Szumlewicz oraz inne lewackie przypały

tolep

five miles out
8 579
15 476
Nie w tym rzecz. Rzecz w tym że ona jest dr hab. od "nauk" humanistycznych, w tym filozofii, więc jakąś styczność z etymologią słowa "mizogynia", dodatkowo bardzo często używanego przez feministki, powinna mieć.
 

tomahawk

Well-Known Member
736
1 296
Nie w tym rzecz. Rzecz w tym że ona jest dr hab. od "nauk" humanistycznych, w tym filozofii, więc jakąś styczność z etymologią słowa "mizogynia", dodatkowo bardzo często używanego przez feministki, powinna mieć.
Przecież nie o to mi chodziło. Nie atakuję Ciebie, tylko nawiązuję do jej "notki biograficznej" na wiki. Kurwa, czy ktoś jeszcze zna słowo ironia?
 

tolep

five miles out
8 579
15 476
No przecież nikt nie traktuje serio tej dziedziny, którą się Środa zajmuje, więc żartowanie z tego jest dosyć czerstwe :]
 
T

Tralalala

Guest
Przecież oni nadają im te tytuły aby lżej im się wciskało ciemnotę do łbów zwykłych ludzi. Pierdolnie taki drem czy profesorem i zaraz ludzie myślą, że chuj wie kto i autorytet.
 
OP
OP
dataskin

dataskin

Well-Known Member
2 059
6 145
Jest i godny naśladowca Sikory.

Rafał Woś wsławił się ostatnimi czasy publikacją żenującej książki, którą zrecenzował Gwiazdowski:
http://wei.org.pl/blogi-wpis/run,dz...ala,page,1,article,1159,language_code,pl.html

Potem, znów w formie i na podobnym sobie poziomie, publikuje swoje eksperckie myśli z zakresu ekonomii i filozofii politycznej. Wpierw w obszernym fragmencie tekstu dedukuje to, co wynika z członu nazwy i stwierdza że anarchokapitalizm i anarchokomunizm są podobne, bo.. oba są antypaństwowe, do czego potrzebuje tekstów "wybitnego interpretatora myśli Marksa", Norweskiego socjologa Jon Elster

Następnie przechodzi do "czicagowskiej szkoły libertarianizmu":

"Ot, choćby kwestia dochodu podstawowego, czyli pomysłu guru libertariańskiej szkoły chicagowskiej Miltona Friedmana (pod nazwą negatywnego podatku dochodowego)"

Typowy, kliniczny przykład wykształciucha który to nic nie wie, nic nie rozumie, nie zna się, ale czuje wewnętrzną potrzebę dzielenia się swoją ignorancją z innymi. Polecam.

http://biznes.gazetaprawna.pl/artykuly/834060,wos-marks-czyli-libertarianin.html

A tu kolejne jego wypociny:

Woś: Koledzy! Nie wszyscy chcą żyć w anarchokapitalizmie!

No i mam, czego chciałem. Kilka tygodni temu prosiłem na tych łamach, by recenzje mojej książki „Dziecięca choroba liberalizmu” nie były tylko ciepłe i pozytywne. Ale, żeby krytycy zawartych w nich tez - zamiast przyjmować postawę wyniosłego niezauważania – zasiedli do komputera i przywalili autorowi. W tym wypadku niżej podpisanemu.


Z grubsza rzecz biorąc to właśnie nastąpiło. W krótkim czasie niezależnie od siebie z miażdżącą krytyką wystąpili Robert Gwiazdowski z Centrum Adama Smitha, Bartosz Marczuk z Rzeczpospolitej i Tomasz Kasprowicz na łamach Res Publiki Nowej. Każdy z tych ataków był inny. Różniło je rozłożenie akcentów, styl i poziom. Łączyło jednak to, że zostały przypuszczone z flanki liberalnej. Często wręcz libertariańskiej.

Liberalno-libertariańscy czytelnicy mojej książki to specyficzna grupa. Bo na pierwszy rzut oka powinniśmy być sojusznikami. I ja i oni wychodzimy od pewnej fundamentalnej niezgody na otaczającą nas rzeczywistość gospodarczą. I im i mnie obca jest postawa „oby tak dalej” albo „jeszcze trochę wysiłku” i już już dogonimy ten bogaty Zachód forsowana przez piewców sukcesu polskiej transformacji. Ale im dalej w las (argumentów) tym nasza sztama staje się bardziej iluzoryczna. Bo wszędzie tam gdzie ja widzę patologie (np. postępująca prywatyzacja usług publicznych) oni krzyczą „śmielej, śmielej”. I dla nich patologią jest to, że jeszcze np. szkolnictwa albo służby zdrowia w Polsce nie sprywatyzowano. I na odwrót.

