wszelkie niezbędne informacje od pracowników szpitala, jednak odmówiła przyjęcia pomocy medycznej, bo nie wierzyła, że wirus HIV w ogóle nie istnieje. Jej 4-miesięczna córka zmarła na zapalnie płuc. Gdyby kobieta stosowała terapię, otrzymała odpowiednią opiekę w trakcie ciąży, a szpital zastosował przy i po porodzie wszystkie niezbędne procedury, dziecko mogło w ogóle nie zarazić się wirusem od matki. Przy dzisiejszym stanie medycyny ryzyko tzw. odmatczynego zakażenia wirusem HIV jest niskie.

W Rosji to nie pierwszy przypadek śmierci dziecka spowodowany tym, że rodzicie nie wierzyli w istnienie wirusa. W maju tego roku w Petersburgu zmarła 10-letnia dziewczynka. Rodzice jej nie leczyli, bo uważali, że wirus HIV to wymysł przemysłu farmaceutycznego. Kiedy dziecko trafiło do szpitala po interwencji sądu, było już za późno.

W Rosji szaleje epidemia wirusa HIV
Pod koniec listopada 2018 r. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) opublikowała dane o zakażeniach wirusem HIV w tzw. Europejskim Regionie, który obejmuje 53 kraje europejskie, w tym Rosję. I to właśnie Rosja jest niechlubnym liderem zestawienia.

Choć naukowcy i organizacje zajmujące się profilaktyką i leczeniem wirusa od kilku lat biją na alarm z powodu epidemii HIV w Rosji, z roku na rok sytuacja się pogarsza.
W 2017 roku w Rosji stwierdzono 71,1 nowych przypadków zakażenia wirusem na 100 tys. osób. Kolejne na liście krajów europejskich z największym przyrostem zakażeń są Ukraina – 37 przypadków na 100 tys. osób i Białoruś ze wskaźnikiem 26,1. Dla porównania w Polsce to 3,2 nowe diagnozy na 100 tys. osób, a w Europie Zachodniej średnio 6,4.

Zastrzeżenia do raportu zgłosiły rosyjskie instytucje, które odpowiadają za profilaktykę wirusa HIV i terapię dla osób z HIV. Rosyjskie ministerstwo zdrowia oraz Rospotriebnadzor, odpowiednik polskiego Sanepidu, we wspólnym oświadczeniu podważyły rzetelność raportu WHO i Europejskiego Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób, a przedstawione w nim dane dotyczące Rosji uznały za fałszywe. Twierdzą, że nie przekazywały WHO żadnych danych na temat liczby i sytuacji nosicieli wirusa HIV. Rzeczywiście autorzy raportu zaznaczają, że dane dotyczące Federacji Rosyjskiej nie zostały przekazane drogą oficjalną i pochodzą z innych, ale ogólnodostępnych źródeł. Jeśli jednak przyjrzeć się ostatnim opublikowanym oficjalnym danym pochodzącym z raportu Rospotriebnadzoru, to sytuacja nie różni się od tej przedstawionej w raporcie WHO.

Na dzień 31 grudnia 2017 r. Rospotriebnadzor zarejestrował ponad 1,2 mln zakażeń wirusem HIV w Rosji. W ciągu całego 2017 r. w wyniku chorób wywołanych wirusem zmarło 276 660 osób. To znaczy, że w 2017 r. każdego dnia z powodu wirusa HIV umierało 80 osób. Na tej podstawie Rospotriebnadzor uznaje, że w Rosji żyje ok. 950 tys. nosicieli wirusa. Terapię antyretrowirusową otrzymuje ok. 330 tysięcy osób.

O epidemii wirusa HIV mówi się, kiedy liczba zakażonych przekracza 0,5 proc. populacji. Taka sytuacja ma miejsce w jednej trzeciej regionów Federacji Rosyjskiej. A są regiony, w których ten wskaźnik został przekroczony nawet kilkukrotnie. Np. w obwodzie swierdłowskim na Uralu odsetek nosicieli wirusa HIV wynosi prawie 2 proc.

Epidemia oznacza nie tylko wysokie tempo przyrostu nowych infekcji. W Rosji wirus HIV rozprzestrzenia się także poza tradycyjnymi dla HIV grupami ryzyka. Rosję na tle Europy wyróżnia to, że do większości zakażeń dochodzi na drodze kontaktów heteroseksualnych – 53,5 proc. nowych przypadków zdiagnozowanych w 2017 r.

Rosyjscy epidemiolodzy tłumaczą to tym, że wśród mężczyzn w wieku 35-39 lat już co trzydziesty jest nosicielem wirusa (3,3 proc. populacji) i to właśnie ta grupa stanowi największe źródło nowych zakażeń.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Wojna z Zachodem ważniejsza niż leczenie
W 2016 r. państwowy think tank Rosyjski Instytut Studiów Strategicznych w raporcie dotyczącym problemu HIV/AIDS napisał, że państwa zachodnie wykorzystują „tematykę HIV/AIDS jako broń w wojnie informacyjnej przeciwko Rosji”. W raporcie można było przeczytać także, że producenci środków antykoncepcyjnych, takich jak prezerwatywy, są zainteresowani tym, by jak najwięcej nastolatków rozpoczęło życie płciowe.

W opublikowanym niedawno na łamach "New Eastern Europe" artykule rosyjska politolożka Olga Irisowa pokazuje, jak kwestia HIV/AIDS została upolityczniona i wprost wpisana w konflikt Rosji z „gnijącym” Zachodem.

Antyzachodnia retoryka nasiliła się w Rosji od aneksji Krymu w 2014 r. Konflikt z Europą i USA pokazywany jest jako konflikt cywilizacyjny, w którym Rosja broni tradycyjnych wartości. W swoim tekście Irisowa opisuje, jak mniej więcej od 2016 r. kolejne organizacje pozarządowe zajmujące się profilaktyką i leczeniem wirusa HIV były wpisywane na listę zagranicznych agentów. W Rosji taki status mają organizacje, które otrzymują zewnętrzne finansowanie na prowadzenie działalności politycznej.

Irisowa wspomina także o nowym projekcie ustawy, która zakłada, że organizacje działające w sferze profilaktyki HIV i korzystające z funduszy zagranicznych będą zobligowane do złożenia raportu na temat swoich działań. Na podstawie takiego raportu miałaby zapaść decyzja, czy dana organizacja otrzyma prawo do dalszej pracy w Rosji. Nie wiadomo, czy projekt wejdzie w życie, ale jeśli tak się stanie, może to oznaczać koniec działalności większości rosyjskich NGO-sów wspierających profilaktykę i terapię wirusa HIV. Nie stoi za tym żadna inna logika niż przekonanie rosyjskich władz, że każda organizacja, która działa dzięki pieniądzom z zagranicy, stanowi zagrożenie dla reżimu.

