System edukacji jest analny

kr2y510

konfederata targowicki
12 770
24 728
Wybieranie zajęć jest dobrym newsem. Normalny ludź nie będzie się musiał męczyć na przedmiotach humanistycznych.

Ale w tym wszystkim jest jedna rzecz niebezpieczna i wbrew egoistycznej ludzkiej naturze.
Finowie chcą postawić przede wszystkim na pracę grupową.
Szykowane młodych watach do kołchozów i kibuców zwanych korporacjami.

Jednak najlepsza edukacja publiczna, to brak edukacji.
 

kompowiec

freetard
2 581
2 646
jeśli praca grupowa wyglada normalnie, czyli nie tak jak być może większość miała okazji doświadczyć w polskiej szkole, nie widzę problemu.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 794
Wielomski: Bon oświatowy
7 czerwca 2019 Redakcja Konserwatyzm.pl
Środowiska wolnościowe i wolnorynkowe w Polsce od lat, nie mogąc liczyć na pełną prywatyzację szkolnictwa, próbują uszczknąć państwowy monopol edukacyjny, proponując tzw. bon oświatowy. Zakładam, że Czytelnicy mniej więcej orientują się w temacie, więc ograniczę się do przypomnienia, że miałby to być bon, który dostają rodzice ucznia i który mogą przeznaczyć na dofinansowanie tej szkoły (państwowej lub prywatnej), do której zdecydowali się posłać swoje dziecko. Celem jest uskutecznienie zasady, że „pieniądz idzie za uczniem”.

W teorii trudno sobie wykombinować lepsze rozwiązanie, które byłoby do pogodzenia z obowiązującym systemem konstytucyjnym i zasadami rynku. Nie likwidując przymusu szkolnego, wprowadza się przynajmniej element wyboru. Rodzic przestaje być przymusowym klientem państwowej szkoły i może posłać dziecko do prywatnej, czyli lepszej. Z punktu widzenia teoretycznego mamy same plusy i racjonalnie rzecz biorąc powinno to doprowadzić do eksplozji szkół prywatnych i stopniowego wygaszania słabych publicznych.

Tyle logika. A co z praktyką? Przyznam szczerze, że mam duże obawy czy system ten zadziała. Wynikają one z faktu, że przez ok. 20 lat nauczałem w szkołach wyższych niepublicznych, a przez kilkanaście lat także na państwowych uniwersytetach, gdzie w pewnym momencie wprowadzono również zasadę „pieniądz idzie za studentem”. Wyniki nie były zachęcające. Oczywiście, nie można mechanicznie przenosić doświadczeń z uczelni wyższych do szkolnictwa podstawowego i średniego, ale warto się nad tym doświadczeniem pochylić, ponieważ ujawnia ono psychologiczne podstawy kierujące motywacjami ludzkimi w doborze szkoły.

Zacznijmy od uczelni niepublicznych. Mamy racjonalne i logiczne założenie, że student wybierając szkołę wybiera lepszą, kierując się spotykanymi przezeń opiniami, rankingami, etc. I rzeczywiście, student kieruje się rankingami i opiniami. Problem tylko w tym, że często szuka szkoły… gorszej. Uczyłem kiedyś w pewnej szkole niepublicznej, która dołowała we wszystkich rankingach i w propagandzie szeptanej uchodziła za jedną z najsłabszych w swojej dyscyplinie. Co ciekawe, nawet w najgorszych latach niżu demograficznego nigdy nie załamał się jej system rekrutacyjny. Co więcej, po krótkich rozmowach ze studentami można było zauważyć zaskakującą tendencję: „wybraliśmy tę uczelnię, ponieważ w rankingach i w opiniach na facebooku jest to najsłabsza z uczelni, co znaczy, że aby ją skończyć nie trzeba się będzie uczyć”. Innymi słowy, w systemie w którym student decyduje co jest dla niego najlepsze, student wybierał najsłabszą uczelnię. Dlaczego? Dlatego, że wstępował w jej progi nie dlatego, że chciał poszerzyć swoją wiedzę teoretyczną i nabyć jakieś umiejętności praktyczne, które pozwolą mu w przyszłości zdobyć atrakcyjną dlań pracę. Zapisując się kierował się przede wszystkim chęcią zdobycia dokumentu ukończenia szkoły wyższej. Nie zależało mu na wiedzy i umiejętnościach, ale na tytule zawodowym licencjata i magistra. I tytuły te otrzymywał, gdyż zarabiające na tych ludziach uczelnie stawały na głowie, aby wszyscy zdali. To nie student chodził za profesorem, ale profesor za studentem. Selekcja wykładowców akademickich polegała na tym, że pracę tracili ci, którzy egzekwowali wiedzę i stawiali oceny niedostateczne. Ten, kto stawiał oceny niedostateczne był szybko eliminowany przez władze uczelnie, traktowany niczym szkodnik w finansach szkoły. Wiedzieli o tym i studenci i profesorowie. Ci pierwsi mówili o tym publicznie wprost, na wykładach.