Tam gdzie według nich znajdują się kluczowe (lub przynajmniej symboliczne) problemy polskiego systemu gospodarczego (choćby taka Karta Nauczyciela) ja uważam ostatnie bezpieczniki zdrowej zrównoważonej gospodarki. No i konflikt gotowy. Bo przeczytawszy moją książkę liberalny (neoliberalny, libertariański) krytyk czuje, że ten facet to jakiś dziwak. I tu zaczyna się próba zgłębienia przyczyn tego dziwactwa. Jedna z interpretacji (łaskawa dla mnie) tłumaczy tezy „Dziecięcej choroby…” marzycielstwem i donkiszoterią autora. Który słusznie dostrzega wiele patologii, ale nie rozumie, że proponowana przez niego terapia przyniesie więcej szkód niż pożytku. W tym miejscu następuje więc nieuchronne ustawienie adwersarza w roli lewaka. To przez pierwsze dwie dekady III RP wystarczyło, żeby kogoś wyeliminować z debaty o gospodarce. Według zasady, że przecież wiadomo czym się skończył realny socjalizm w Polsce. Mam jednak wrażenie, że ten argument „na Marksa” już w Polsce nie działa. Owszem – niektórzy ciągną za cyngiel w nadziei, że fuzja wypali tak jak wypalała przez całe lata 90. i 2000. Coraz częściej jednak strzał się nie rozlega. A oni wyglądają po prostu śmiesznie wściekając się i złorzecząc na „upadek polskiej debaty ekonomicznej”.

Co bardziej łebscy sięgają więc spokojnie do nogawki po przygotowany tam uprzednio kozik. Ten cios na wcześniejszym etapie nazywał się „na populistę”. I miał prowadzić do przedstawienia zwolenników innych niż arcyliberalne rozwiązań ekonomicznych jako nieodpowiedzialnych demagogów. „Szalonych albo nieuczciwych” (jak napisał jeden z moich krytyków). Pewnie też i głupich, a na pewno ograniczonych, niedostrzegających itd. Ale i straszenie populistami też się trochę w Polsce zgrało. Pewnie dlatego, że zbyt chętnie używano go do wykluczania z debaty tych inaczej myślących. Obecnie widzimy więc, że cios „na populistę” powoli przemienia się w uderzenie „na koniunkturalistę”. jest ono bardziej precyzyjne. I polega na sugerowaniu, że oto mamy do czynienia z jakąś intelektualną modą na antyliberalizm. Ale ta moda minie. I wszystko wróci do zdrowego status quo. A jak nie wróci to będzie tylko najlepszy dowód, że społeczeństwo nie dorosło do zrozumienia, co jest dla niego naprawdę dobre.

Ten chwyt jest dość irytujący. Bo – po pierwsze – zamazuje proporcje. Może dziś w Polsce jest i większe przyzwolenie na formułowanie ekonomicznych alternatyw niż powiedzmy w roku 1995. Ale nadal postawą dominującą jest podejście wolnorynkowe. Objawiające się np. w przekonaniu, że prywatne z reguły będzie lepsze od publicznego, albo, że podatki powinny być raczej niższe niż wyższe. Po drugie, pobrzmiewa w nim jakiś niepokojący paternalizm. Zakłada bowiem, że intelektualny ferment związany z pokryzysowym szukaniem nowego porządku gospodarczego (którego częścią jest również polska debata) to jakaś burza w szklance wody. I niegodnym jest się nawet do poziomu tej dyskusji. Po trzecie wreszcie zniechęca do prowadzenia pluralistycznej dyskusji o tak ważnej sprawie jak gospodarka. Którą najlepiej zostawić fachowcom. A nie - pożal się Boże - dziennikarzom albo (jeszcze gorzej) politykom.

Niech się ci jakże różni autorzy krytycznych recenzji nie gniewają, że wrzucam ich do wspólnego worka. Nie chodziło tu bowiem tym razem o polemizowanie z ich pojedynczymi zarzutami (czasem celnymi, a czasem nie). Lecz o powiedzeniu im: Wielce szanowni koledzy. Skończyły się czasy sprawowania przez Was rządu dusz w debacie ekonomicznej. Bo nie wszyscy chcą żyć w anarchokapitalizmie, który tak bardzo Wam się podoba. Czas to wreszcie zrozumieć.

http://forsal.pl/artykuly/835955,wos-koledzy-nie-wszyscy-chca-zyc-w-anarchokapitalizmie.html
 
OP
OP
dataskin

dataskin

Well-Known Member
2 059
6 145
560217_1017672848258164_4502784653312695063_n.jpg
 

Grzechotnik

Well-Known Member
988
2 223
Przecież te celne skurwysyny muszą brać w łapę od naziemnych buków, jest za tym sporo poszlak. Ktoś z ukaranych pójdzie w końcu z tym do Strasburga i będzie jak z automatami. Gorzej jak opodatkują ten rynek, wtedy wypierdalam stąd.
 