HIV/AIDS jako wielka mistyfikacja
O wiele bardziej niepokojącym trendem, niż ten związany z upolitycznieniem kwestii HIV/AIDS, jest tendencja do zaprzeczania istnieniu wirusa HIV. Olga Irisowa przywołuje badania przeprowadzone przez grupę badawczą Medialogy i rosyjski magazyn "Vedomosti", pokazujące rozprzestrzenianie się w rosyjskich środkach masowego przekazu teorii spiskowych.

Okazało się, że teoria, wedle której wirus HIV nie istnieje, jest trzecią najpopularniejszą teorią spiskową w Rosji. Jej obecność w przestrzeni medialnej zwiększyła się 36-krotnie w ciągu ostatnich siedmiu lat.
Irisowa powołuje się także na badania rosyjskiej fundacji Svecha, która wyliczyła, że w Rosji jest przynajmniej 15 tys. osób, które tezę, że wirus HIV nie istnieje, aktywnie transmitują w różnego rodzaju mediach internetowych.

Prym wiodą oczywiście sieci społecznościowe. Na rosyjskim portalu społecznościowym VK funkcjonuje na przykład grupa pod nazwą „HIV/AIDS – największa mistyfikacja XX wieku”. Ma prawie 17 tys. członków i jest największą, choć niejedyną tego typu grupą. Zdaniem osób, które zaprzeczają istnieniu HIV/AIDS, wirus został wymyślony na potrzeby firm farmaceutycznych i stanowi również jedno z narzędzi amerykańskiej światowej hegemonii. Dominuje teza przywoływana już powyżej, że HIV/AIDS to kolejna zachodnia prowokacja wymierzona w Rosję.

W takich internetowych grupach osoby, które dopiero otrzymały diagnozę, dowiadują się, że wirus HIV to kłamstwo. Koronny argument to test na obecność wirusa HIV. W grupach HIV-dysydentów, bo tak ich się nazywa w Rosji, można przeczytać, że przecież wirusa nikt nie widział, a test nie stwierdza jego obecności we krwi, tylko obecność określonych antyciał. To, co powoduje pogorszenie zdrowia i śmierć, to terapia. W internetowych społecznościach zrzeszających ludzi, którzy nie wierzą w HIV, można uzyskać medyczne i prawne porady związane z przerwaniem terapii swojej lub dzieci. Można także zdobyć kontakty do lekarzy, którzy nie wierzą w istnienie wirusa. Ci chętnie wytłumaczą wszystkie niuanse z „naukowego” punktu widzenia.

Nieprawda, która wyzwala
Wiele osób, które właśnie dowiedziały się, że są seropozytywne, właśnie coś takiego chciałoby usłyszeć. Przy wsparciu takiej internetowej grupy HIV-dysydentów nosiciele wirusa wypierają ten fakt i nie podejmują lub zarzucają leczenie. Można byłoby to uznać za ich wolny wybór, ale podobnie jak z ruchem antyszczepionkowym, mamy do czynienia z kwestią, która wpływa na zdrowie całej populacji. Osoby, które nie uwierzyły, że są nosicielami wirusa HIV, zakażają kolejnych ludzi, najczęściej nieświadomych, że ich partner lub partnerska są seropozytwni.

Celem ONZ w kwestii profilaktyki i leczenia wirusa HIV jest koncepcja 90-90-90. Zakłada ona, że do 2020 r. 90 proc. nosicieli wirusa HIV powinno zostać zdiagnozowanych, 90 proc. z nich powinno otrzymywać terapię antyretrowirusową, a z kolei 90 proc. z tych, którzy poddają się terapii, powinno osiągnąć niewykrywalny poziom wirusa we krwi. Jak twierdzi Wadim Pokrowskij, szef Centrum ds. Profilaktyki i Walki z AIDS, takie wskaźniki są obecnie nieosiągalne dla Rosji.

Według danych UNAIDS, czyli agencji ONZ ds. HIV/AIDS, obecnie na świecie 36,9 mln ludzi jest nosicielami wirusa HIV.
Jak widać zdrowiści nie mają startu w Rosji. Nie ma państwa terapeutycznego, bo nawet lekarze olewają HIV. Jest za to odsiew naiwniaków, bezwstydników i zdrowie moralne narodu umacnia się... :)
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736

PRZEGLĄD PRASY
Według odtajnionych w USA dokumentów tu miały spaść amerykańskie bomby atomowe.
W polskie miasta amerykańskie rakiety z głowicami nuklearnymi wycelowane były przez cały okres zimnej wojny. W myśl strategii wojennej USA, aby zdobyć przewagę nad Związkiem Radzieckim, można było skazać na zagładę miliony niewinnych ludzi.

Kto kogo uratował?

"Kukliński uratował nas przed wojną atomową" - zazwyczaj takim zdaniem rozpoczyna się każdy artykuł poświęcony pracy na rzecz amerykańskiego wywiadu pułkownika Wojska Polskiego Ryszarda Kuklińskiego. W jednym z wywiadów prasowych historyk sprzyjający obecnej władzy i jej polityce historycznej, prof. Wojciech Roszkowski, przekonywał: "Kukliński bronił terytorium Polski przed konsekwencjami ofensywy sił Układu Warszawskiego, która mogła spowodować atomową odpowiedź NATO. Bomby spadłyby na terytorium naszego kraju. Z tego punktu widzenia ostrzeżenie Amerykanów, że Związek Radziecki przygotowuje zbrojną interwencję w Polsce, było wypełnieniem zadania, za które odpowiadał. Kukliński zdradził Sowietów, ale na pewno nie zdradził polskiej racji stanu. Literalnie rzecz biorąc, zrobił to, co do niego należało".
Nie czas i miejsce, aby szczegółowo komentować słowa prof. Roszkowskiego. Każdy polityk i wojskowy rozumiejący realia, które rządzą stosunkami międzynarodowymi, doskonale wie, że działanie na rzecz wywiadu obcego państwa przynosi korzyści jedynie temu państwu. Nie inaczej wyglądało to podczas zimnej wojny. Dostępne dokumenty wprost wskazują, że w wyniku konfliktu między Wschodem a Zachodem - bez względu na to, kto by go zaczął - w Polskę wycelowane były amerykańskie rakiety. Innymi słowy, jeśli coś Kukliński uratował, to na pewno nie Polskę. Raczej podał ją na tacy przeciwnikom, wskazując miejsca zgrupowania polskich wojsk i przypieczętowując tym samym ich los w wypadku ewentualnego konfliktu.