W pewnym momencie system „pieniądz idzie za studentem” wprowadzono także na uczelniach publicznych. Chodziło o to, aby studenci wybierali najlepsze uniwersytety, gdy te słabsze miały same być winne swojej wegetacji. Za każdym studentem rocznie szła suma kilkunastu tysięcy złotych. I szybko powstał ten sam mechanizm co na uczelniach prywatnych. Celem uczelni było pozyskanie i utrzymanie jak największej liczby studentów, co było proste pod warunkiem obniżenia wymagań. Studenci szybko zrozumieli ten system i potrafili na egzaminach rzucić tekst „Jeśli mi Pan postawi ocenę niedostateczną, to zabieram indeks, przenoszę się do innej uczelni, a wraz ze sobą zabieram kilkanaście złotych” (często znali nawet dokładną kwotę). Skutek był taki, że studentowi można było postawić ocenę niedostateczną, ale i wykładowcy i studenci wiedzieli, że na poprawce musi zdać! Musi, gdyż oblanie go może oznaczać, że „zabierze indeks” i zmieni uczelnię, biorąc za sobą bon oświatowy.

Urynkowienie szkolnictwa wyższego nie wypaliło, ponieważ znaczna część studentów nie poszukiwała wiedzy i umiejętności, lecz papierka potwierdzającego zdobycie tytułu zawodowego. Dlatego Ministerstwo Nauki wycofało się z urynkowienia uczelni publicznych, co wszyscy przyjęli z ulgą, gdyż wrócił na nich normalny poziom nauczania i ponownie można było wymagać od studenta choćby minimum wiedzy. Nie było sensu, aby podatnik finansował czyjeś poszukiwania dyplomu.

W związku z tym doświadczeniem pojawia się pytanie w jaki sposób bon oświatowy zrewolucjonizowałby system szkolnictwa podstawowego i średniego? Znaczna część studentów, czyli ludzi w wieku 18-23 lata, studiowała wyłącznie w celu zdobycia przysłowiowego papierka. Większość z nich podejmowała decyzję o zapisaniu się na studia po konsultacji z rodzicami. I teraz pytanie: skoro rodzice tak doradzali swoim pociechom, a w przypadku uczelni niepublicznej, często i finansowali ich pseudo-studia, to jak zachowają się w przypadku szkół niepublicznych podstawowych i średnich? Czy będą chcieli, aby ich dzieci ukończyły dobre szkoły i coś z nich wyniosły? Czy też będą chcieli, aby tanim kosztem i bez wysiłku zdobyli świadectwa ukończenia byle szkółki, byle tylko ją ukończyć?

Na pytania te nie znam odpowiedzi. A piszę to wszystko, gwoli zastanowienia się jakie motywacje kierują ludźmi i co może się stać z racjonalnym projektem reformy szkolnictwa, gdy da szansę wyboru nieracjonalnym ludziom?

Adam Wielomski

Tekst ukazał się w Najwyższym Czasie!
 

mikioli

Well-Known Member
2 770
5 382
Wielomski: Bon oświatowy
7 czerwca 2019 Redakcja Konserwatyzm.pl
Środowiska wolnościowe i wolnorynkowe w Polsce od lat, nie mogąc liczyć na pełną prywatyzację szkolnictwa, próbują uszczknąć państwowy monopol edukacyjny, proponując tzw. bon oświatowy. Zakładam, że Czytelnicy mniej więcej orientują się w temacie, więc ograniczę się do przypomnienia, że miałby to być bon, który dostają rodzice ucznia i który mogą przeznaczyć na dofinansowanie tej szkoły (państwowej lub prywatnej), do której zdecydowali się posłać swoje dziecko. Celem jest uskutecznienie zasady, że „pieniądz idzie za uczniem”.

W teorii trudno sobie wykombinować lepsze rozwiązanie, które byłoby do pogodzenia z obowiązującym systemem konstytucyjnym i zasadami rynku. Nie likwidując przymusu szkolnego, wprowadza się przynajmniej element wyboru. Rodzic przestaje być przymusowym klientem państwowej szkoły i może posłać dziecko do prywatnej, czyli lepszej. Z punktu widzenia teoretycznego mamy same plusy i racjonalnie rzecz biorąc powinno to doprowadzić do eksplozji szkół prywatnych i stopniowego wygaszania słabych publicznych.