inho

Well-Known Member
1 635
4 516
Rafał Woś ponownie: Jak przeprowadzić reformy w Polsce? Pomóc może centralne planowanie

fragmenty, bo długie…:

Coraz częściej słychać w Polsce narzekania na przypadkowość reform i brak długofalowej strategii w kluczowych dziedzinach życia społecznego. A może by tak… centralne planowanie?
[…]
Podobne mechanizmy można pokazać na każdym właściwie polu. I to również w Polsce. I tak na przykład brak dalekosiężnej polityki przemysłowej nie uczynił z naszego kraju przemysłowej pustyni. Ale bez wątpienia sprawił, że lokowana u nas przez zagraniczne koncerny produkcja i usługi nie należą (delikatnie mówiąc) do tych najbardziej innowacyjnych i przynoszących najwyższy zysk. A brak jednoznacznego sformułowania granic prywatyzacji usług publicznych kończy się „pełzającą prywatyzacją” (określenie badającego problem prawnika z UW Dawida Sześciły) takich dziedzin, jak edukacja czy opieka zdrowotna. To nie koniec. Bo są i tacy ekonomiści, którzy twierdzą, że tego nie da się przeczekać. Ponieważ brak reakcji ze strony demokratycznych władz politycznych będzie nieuchronnie prowadził w kierunku anarchokapitalizmu. Ustroju społecznego, w którym państwo albo zupełnie zniknie, albo będzie pozbawioną jakiegokolwkiek znaczenia protezą. Wraz z nim umrze też nieuchronnie demokracja.

Czy takiego scenariusza da się uniknąć? Pewnie tak. Wymagałoby to jednak powrotu do jakiejś formy długofalowego planowana gospodarczego. Tylko jakiego? Modeli jest wiele. Zanim się im przyjrzymy, warto jednak zdjąć odium ciążące na samym wyrażeniu „planowanie gospodarcze”. Które z powodów historycznych kojarzy się w Polsce z gniciem realnego socjalizmu (widocznym zwłaszcza w latach 80.) i podtrzymującym go autorytarnym jednowładztwem partii komunistycznej. I oczywiście jest to skojarzenie słuszne. Bo PRL faktycznie próbowała realizować koncepcję gospodarki nakazowo-rozdzielczej. To znaczy takiej, która znosiła rynkowy mechanizm ustalania cen oraz prywatną kontrolę nad środkami produkcji. Komuniści chcieli w ten sposób zlikwidować kilka paskudnych (ale niestety naturalnych) cech kapitalizmu, czyli koncentrację zysku w rękach już i tak najbardziej majętnych, oraz nadprodukcję, której cechą są wahania koniunktury skutkujące regularnym wpadaniem gospodarki w fazy głębokiej dekoniunktury.

Ten eksperyment nie spełnił jednak pokładanych w nim nadziei. A jego praktyczne skutki najlepiej opisał w połowie lat 80. węgierski ekonomista Janos Kornai, nazywając ją „gospodarką niedoboru”, w której brak produktów na rynku nie jest wypadkiem przy pracy, lecz stanem powszechnym, intensywnym i chronicznym. A nawet stanem w pewnym sensie preferowanym przez władze walczące z nadprodukcją.

Z łatwą oceną dorobku realnego socjalizmu jest jednak zasadniczy problem. To był system, który istniał w konkretnej rzeczywistości geopolitycznej. Innymi słowy na podstawie fiaska centralnego planowania w ZSRR i innych krajach byłego bloku wschodniego można wyciągnąć co najwyżej wniosek, że nie sprawdził się ten specyficzny sowiecki rodzaj planowania w przypadku krajów biednych i mocno wobec Zachodu opóźnionych. Czy sprawdziłby się inny niesowiecki model centralnego planowania wprowadzony – jak to wieszczył Marks – w krajach najbardziej uprzemysłowionych? Tego nie wiemy.

Nigdy w praktyce nie zastosowano na przykład modelu rynkowego socjalizmu Oskara Langego. Polak dowodził w nim, że działający w ramach swobodnie kształtujących się cen centralny planista będzie podejmował bardziej trafne i efektywne decyzje dotyczące alokacji zasobów niż setki czy tysiące niezależnych od siebie prywatnych producentów. I to nawet przy założeniu, że jego decyzje będą podlegały politycznym czy lobbystycznym naciskom. Wszak i decyzje prywatnych producentów nie są od takich nacisków wolne. Podstawową różnicą między rynkowym socjalizmem Langego a kapitalizmem miała być jednak lepsza redystrybucja wypracowanego przez gospodarkę dochodu.

[…] itd
 

Hitch

3 220
4 876
Niech ktoś z ramienia PL zostanie tam zaproszony do rozmowy z tą kurwą związkową i da jej w ryj na oczach miliona widzów :)
 
Do góry Bottom