Lotnictwo i atomowa dominacja

Dowództwo Lotnictwa Strategicznego (Strategic Air Command) powołano w marcu 1946 r. Amerykańskie władze cywilne i wojskowe już od dawna zdawały sobie sprawę, że wynik przyszłych konfliktów będzie decydował się w przestworzach. Jak w XIX w. dominacja na morzach uczyniła z Wielkiej Brytanii imperium kolonialne, tak w drugiej połowie XX w. Stany Zjednoczone miały osiągnąć globalną supremację dzięki nowoczesnemu lotnictwu. W typowej dla siebie manierze dziennikarze i politycy przekonywali wątpiących o dobroczynnym wpływie samolotów. "Droga do światowego pokoju wiedzie przez przestworza", zapewniała prasa. Dopiero w mniej oficjalnych wypowiedziach przyznawano, że "siły powietrzne będą przede wszystkim amerykańską bronią".
O ile w czasie II wojny światowej lotnictwo współdzieliło chwałę amerykańskiego oręża z marynarką i piechotą, o tyle po udanych próbach bomby atomowej w połowie lipca 1945 r. rozpoczęło niepodzielne rządy. Zniszczenie Hiroszimy i trzy tygodnie później Nagasaki udowodniło destrukcyjną siłę nowej broni przenoszonej drogą powietrzną. Chociaż zatem zakończenie wojny przyniosło redukcję sił lotniczych o dwie trzecie, to już w 1946 r. wdrożono program rozwoju tego rodzaju wojsk ze szczególnym uwzględnieniem bombowców zdolnych do przenoszenia bomby atomowej. Nad poprawną realizacją tego zadania miało zaś czuwać Dowództwo Lotnictwa Strategicznego.
Na czele nowej jednostki stanął gen. Thomas Sarsfield Power. Lotnictwo wojskowe było całym życiem tego syna irlandzkich imigrantów. Karierę rozpoczął pod koniec lat 20. XX w. w Korpusie Lotniczym USA, by w 1944 r. stanąć na czele 314. Dywizji Lotniczej. To właśnie podległa Powerowi jednostka w marcu 1945 r. przeprowadziła słynny powietrzny rajd na japońską stolicę. "W czasie wojny nie ma miejsca na emocje. Jednak zniszczenie, które obserwowałem tamtej nocy nad Tokio, było tak przytłaczające, że wywarło na mnie ogromne i trwałe wrażenie", przyznał później. Takie doświadczenie powinno skłonić Powera do nieszafowania ludzkim życiem. Nic podobnego. Pod jego rządami dowództwo funkcjonowało w rytm innego powiedzenia generała: "Ostrożność? Dlaczego tak bardzo przejmujecie się ludzkim życiem? Celem jest zabicie tych gnojków. Jeśli na koniec wojny pozostanie przy życiu dwóch Amerykanów i jeden Rusek, to znaczy, że wygraliśmy".
Pewnego razu, gdy Power jeszcze raz wyłożył swoją strategię, jeden ze współpracowników zażartował: "Upewnijmy się, że ta dwójka to kobieta i mężczyzna".
Zero-jedynkowy sposób rozumowania, który wówczas dominował w Dowództwie Lotnictwa Strategicznego, dobrze ilustruje "The Strategic Air Command Atomic Weapons Requirement Study for 1959". Odtajniony dokument z 1956 r. zawiera m.in. listę celów w Związku Radzieckim i Europie Wschodniej przeznaczonych do zniszczenia, gdyby zimna wojna nagle nabrała temperatury. W istnieniu takiego planu nie ma nic dziwnego, podobne opracowania znajdują się w archiwach wszystkich mocarstw atomowych. Wątpliwości budzi jednak sposób potraktowania strat wśród ludności cywilnej. Okazuje się bowiem, że jak na "obrońcę światowej demokracji i wolności" Stany Zjednoczone dość wybiórczo traktowały życie ludzkie.
Za główny cel Dowództwo Lotnictwa Strategicznego postawiło sobie redukcję czasu, jaki był potrzebny do zbrojnej odpowiedzi na potencjalny atak radziecki. W pierwszej kolejności planowano zatem likwidację jednostek wojskowych przeciwnika, przede wszystkim jego sił nuklearnych i taktycznych. Na tym jednak nie poprzestawano. W ślad za zniszczeniem celów militarnych miały nastąpić ataki na centra polityczne i przemysłowe wroga, a więc jego największe i najludniejsze miasta. Do realizacji tego zadania w 1959 r. dowództwo miało do dyspozycji ponad 12 tys. głowic nuklearnych. Cztery lata wcześniej liczba ta była niemal pięciokrotnie niższa. Z kolei w 1961 r. USA posiadały już ponad 22 tys. głowic.
Na 43 stronach zestawiono ponad tysiąc celów w Związku Radzieckim i całym bloku socjalistycznym. Były to głównie lotniska, choć uwzględniono także inne obiekty, które mogłyby zostać wykorzystane w potencjalnym konflikcie. Na terytorium Polski znajdowało się kilkadziesiąt takich miejsc. Amerykańskie bomby z głowicami atomowymi miały spaść m.in. na Białą Podlaską, Wrocław, Bydgoszcz, Ciechanów, Trójmiasto, Gliwice, Grudziądz, Toruń i oczywiście Warszawę.
W opracowaniu podkreślano, że "wybór celów został dokonany z uwzględnieniem wysokiego prawdopodobieństwa, że starcie sił powietrznych nastąpi szybko, a decyzje zostaną podjęte już na etapie początkowym. Wymaga to maksimum efektywności (masowa koncentracja siły ognia), ekonomii użycia sił (minimalna wielkość wypadów), elastyczności oraz maksimum pewności, że nieliczne cele będą wymagały ponownego nalotu".