Tyle logika. A co z praktyką? Przyznam szczerze, że mam duże obawy czy system ten zadziała. Wynikają one z faktu, że przez ok. 20 lat nauczałem w szkołach wyższych niepublicznych, a przez kilkanaście lat także na państwowych uniwersytetach, gdzie w pewnym momencie wprowadzono również zasadę „pieniądz idzie za studentem”. Wyniki nie były zachęcające. Oczywiście, nie można mechanicznie przenosić doświadczeń z uczelni wyższych do szkolnictwa podstawowego i średniego, ale warto się nad tym doświadczeniem pochylić, ponieważ ujawnia ono psychologiczne podstawy kierujące motywacjami ludzkimi w doborze szkoły.

Zacznijmy od uczelni niepublicznych. Mamy racjonalne i logiczne założenie, że student wybierając szkołę wybiera lepszą, kierując się spotykanymi przezeń opiniami, rankingami, etc. I rzeczywiście, student kieruje się rankingami i opiniami. Problem tylko w tym, że często szuka szkoły… gorszej. Uczyłem kiedyś w pewnej szkole niepublicznej, która dołowała we wszystkich rankingach i w propagandzie szeptanej uchodziła za jedną z najsłabszych w swojej dyscyplinie. Co ciekawe, nawet w najgorszych latach niżu demograficznego nigdy nie załamał się jej system rekrutacyjny. Co więcej, po krótkich rozmowach ze studentami można było zauważyć zaskakującą tendencję: „wybraliśmy tę uczelnię, ponieważ w rankingach i w opiniach na facebooku jest to najsłabsza z uczelni, co znaczy, że aby ją skończyć nie trzeba się będzie uczyć”. Innymi słowy, w systemie w którym student decyduje co jest dla niego najlepsze, student wybierał najsłabszą uczelnię. Dlaczego? Dlatego, że wstępował w jej progi nie dlatego, że chciał poszerzyć swoją wiedzę teoretyczną i nabyć jakieś umiejętności praktyczne, które pozwolą mu w przyszłości zdobyć atrakcyjną dlań pracę. Zapisując się kierował się przede wszystkim chęcią zdobycia dokumentu ukończenia szkoły wyższej. Nie zależało mu na wiedzy i umiejętnościach, ale na tytule zawodowym licencjata i magistra. I tytuły te otrzymywał, gdyż zarabiające na tych ludziach uczelnie stawały na głowie, aby wszyscy zdali. To nie student chodził za profesorem, ale profesor za studentem. Selekcja wykładowców akademickich polegała na tym, że pracę tracili ci, którzy egzekwowali wiedzę i stawiali oceny niedostateczne. Ten, kto stawiał oceny niedostateczne był szybko eliminowany przez władze uczelnie, traktowany niczym szkodnik w finansach szkoły. Wiedzieli o tym i studenci i profesorowie. Ci pierwsi mówili o tym publicznie wprost, na wykładach.

W pewnym momencie system „pieniądz idzie za studentem” wprowadzono także na uczelniach publicznych. Chodziło o to, aby studenci wybierali najlepsze uniwersytety, gdy te słabsze miały same być winne swojej wegetacji. Za każdym studentem rocznie szła suma kilkunastu tysięcy złotych. I szybko powstał ten sam mechanizm co na uczelniach prywatnych. Celem uczelni było pozyskanie i utrzymanie jak największej liczby studentów, co było proste pod warunkiem obniżenia wymagań. Studenci szybko zrozumieli ten system i potrafili na egzaminach rzucić tekst „Jeśli mi Pan postawi ocenę niedostateczną, to zabieram indeks, przenoszę się do innej uczelni, a wraz ze sobą zabieram kilkanaście złotych” (często znali nawet dokładną kwotę). Skutek był taki, że studentowi można było postawić ocenę niedostateczną, ale i wykładowcy i studenci wiedzieli, że na poprawce musi zdać! Musi, gdyż oblanie go może oznaczać, że „zabierze indeks” i zmieni uczelnię, biorąc za sobą bon oświatowy.

Urynkowienie szkolnictwa wyższego nie wypaliło, ponieważ znaczna część studentów nie poszukiwała wiedzy i umiejętności, lecz papierka potwierdzającego zdobycie tytułu zawodowego. Dlatego Ministerstwo Nauki wycofało się z urynkowienia uczelni publicznych, co wszyscy przyjęli z ulgą, gdyż wrócił na nich normalny poziom nauczania i ponownie można było wymagać od studenta choćby minimum wiedzy. Nie było sensu, aby podatnik finansował czyjeś poszukiwania dyplomu.