Efekty uboczne

Łącznie amerykańskie bomby miały spaść na ponad 2,3 tys. miejsc w bloku socjalistycznym i w Chinach. Najważniejsze na liście były Moskwa i Leningrad. W radzieckiej stolicy do zniszczenia wyznaczono 179 punktów, w obecnym Petersburgu zaś 145. Co ważne, w planie ataku uwzględniono cele cywilne, niestanowiące żadnego zagrożenia dla amerykańskiego wojska. Do dyspozycji Stany Zjednoczone miały bomby o sile od 1,7 do 9 Mt, choć apetyty Dowództwa Lotnictwa Strategicznego były o wiele większe. Trwały prace nad superbombą o sile 60 Mt, która mogła zapewnić "znaczące rezultaty" w ZSRR. Bomba zrzucona na Hiroszimę była 70 razy słabsza od najmniejszej bomby w arsenale USA pod koniec lat 50. XX w.
Użycie takiego arsenału musiało się wiązać z olbrzymimi zniszczeniami, również śmiercią ogromnej liczby cywilów. Jak można było przeczytać w dokumencie: "Wszystkie następstwa ataku nuklearnego poddano drobiazgowej analizie. Chociaż więc wzięto pod uwagę wystąpienie skutków tektonicznych i opadów radioaktywnych, które mogą dotrzeć także na obszar sił sojuszniczych i narodów, to wygranie podniebnej konfrontacji jest celem nadrzędnym. Jeśli starcie nie zakończy się sukcesem, konsekwencje dla naszych sojuszników i tak będą o wiele gorsze niż prognozowane efekty skażenia nuklearnego w strefach peryferyjnych. Należy wziąć pod uwagę, że skala naszego ataku będzie tak wielka, że efekty radiacyjne i pożary poprzedzą radioaktywny opad na wielu obszarach. Co więcej, nie można zignorować faktu ataku atomowego na sojusznicze siły i narody przez Związek Radziecki. W takich okolicznościach wszelkie efekty uboczne naszego ataku mogą stać się co najwyżej przedmiotem akademickiej debaty".
Gdyby równoległy atak na wskazane cele nie doprowadził do ostatecznego zniszczenia wroga, USA planowały realizację drugiego etapu wojny, czyli "systematyczną destrukcję" potencjału ZSRR. W samej Moskwie wyznaczono 180 miejsc do likwidacji, m.in. fabrykę penicyliny. Biorąc pod uwagę trudności z trafieniem w konkretny cel, dopuszczano zbombardowanie okolicznych budynków i osiedli, co miało zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu. Z tym jednak nie byłoby problemów, skoro moc zrzuconych bomb co najmniej kilkakrotnie przekraczałaby wymagane minimum.
Analiza powyższego dokumentu, a także pozostałych wytworzonych w okresie zimnej wojny, wyraźnie pokazuje, że w amerykańskiej doktrynie wojennej broń atomową traktowano jako remedium na wszelkiego rodzaju zagrożenia. Było to o tyle niepokojące, że w kolejnych latach postępował proces przejmowania kontroli nad powiększającym się arsenałem nuklearnym od władzy cywilnej przez wojskowych. W rezultacie w memorandum z września 1964 r. McGeorge Bundy, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w administracji Johna F. Kennedy’ego i Lyndona B. Johnsona, nalegał na zmianę obowiązujących wytycznych, gdyż te pozwalały generałom na podejmowanie decyzji o ataku atomowym nawet bez konsultacji z prezydentem. Co prawda, zgoda dotyczyła jedynie wrogich celów militarnych, lecz nie zmieniało to faktu, że możliwość wywołania globalnego konfliktu nuklearnego pozostawała w rękach dowódców pokroju wspomnianego już gen. Powera.
Czy można zatem się dziwić, że zgodnie z przyjętym przez wojskowych planem działania odpalenie rakiet z głowicami nuklearnymi miało być odpowiedzią USA na śmierć prezydenta, nawet jeśli doszło do tego podczas ataku konwencjonalnego lub wręcz przez pomyłkę? Mało tego, bez względu na to, kto stałby za atakiem na Stany Zjednoczone, amerykańska odpowiedź skierowana była na ZSRR i Chiny. "Do 1968 r. instrukcje dotyczące użycia broni atomowej, zaakceptowane przez prezydentów Dwighta Eisenhowera i Johna F. Kennedy’ego, przewidywały wszechstronny kontratak nuklearny, także wówczas, gdy atak na USA miał charakter konwencjonalny lub też wynikał z oczywistej pomyłki, zaś oba komunistyczne mocarstwa znalazłyby się na celowniku bez względu na to, czy któreś z nich jako pierwsze zainicjowało atak na Stany Zjednoczone", podsumowywał William Burr, historyk z Archiwum Narodowej Agencji Bezpieczeństwa.
W październiku 1968 r. z inicjatywy sekretarza obrony Clarka Clifforda sprawa trafiła na biurko prezydenta Johnsona. Zdaniem Clifforda instrukcja mogła doprowadzić do sytuacji, w której błędna ocena nadgorliwego wojskowego spowodowałaby wojnę nuklearną. Doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Walt Rostow wskazał z kolei, że "zmiana jest konieczna. Ta instrukcja jest niebezpieczna. Sugeruję jej kompleksową zmianę". Ostatecznie podjęto decyzję o modyfikacji instrukcji, by odpowiedzią na konwencjonalny atak na Stany Zjednoczone mogła być jedynie symetryczna reakcja USA.

Ewolucja amerykańskiej doktryny atomowej

Wraz z nadejściem administracji Richarda M. Nixona zmienił się sposób myślenia o broni atomowej. Nowy prezydent, wspólnie z doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego Henrym Kissingerem, uznał, że istniejące plany masowego ataku atomowego są nierealne, a przez to nie pozwalają na pełne wykorzystanie arsenału nuklearnego w bieżącej polityce. W Białym Domu rozpoczęto zatem intensywne prace nad przygotowaniem scenariuszy selektywnego użycia broni strategicznej. Na początku 1974 r. prezydent podpisał memorandum nakazujące przygotowanie różnorodnych opcji wykorzystania broni nuklearnej. Zgodnie z raportami CIA nowa doktryna nuklearna USA sprowokowała ZSRR i Chiny do wprowadzenia podobnych modyfikacji w ich planach.
W późniejszych latach nuklearne plany zmieniano jeszcze kilkakrotnie. Chociaż w Białym Domu i Pentagonie powoli zaczęto wycofywać się z pierwotnej koncepcji automatycznej odpowiedzi nuklearnej bez względu na straty w ludności cywilnej - wrogiej i sojuszniczej - w dalszym ciągu dominowało przekonanie o konieczności zapewnienia sobie strategicznej przewagi. Tym bardziej że bez względu na to, kto zasiadał w Białym Domu, obawa przed wyprzedzającym atakiem ze strony ZSRR spędzała sen z powiek amerykańskim przywódcom.
Myśl, że radzieckie rakiety dosięgną amerykańskich miast, szczególnie dokuczała Ronaldowi Reaganowi. O ile Nixon prowadził politykę opartą na równowadze sił, o tyle Reagan dążył do zdobycia nad ZSRR strategicznej przewagi. Nic zatem dziwnego, że podczas jego dwóch kadencji opracowano różnorodne scenariusze, uwzględniające zarówno środki taktyczne, jak i nuklearne.
Podstawowy plan - Major Attack Options - powielał wszystkie wcześniejsze ustalenia dotyczące wykorzystania niemalże całej floty powietrznej Stanów Zjednoczonych do jednoczesnego zniszczenia tysięcy celów na terytorium wroga. Z kolei Launch Under Attack Option określał sposób wykorzystania sił strategicznych na wypadek ataku na terytorium USA lub państw sojuszniczych. Wreszcie Optional Withhold Categories pozwalał na selektywny wybór celów. Oznaczało to, że gdyby któreś państwo bloku wschodniego, np. Polska albo Rumunia, nie brało udziału w konflikcie, mogło uniknąć atomowej anihilacji. W rzeczywistości - co przyznawano w nieoficjalnych rozmowach - na takie niuansowanie nie byłoby czasu.
Prezydent Reagan nie ukrywał, że podczas jego rządów Stany Zjednoczone będą dążyły do zwiększenia przewagi nuklearnej nad ZSRR. Zapowiedział zatem program gwiezdnych wojen, który miał otoczyć USA tarczą antyrakietową, oraz zaktywizował partnerów z NATO. Odtąd w system bezpośredniej odpowiedzi została włączona Europa Zachodnia, pozwalając Stanom Zjednoczonym na szachowanie całego bloku socjalistycznego. I tutaj wracamy do postaci płk. Kuklińskiego. Od początku zimnej wojny polskie miasta znajdowały się na liście celów przeznaczonych do szybkiego zniszczenia. Informacje przekazane przez polskiego szpiega pozwoliły Amerykanom ją uaktualnić i uzupełnić. W świetle ujawnionych dokumentów twierdzenia o uratowaniu Polski można włożyć między bajki.
Niebezpieczeństwo zagłady nuklearnej wisiało nad światem przez cały okres zimnej wojny. Odtajnione akta dowodzą, że ani Związek Radziecki, ani Stany Zjednoczone nie przejmowały się zbytnio potencjalnymi stratami wśród ludności cywilnej. Liczyło się zwycięstwo nad ideologicznym wrogiem. Bez względu na rezultat konfrontacji z Polski pozostałyby co najwyżej radioaktywne gruzy.
Andrzej Szymański
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Rosyjski MSZ przebija balon zachodniego soft power, kwestionując jego wartości.


Ministerstwo Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej, 1 grudnia 2021 r.
W związku z tak zwanym szczytem na rzecz demokracji, który odbędzie się w dniach 9-10 grudnia z inicjatywy administracji USA, uważamy za konieczne wydanie następującego oświadczenia.
Organizatorzy i entuzjaści stojący za tym dziwnym wydarzeniem twierdzą, że są światowymi liderami w promowaniu demokracji i praw człowieka. Jednakże osiągnięcia i reputacja Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i państw członkowskich UE w zakresie poszanowania demokratycznych praw i wolności w kraju, jak również na arenie międzynarodowej, są, delikatnie mówiąc, dalekie od ideału.
Dowody wskazują na to, że Stany Zjednoczone i ich sojusznicy nie mogą i nie powinni pretendować do miana „latarni morskiej” demokracji, ponieważ sami mają chroniczne problemy z wolnością słowa, administracją wyborczą, korupcją i prawami człowieka.
Polityka redakcyjna głównych zachodnich mediów jest w rzeczywistości kontrolowana przez elity partyjne i korporacyjne. Dobrze działające mechanizmy cenzury, autocenzury i usuwania niepożądanych kont i treści z platform cyfrowych są wykorzystywane do tłumienia sprzeciwu w mediach, co stanowi rażące naruszenie prawa do wolności wypowiedzi promowanego przez Zachód.
Platformy mediów społecznościowych kontrolowane przez amerykańskie korporacje są powszechnie wykorzystywane do dezinformacji, propagandy i manipulacji opinią publiczną. Masowa inwigilacja elektroniczna prowadzona przez agencje wywiadowcze i współpracujące z nimi korporacje informatyczne stała się codziennością w państwach zachodnich.
Mniej więcej rok temu, podczas kampanii wyborczej w Stanach Zjednoczonych, świat zobaczył, jak archaiczny system wyborczy tego kraju zaczął się rozpadać. Istniejący mechanizm liczenia głosów okazał się mieć wiele słabych punktów. Miliony Amerykanów kwestionują uczciwość i przejrzystość wyborów prezydenckich w 2020 roku. Jest to zrozumiałe, gdyż sposób ich przeprowadzenia i wynik wiązał się z wątpliwymi praktykami, takimi jak manipulowanie granicami okręgów wyborczych, wielotygodniowe głosowanie korespondencyjne, odmawianie obserwatorom, zwłaszcza międzynarodowym, dostępu do lokali wyborczych.
Poważne wątpliwości budzi kontynuacja represji władz amerykańskich wobec protestujących 6 stycznia przed Kapitolem, których administracja amerykańska i sprzymierzone z nią media otwarcie nazywają „krajowymi terrorystami”. Dziesiątki osób, które nie zgadzały się z wynikami wyborów prezydenckich, zostały skazane na kary więzienia niewspółmierne do ich działalności opozycyjnej.
Stany Zjednoczone, kreując się na „światowego lidera demokracji”, od wielu lat przodują na świecie w liczbie więźniów (ponad 2 mln osób). Warunki panujące w wielu zakładach karnych urągają ludzkiej godności. Waszyngton nadal milczy w sprawie tortur w więzieniu w Zatoce Guantanamo. Amerykańskie służby wywiadowcze były pionierem w tworzeniu tajnych więzień w państwach sojuszniczych, co jest praktyką bez precedensu we współczesnym świecie.
Lobbing w Stanach Zjednoczonych jest w istocie zalegalizowaną korupcją. Władze ustawodawcze są de facto kontrolowane przez wielki biznes. Zarówno w kraju, jak i na arenie międzynarodowej, bronią one przede wszystkim interesów swoich sponsorów, takich jak prywatne korporacje, a nie ludzi, wyborców.
W tym kontekście retoryka demokratyzacyjna płynąca z Waszyngtonu jest nie tylko całkowicie oderwana od rzeczywistości, ale również pełna hipokryzji. Zanim wejdziemy na drogę „eksportu demokracji”, wzywamy naszych północnoamerykańskich partnerów, by najpierw zajęli się swoimi problemami w kraju i spróbowali przezwyciężyć pogłębiające się podziały społeczne w kwestiach etyki, wartości, wizji przeszłości i przyszłości kraju. Pokorne przyznanie, że amerykańska demokracja nie jest doskonała, to zdecydowanie za mało.
Wielka Brytania też nie może się pozycjonować jako postępowa demokracja. Kraj ten jest wygodnym domem dla organizacji wyznających ideologię neonazistowską, z rosnącymi przypadkami rasizmu i dyskryminacji mniejszości etnicznych i kulturowych w wielu sferach życia publicznego. Zdarzały się przypadki nielegalnego gromadzenia przez brytyjski wywiad danych osobowych własnych obywateli, a przemoc policyjna, w tym wobec pokojowych demonstrantów, stała się powszechna.
Sytuacja w UE nie jest lepsza. Bruksela konsekwentnie ignoruje uzasadnione prawa i interesy etnicznych Rosjan i rosyjskojęzycznych mieszkańców krajów bałtyckich, Ukrainy i Mołdawii. Przymyka oko na mitologizowanie przez nowe państwa członkowskie UE historii politycznej, gdzie byli nazistowscy poplecznicy, którzy popełnili zbrodnie wojenne, są ogłaszani bohaterami narodowymi. Administracyjne tłumienie sprzeciwu, agresywne wpajanie ultraliberalnych wartości i praktyk, które niszczą chrześcijańskie podstawy cywilizacji europejskiej, stały się powszechne w wielu państwach UE.