W związku z tym doświadczeniem pojawia się pytanie w jaki sposób bon oświatowy zrewolucjonizowałby system szkolnictwa podstawowego i średniego? Znaczna część studentów, czyli ludzi w wieku 18-23 lata, studiowała wyłącznie w celu zdobycia przysłowiowego papierka. Większość z nich podejmowała decyzję o zapisaniu się na studia po konsultacji z rodzicami. I teraz pytanie: skoro rodzice tak doradzali swoim pociechom, a w przypadku uczelni niepublicznej, często i finansowali ich pseudo-studia, to jak zachowają się w przypadku szkół niepublicznych podstawowych i średnich? Czy będą chcieli, aby ich dzieci ukończyły dobre szkoły i coś z nich wyniosły? Czy też będą chcieli, aby tanim kosztem i bez wysiłku zdobyli świadectwa ukończenia byle szkółki, byle tylko ją ukończyć?

Na pytania te nie znam odpowiedzi. A piszę to wszystko, gwoli zastanowienia się jakie motywacje kierują ludźmi i co może się stać z racjonalnym projektem reformy szkolnictwa, gdy da szansę wyboru nieracjonalnym ludziom?

Adam Wielomski

Tekst ukazał się w Najwyższym Czasie!
Ale to nie jest argument przeciw bonowi. Przecież studenci płacili za te śmieszko szkoły niepubliczne często, bo liczy się papier. Póki się będzie liczył to czy tak, czy inaczej będzie taki sam efekt.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 794
Poniekąd jest. Bo ten bon niewiele rozwiąże - to zwyczajne pudrowanie trupa. Po jego wprowadzeniu przeciwnicy wolnego rynku będą mogli sobie peplać, że powoduje to jakąś tam patologizację, gdy w gruncie rzeczy największą wadą jest obowiązek szkolny.
 

akapek

Member
31
90
Ja nie rozumiem w ogóle po co tyle ludzi pcha się na studia... rodzice im każą czy co?
Przecież ani kasy lepszej po tym nie ma w pracy ani prestiżu no bo i tak większość ludzi kończy studia to co to za prestiż a edukować w dobie internetu można się samemu na początku kariery ucznia (podstawówka) pisać i czytać dziecko powinni uczyć jego rodzice (tak jak chodzić i mówić) obowiązkowej szkoły jako takiej w ogóle nie powinno być bo to źle działa na psychikę i rozwój dziecka miejsce dzieci jest na placu zabaw a nie w budzie. Za niedługo szkoła będzie służyć jedynie propagandzie państwowej (podatki i socjal są wspaniałe a demokracja to najlepszy ustrój na świecie)
 

mikioli

Well-Known Member
2 770
5 382
Poniekąd jest. Bo ten bon niewiele rozwiąże - to zwyczajne pudrowanie trupa. Po jego wprowadzeniu przeciwnicy wolnego rynku będą mogli sobie peplać, że powoduje to jakąś tam patologizację, gdy w gruncie rzeczy największą wadą jest obowiązek szkolny.
Ale ta patologia obowiązuje teraz najbardziej na etapie gdzie obowiązku nie ma.

Ja nie rozumiem w ogóle po co tyle ludzi pcha się na studia... rodzice im każą czy co?
Przecież ani kasy lepszej po tym nie ma w pracy ani prestiżu no bo i tak większość ludzi kończy studia to co to za prestiż a edukować w dobie internetu można się samemu na początku kariery ucznia (podstawówka) pisać i czytać dziecko powinni uczyć jego rodzice (tak jak chodzić i mówić) obowiązkowej szkoły jako takiej w ogóle nie powinno być bo to źle działa na psychikę i rozwój dziecka miejsce dzieci jest na placu zabaw a nie w budzie. Za niedługo szkoła będzie służyć jedynie propagandzie państwowej (podatki i socjal są wspaniałe a demokracja to najlepszy ustrój na świecie)

Bo takie instytucje państwowe zatrudniające kilka milionów ludzi wymagają papierka. Tak samo jak wiele zbiurokratyzowaych korpo.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 794
"Rz": Nauczyciele z łapanki
Przegląd Prasy
1 godz. 25 minut temu
Jesienią w szkołach średnich zabraknie dużej części kadry. W całym kraju są tysiące wakatów - alarmuje piątkowa "Rzeczpospolita".

"W całej Polsce może zabraknąć blisko 11 tys. nauczycieli. Tyle ofert pracy widnieje w bankach ofert pracy prowadzonych przez kuratoria oświaty" - informuje "Rzeczpospolita".