Twierdząc, że stoją po właściwej stronie ideologii i moralności, Stany Zjednoczone i niewielka grupa ich sojuszników podkopały zaufanie do siebie samych, podejmując agresywne działania na arenie światowej pod hasłem „promowania demokracji”. W ciągu ostatnich 30 lat doszło do ponad tuzina interwencji wojskowych i prób „zmiany reżimu”. Prowokacyjne działania w sferze wojskowo-politycznej często rażąco naruszają prawo międzynarodowe i powodują jedynie chaos i zniszczenie.
Najnowsza historia pokazuje, że militarne wyprawy mające na celu wymuszenie demokratyzacji kończyły się krwawymi wojnami i narodowymi tragediami w krajach, które padły ofiarą tej polityki, m.in. w byłej Jugosławii, Afganistanie, Iraku, Libii i Syrii. Do rozpętania wojen używano wszelkich pretekstów – konieczność walki z terroryzmem i proliferacją broni masowego rażenia oraz „ochrona ludności cywilnej”.
Wszyscy pamiętają, jak po interwencji wojskowej „koalicji chętnych” w Iraku w 2003 roku, prezydent George W. Bush na pokładzie lotniskowca Abraham Lincoln ogłosił zwycięstwo demokracji w tym kraju. Co się stało potem, to powszechnie wiadomo. Do dziś nie ma dokładnych statystyk, ale według niektórych szacunków setki tysięcy Irakijczyków zginęło przed czasem.
Mimo wydania ogromnych sum idących w biliony dolarów, amerykańska misja w Afganistanie zakończyła się całkowitym fiaskiem. Chaotyczny eksodus Amerykanów i innych członków dowodzonej przez USA koalicji z Kabulu w sierpniu ubiegłego roku był smutnym zwieńczeniem trwającej ponad 20 lat „wojny z terroryzmem”.
Libia wciąż jeszcze nie otrząsnęła się po operacji NATO mającej na celu „ochronę ludności cywilnej”. Przy wszystkich osobliwościach poprzedniego systemu społeczno-politycznego w Dżamahiriji, Libia była stabilnym krajem, który zapewniał swoim mieszkańcom przyzwoity poziom życia. Ta nieprzemyślana akcja wojskowa doprowadziła, oprócz innych konsekwencji, do niekontrolowanego rozprzestrzeniania się broni i terrorystów w całym regionie Sahary i Sahelu.
Możemy dalej przytaczać przykłady ujawniające hipokryzję leżącą u podstaw tego „szczytu na rzecz demokracji”. Ale czy jest to konieczne?
Rosja, którą nasi zachodni koledzy oskarżali ostatnio o niemal każdy grzech śmiertelny, kształtuje swoją politykę zagraniczną w inny sposób. Nikomu nie narzucamy własnego modelu rozwoju. Szanujemy kulturową i religijną tożsamość każdego narodu, jak również odrębne cechy jego systemów politycznych. Szanujemy też prawo każdego narodu do samodzielnego określania swojej drogi rozwoju. Nie zamierzamy nikomu dyktować naszego światopoglądu. Na arenie międzynarodowej kierujemy się zasadami zawartymi w Karcie Narodów Zjednoczonych.
Rosja dąży do odgrywania równoważącej, stabilizującej roli w polityce światowej. Stoimy na straży suwerennej równości państw, nieingerencji w ich sprawy wewnętrzne, niestosowania siły lub groźby użycia siły oraz pokojowego rozwiązywania sporów. Opowiadamy się za stosunkami międzynarodowymi opartymi na pokojowym współistnieniu, współpracy i solidarności, równym powszechnym bezpieczeństwie i sprawiedliwym podziale korzyści płynących z globalizacji.
Rosja jest światowym mocarstwem, którego tożsamość ma euroazjatyckie i europejskie korzenie. Nie wytycza ona swojej trajektorii rozwoju wyłącznie według transatlantyckich wzorców politycznych, gospodarczych i kulturowych. Nie zgadzamy się na agresywne narzucanie tak zwanej „nowej etyki”, która niszczy standardy moralne podtrzymywane przez tradycyjne religie i szanowane przez ludzkość od wieków.
Prowadząc niekonfrontacyjną i wyważoną politykę zagraniczną, staramy się stwarzać możliwości niezakłóconego rozwoju wszystkim podmiotom międzynarodowym. Nie bierzemy przykładu z krajów zachodnich i nie wtrącamy się w ich sprawy wewnętrzne: jeśli mieszkańcy tych krajów, lub niektórzy z nich, popierają niszczenie tradycyjnych wartości moralnych i duchowych, to tylko nad tym ubolewamy, ale nic ponad to.
Popieramy dialog między kulturami, religiami i cywilizacjami jako ważny instrument kształtowania jednoczącego programu i budowania zaufania w stosunkach między państwami i społeczeństwami.
Aby rozwiązać palące problemy, wzywamy wszystkich partnerów zagranicznych, aby nie angażowali się w „promocję demokracji”, nie rysowali nowych linii podziału, ale powrócili do przestrzegania prawa międzynarodowego i egzekwowania zasady suwerennej równości państw, która jest zapisana w Karcie Narodów Zjednoczonych. Stanowi ona podstawę demokratycznego porządku światowego, którego USA i ich sojusznicy nie akceptują.
Ponieważ ludzkość kontynuuje walkę z pandemią COVID-19 i jej następstwami, współpraca wszystkich państw w oparciu o zasady Karty Narodów Zjednoczonych jest potrzebna teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Będziemy uważnie śledzić przebieg „szczytu na rzecz demokracji”.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736

Lewicki: Cena zwycięstwa

11 maja 2022
Redakcja Konserwatyzm.pl
Obecna sytuacja na Ukrainie wzbudza wielkie emocje, które rzutują także na ocenę wydarzeń II wojny światowej i obraz tego co się wtedy wydarzyło. To zrozumiałe, tym niemniej postarajmy się, choć będzie to niewątpliwie trudne, spojrzeć bez uprzedzeń i aktualnych namiętności, na tamte zdarzenia. Spróbujmy ocenić na ile skutecznie walczyła armia sowiecka, w porównaniu do zachodnich aliantów.

W tej kwestii obecne są dwie przeciwstawne opinie. Jedna mówi, że to Armia Czerwona niosła główny ciężar walki i była zdolna, nawet samodzielnie, pokonać III Rzeszę. Ta druga, wprost przeciwnie, wskazuje, że zachodni alianci wnieśli wielki wkład w zwycięstwo i bez ich udziału nie byłoby one możliwe. Zaś niektórzy publicyści, szczególnie młodego pokolenia, jak Piotr Zychowicz, wskazują, że to Zachód mógł sam pokonać Hitlera i to nawet w sytuacji gdyby przedtem tenże zdołał pokonać, i wyeliminować z walki, Stalina i jego armię. Rozstrzyganie tego rodzaju problemów z historii alternatywnej nie ma większego sensu, tym niemniej warto ocenić, na podstawie rzeczywistych wyników bitewnych starć, na ile efektywnym militarnym narzędziem była armia Stalina w porównaniu do sił zachodnich aliantów.

Poddajmy ocenie przebieg największej operacji na Zachodzie, czyli działania drugiego frontu, od lądowania w Normandii do zakończenia wojny. Przez 11 miesięcy prowadzenia tam działań wojennych (od 6 czerwca 1944 roku, do 8 maja 1945 roku) wojska alianckie, kosztem około 700 tysięcy zabitych i rannych żołnierzy, wyzwoliły i zajęły terytoria o powierzchni około 900 tysięcy km2, na które składała się cała Francja, Belgia, Holandia, Luksemburg, oraz większość obszaru Trzeciej Rzeszy. Jak podaje znany niemiecki badacz historii II wojny światowej Rüdiger Overmans, w toku walk na froncie zachodnim Niemcy straciły 655 tysięcy zabitych żołnierzy oraz 4,2 miliona jeńców. Liczbę rannych, tylko do stycznia 1945 roku, ocenia się na ponad 400 tys. Wynika z tego, że alianci zachodni, kosztem własnych strat ocenianych na 700 tys. żołnierzy, wyeliminowali z walki około 5,4 mln żołnierzy armii niemieckiej. Daje to stosunek strat 1:8, na niekorzyść Niemców.

Zobaczmy teraz jak to wyglądało na froncie wschodnim, gdzie walczyła Armia Czerwona. Nie będę tu sumował i analizował wszystkich operacji na tym froncie, a ograniczę się tylko do jednej, mianowicie operacji wschodniopruskiej w roku 1945. Ograniczyłem się do tej jednej operacji z tego powodu, że suma strat, w sile żywej Armii Czerwonej, podczas walk o Prusy Wschodnie, zbliżała się do przedstawionych powyżej strat aliantów podczas wszystkich walk na froncie zachodnim. Armia Czerwona, według danych rosyjskich, walcząc o zdobycie Prus Wschodnich, straciła ponad 126 tysięcy zabitych i ponad 458 tysięcy rannych żołnierzy. Łącznie daje to 584 tysiące straconych żołnierzy, co jest liczbą mniejszą niż owe 700 tysięcy strat aliantów, ale jednak porównywalną.

Co osiągnęła Armia Czerwona w Prusach Wschodnich takim kosztem? Zdobyła jedną prowincję III Rzeszy o powierzchni około 40 tys. km2, co wydaje się bardzo mało w porównaniu do 900 tys. km2 wyzwolonych i zdobytych przez aliantów na zachodzie podobnym kosztem strat ludzkich. Wynika stąd, że Armia Czerwona płaciła aż 18 razy większymi stratami ludzkimi, niż alianci zachodni, za zdobycie takiego samego terytorium. Jest to katastrofalna różnica, która wiele mówi o sposobach walki Armii Czerwonej i o jej dowódcach.

Podobnie wygląda też porównanie efektywności działań obu armii w zakresie zdolności do zadawania strat przeciwnikowi. Już wcześniej podałem, że na Zachodzie alianci, kosztem 700 tys. utraconych żołnierzy własnych, wyeliminowali 5,4 mln. Niemców. Jak to wyglądało w operacji wschodniopruskiej Armii Czerwonej? Według danych rosyjskich, Niemcy mieli stracić 487 tysięcy żołnierzy, z tego 105 tysięcy zabitych i 220 tysięcy jeńców. Podliczenie i porównanie daje nam wynik wskazujący, że nawet w operacjach zwycięskich, Armia Czerwona ponosiła straty większe niż pokonany przeciwnik. Gdy na zachodzie, straty Niemców były ośmiokrotnie większe niż alianckie, to na wschodzie było odwrotnie, Niemcy, nawet przegrywając, zadawali większe straty Armii Czerwonej. Znany rosyjski badacz, Grigorij Kriwoszejew, podaje, że łącznie, podczas wszystkich walk na froncie wschodnim, Armia Czerwona straciła, w zabitych i zmarłych, 7,4 miliona żołnierzy. Liczba ta nie uwzględnia zmarłych w niewoli jeńców sowieckich. Analogicznie liczone straty Niemców i ich sojuszników, w walkach na froncie wschodnim, wyniosły 4,3 miliona. Różnica bardzo istotna, ponad 3 miliony ludzi.

To wszystko są liczby, statystyka. Niewielu ludzi potrafi przełożyć je na realny obraz wojny, skalę tragedii, wręcz prawdziwego piekła, jaki się za nimi krył. To, że Rosjanie nie liczyli się ze stratami własnymi, podczas tej wojny, nie jest u nas większą tajemnicą. Pewną nowością zaś jest to, że pojęcie o tym, jak Stalin prowadził wojnę, czym było sowieckie dowództwo i jak wyglądało sowieckie natarcie, zaczęło przenikać także do szerszych mas rosyjskiego społeczeństwa, przynajmniej w czasach odwilży, jak za rządów Jelcyna. Tego, co wówczas ujawniono, nie da się łatwo wyeliminować i powtórnie zakłamać. Obok tych rosyjskich pisarzy i twórców, którzy przedstawiali wojnę tak jak życzyła sobie tego kremlowska propaganda, i mieli z tego tytułu określone profity, byli także i tacy, którzy pisali prawdę o wojnie. Jednym z takich był Wiktor Astafjew, który trzy lata walczył na froncie jako zwykły żołnierz i będąc trzykrotnie rannym jednak przeżył to piekło. Tak o tym mówił: „Ci, którzy kłamią o minionej wojnie, przybliżają przyszłą wojnę. (….) Ile więc osób zginęło w wojnie? Wiesz i pamiętasz. Przerażające jest nazwanie prawdziwej liczby, prawda? Jeśli ją wypowiesz, to zamiast paradnej czapki musisz nałożyć szatę pokutnika, uklęknąć w Dzień Zwycięstwa w środku Rosji i poprosić swój lud o przebaczenie za bezdarnie „wygraną” wojnę, w której wroga zawalili trupami, utopili w rosyjskiej krwi”. Ale ci co rządzili w Rosji, przynajmniej od czasów Putina, nie słuchali takich rad i przybliżali wojnę, która właśnie nadeszła i trwa na Ukrainie.