Najwięcej ofert jest dla nauczycieli przedmiotów ścisłych: matematyki, fizyki, informatyki czy chemii. Brakuje również pedagogów, psychologów oraz nauczycieli wspomagających dla uczniów ze specjalnymi potrzebami.

Największy deficyt kadrowy odnotowano w Warszawie. "Pod koniec czerwca brakowało ok. 1700 nauczycieli w szkołach podstawowych, ok. 1400 w szkołach ponadpodstawowych, blisko 600 nauczycieli przedszkoli i 400 pedagogów specjalnych" - czytamy.

"Rz" podaje, że stołeczni nauczyciele mają największe dodatki: "Motywacyjny to średnio 600 zł miesięcznie, dla wychowawców to 380 zł, a pensja dyrektora poszła w górę o tysiąc złotych".

"Jednym z priorytetów polityki oświatowej jest wzmocnienie prestiżu zawodu nauczyciela, m.in. poprzez sukcesywne podnoszenie płacy nauczycielskiej" - zapewnia rzecznik MEN Anna Ostrowska. "Przypomina, że od stycznia ich pensje poszły w górę o 5 proc. A kolejna podwyżka o 9,6 proc. zaplanowana jest na wrzesień. Ale pieniądze to nie wszystko. Brakuje wykwalifikowanych nauczycieli, bo część odeszła z zawodu" - czytamy w dzienniku.

"Zauważalny już od pewnego czasu brak kadry nauczycielskiej potęguje podwójny rocznik. Do klas pierwszych trafia dwa razy tyle uczniów, więc automatycznie potrzeba więcej nauczycieli" - powiedziała dziennikowi szefowa pomorskiego oddziału ZNP Elżbieta Markowska. Dodała również, że ostateczną skalę problemu będzie można oszacować, gdy zakończy się rekrutacja uzupełniająca do klas pierwszych, czyli po 20 sierpnia.

Dyrektorzy szkół średnich obawiają się "że będą mieli zaledwie kilka dni, by znaleźć brakujących nauczycieli fizyki, matematyki, języka polskiego czy języków obcych. Już dziś szuka się ich miesiącami i często bezskutecznie. (...) Dyrektorzy dopiero po ustaleniu liczby klas i ich liczebności będą mogli określić braki kadry" - czytamy.

Gazeta podaje, że aneksy do informacji o zatrudnianych nauczycielach będą składane we wrześniu. "Będzie łapanka na nauczycieli. Trudno jednak oczekiwać, że w ostatniej chwili uda się szkołom pozyskać tych najlepszych. Raczej zatrudnią tego, kto się trafi" - powiedział prezes ZNP Sławomir Broniarz.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 794
Zachodniopomorskie: Nauczyciele oskarżeni o znęcanie się nad uczniami
WIADOMOŚCI LOKALNE
Dzisiaj, 13 września (14:43)
Koszalińska prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko Markowi K. i Barbarze W., którzy, będąc nauczycielami w Szkole Podstawowej w Starych Bielicach, mieli znęcać się psychicznie i fizycznie nad uczniami. Miało dochodzić m.in. do zaklejenia ust taśmą klejącą i szczypania dzieci.

"Koszalińska prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko Markowi K. i Barbarze W. Zarzuca się im, iż będąc nauczycielami w Szkole Podstawowej w Starych Bielicach, znęcali się psychicznie i fizycznie nad uczniami" - poinformował w piątek rzecznik Prokuratury Okręgowej Ryszard Gąsiorowski.

Obojgu grozi kara od trzech miesięcy do pięciu lat pozbawienia wolności.

Jako pierwszy zarzut usłyszał nauczyciel języka angielskiego. Nauczycielka matematyki, jak wcześniej mówił Gąsiorowski, miała nie odbierać wezwań. Ostatecznie stawiła się w prokuraturze.

Znęcanie fizyczne nad uczniami miało polegać m.in. na zaklejeniu ust, szczypaniu i podnoszeniu za pomocą palców włożonych pod pachy dziecka. Uczniowie mieli też być dręczeni psychicznie, wyzywani, stawiani do kąta i wyrzucani z lekcji.

Sprawa wyszła na jaw w maju 2017 r., choć już kilka miesięcy o postępowaniu nauczycieli wobec uczniów miał wiedzieć i nie reagować dyrektor szkoły. Miał tylko porozmawiać z nauczycielką matematyki, która jest jego żoną. Wójt gminy Biesiekierz odwołał dyrektora zarządzeniem z 8 maja 2017 r.

Nazwisk obojga oskarżonych nie ma w aktualnym wykazie nauczycieli zatrudnionych w placówce w Starych Bielicach.
 
Do góry Bottom