Stanisław Lewicki
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736

dzisiaj 06:20

Wynikiem rosyjskiej inwazji na Ukrainę jest osłabienie rosyjskiej tzw. miękkiej siły, dzięki której dotychczas mogła przyciągać państwa bliskie jej kulturowo – twierdzi bułgarski politolog Iwan Krastew. W najnowszym tekście w "Financial Times" pisze, że "atakując Ukrainę, Putin przeciął więzi Moskwy z Europą, a sama Rosja zaczęła w Europie budzić odrazę".

  • Bułgarski politolog Iwan Krastew pisze o tym, jakie skutki przyniesie inwazja na Ukrainę dla planów Putina
  • Jego zdaniem zerwanie Europy z Rosją jest nieodwracalne – przynajmniej w krótkiej i średniej perspektywie czasowej
  • "Kierunek, w którym Putin poprowadził rosyjską politykę, to krok do kresu »ruskiego miru«, a nie poszerzania jego atrakcyjności" – twierdzi Krastew
  • Dodaje też, że "nastały czasy, gdy rosyjska tożsamość stała się znacznie zawężona i dziś Rosjanin nie może już określać się poprzez odwołania do tego, co pozarosyjskie"
Władimirowi Putinowi często przypisuje się chęć odbudowy imperium radzieckiego lub imperium carskiego. Krastew się z tym nie zgadza. "Działania Putina mogą tak wyglądać dla niewprawnego oka. W rzeczywistości to, co się dzieje, to przewrotny koniec ostatniego imperium europejskiego" – twierdzi bułgarski politolog.
Jego zdaniem działania, które Putin podjął w Ukrainie, przynoszą nie odbudowę rosyjskich wpływów, a wręcz przeciwnie – prowadzą do odcięcia się Moskwy od reszty Europy. "Tak zwany russkij mir, czyli »rosyjski świat«, pojmowany jako coś kulturowo większego niż Federacja Rosyjska, jest poświęcany na ołtarzu autokracji i rosyjskiej etniczności" – dodaje.

Jak twierdzi Krastew, ta nowa wizja nie ma w sobie nic uniwersalnego. Nie jest też atrakcyjna dla sąsiadów Moskwy. I, powołując się na najnowsze badania przeprowadzone przez Europejską Radę Stosunków Międzynarodowych, twierdzi, że zerwanie Europy z Rosją jest nieodwracalne – przynajmniej w krótkiej i średniej perspektywie czasowej.

Koniec poradzieckiej tożsamości

"Przed rosyjską aneksją Krymu wielu rosyjskojęzycznych mieszkańców Ukrainy żyło, nie musząc zastanawiać się, czy są Rosjanami, czy Ukraińcami. Ich paszporty nie określały ich tożsamości" – pisze Krastew. To jednak – jak twierdzi – na zawsze się zmieniło, kiedy w lutym Rosjanie zaczęli mordować ludzi w Ukrainie za to, że określili swoją narodowość i w pełni uznali swoją przynależność do narodu ukraińskiego.

"W dniu, w którym Putin rozpoczął inwazję, przemawiał jak jakiś biały generał z czasów rosyjskiej wojny domowej, a nie jak czerwony pułkownik, którym był przed upadkiem komunizmu. Ogłosił, że prawdziwymi ofiarami reżimu sowieckiego są Rosjanie, a Ukraina jest fikcją, tworem wymyślonym przez Lenina" – twierdzi bułgarski politolog.

I wyciąga z tego wniosek, że kierunek, w którym Putin poprowadził rosyjską politykę, to krok do kresu "ruskiego miru", a nie poszerzania jego atrakcyjności.

"Imperia umierają na półkach"

"Najlepiej widać to w dziedzinie kultury. Imperia najczęściej rodzą się na polu bitwy, ale umierają na półkach księgarni" – pisze Krastew.

O co chodzi? Jako przykład Krastew podaje ukraińskie księgarnie, gdzie – jak twierdzi – jeszcze dziesięć lat temu najwięcej miejsca zajmowały przeważnie działy rosyjskojęzyczne. "Po wojnie najprawdopodobniej w ogóle ich nie będzie" – pisze. I dodaje, że dzieci wielu Ukraińców, którzy dziś są świadkami wojny, nie będą się już uczyć rosyjskiego, co jeszcze bardziej odsunie od siebie Rosjan i Ukraińców.

Ale nie tylko Ukraińcy stracą chęć do nauki rosyjskiego. Krastew twierdzi, że rewolucja bolszewicka nie zmieniła postrzegania rosyjskiego języka i kultury na Zachodzie i w wielu innych miejscach świata. Wręcz przeciwnie – "wielu lewicowców na Zachodzie i globalnym Południu postrzegało rosyjski jako język rewolucji i chętnie się go uczyło" – twierdzi bułgarski politolog.

Efekt obecnej inwazji będzie odwrotny. I to nie tylko przez brutalność działań wojennych, ale również przez to – twierdzi Krastew – że Putin uważa osoby rosyjskojęzyczne pozostające poza granicami Rosji (np. w Ukrainie) za Rosjan. To z kolei odbiera tym osobom prawo określenia własnej tożsamości narodowej, która nie jest definiowana jedynie przez język, ale również przez miejsce urodzenia, zamieszkania czy też przynależność religijną.

Twierdza "Rosja"

Przed wojną – twierdzi Krastew – "moskiewska klasa średnia i putinowscy oligarchowie myśleli i działali tak, jakby należeli zarówno do świata rosyjskiego, jak i zachodniego". To jednak nie jest już możliwe.

Jego zdaniem nastały czasy, gdy rosyjska tożsamość stała się znacznie zawężona i dziś Rosjanin nie może już określać się poprzez odwołania do tego, co pozarosyjskie. Wręcz "bycie »Rosjaninem« jest obecnie definiowane przez rzeczywiste lub udawane publiczne poparcie dla wojny Putina z Zachodem".

Ale ten mechanizm działa w obie strony. Bo, jak pisze bułgarski politolog, na Zachodzie bycie Rosjaninem coraz częściej utożsamiane jest z brakiem przynależności do Zachodu. W związku z tym "wielu Rosjan mieszkających poza Rosją czuje się dziś jak wygnańcy".
Krastew podsumowuje, że "głównym celem wojny Putina jest zmiana charakteru granicy między Rosją a Zachodem, a nie tylko zmiana miejsca jej przebiegu". Jak twierdzi, w przewrotny i tragiczny sposób ten cel udaje mu się osiągnąć.

Źródło: "Financial Times"
 
Do góry Bottom