Opresja ze strony rynku (efekt gry rynkowej)

P

Przemysław Pintal

Guest
Jest to temat o opresji społeczności, o tym dlaczego anarchokapitalizm jest potrzebny i czemu jak najwięcej ludzi powinno przyswoić wolnościową etykę (chodzi mi o przekonanie innych ludzi).

Kilka razy pisałem, że przesiaduję też na historycy.org z racji moich zainteresowań, chociaż niewiele się tam wypowiadam. Poznałem tam użytkownika o nicku Phouty. Z tego co wiem, to piszę on też na http://bron.iweb.pl pod tym samym pseudonimem (nie zaznajomiłem się jeszcze z jego postami tam). Zamieniłem z nim kilka prywatnych wiadomości i przeczytałem trochę jego wiadomości na forum historycznym. Zezwolił mi na opowiedzenie Wam treści naszej prywatnej korespondencji. Dlaczego o tym piszę? Jego kontakt z nim uświadomił mi, że niesienie dobrej nowiny (ewangelii) św. Murray'a pośród prostego ludu ;), jest o wiele bardziej palącą potrzebą. Jeżeli w wyniku jakiejś wojny, katastrofy lub kryzysu zniknie państwo, to jest wielce prawdopodobne, że nie narodzi się wolnościowe społeczeństwo. Ludzie podążą za szemranymi "autorytetami". Okopanie się na pozycji że z komuchami, bydełm nie gadam, jest niebezpieczne.

Kim on jest? Ma na imię George, jest po 60, mieszka w Kalifornii. Świetnie zna język polski, bo dzieciństwo spędził w Polsce. Nie jest Polakiem, jest Amerykaninem. Posiada broń, jest zamożny, pracował w biznesie związanym ze zbrojeniówką i przemysłem kosmicznym, był w jakimiś zespole eksperckim który negocjował z Rosjanami budowę ISS. Teraz chyba siedzi na emeryturze. Jeżeli chodzi o podatki, to jak sam twierdzi - "jestem ultrakonserwatywny" i krytykuje rząd federalny za to, że tłamsi wolny kapitalizm. Przede wszystkim jest on amerykańskim demokratą w dobrym znaczeniu tego słowa (oddolność). Niestety nie jest anarchokapitalistą, raczej w tym wieku trudno zmienić poglądy, jeśli wszystko lokalnie działa tak jak się tego chce. Na pewno jest wolnościowcem, ale nie jest libertarianinem.

Musiałem z nim porozmawiać, bo mnie bardzo zdziwiło, że posiada broń, często wypowiada się w duchu wolnościowym, ale kiedyś w jakiejś dyskusji pozytywnie ocenił Patriot Act (sic!)! Dlatego postanowiłem, że muszę mu zadać pytanie, bo to dla mnie był mindfuck. Uzyskałem odpowiedź, chodzi o to, że Amerykanie sami sobie nakładają ograniczenia i prawa, ale nie w sensie libertariańskim (dobrowolna umowa, prawo prywatne), ale w sensie społecznościowym i tyranii większości. Że oni nie widzą rządu, tak jak Europejczycy, ale widzą administrację.

Poza tym posiadał paszport elektroniczny (chyba biometryczny), na własną prośbę, gdy to jeszcze nie było obowiązkowe, było w fazie eksperymentalnej. Dzięki temu śmigał przez bramki na lotniskach, gdy inni stali w kolejkach. W dyskusji o walce z pedofilią, którą z początku skupiała się na waleniu w pedofilski establishment, a przekształciła w gadkę o klerze i polskich realiach. Napisał, że nie widzi nic złego, że Amerykanie są ścigani za granicą, gdy tam seks z 16-latką jest OK (w USA dorosły może się kochać z co najmniej 18-latką). Jeżeli w danym kraju para 14-latka i 40-letni facet nie jest widziana źle, umożliwia to prawo, to nie widzi nic przeciwko. Nie jest to anarchokapitalistyczne podejście, gdzie jednostka jest wyzwolona spod opresji tradycji i kolektywu i liczą się dobrowolne relacje. A gdy jeszcze rodzice nie mają nic przeciwko, to wszystko jest jak najbardziej dozwolone. Posłużył się on tam przykładem, opisał chyba zdarzenie osobiste, córka 16-lat, chłopak 19-lat, odbył z nim męską rozmowę i przy okazji pokazał kolekcję broni :).

W sumie jeszcze trochę można by napisać, ale myślę, że już wystarczy. Podzielił się on kiedyś anegdotą o Korwinie. Jego starsza siostra, została w szkole pociągnięta za włosy przez Korwina :p, matka poszła do szkoły, odnaleziono chuligana i go ukarano. Cieszy się, że kończył to samo liceum co Korwin.

Poniżej prezentuję za zgodą rozmówcy, naszą prywatną korespondencję. Która dobrze obrazuje potrzebę anarchokapitalizmu, dostarcza potwierdzenia, że firma policyjna wypełniająca zadania postawione przez lokalną społeczność, to nie jest bajanie, ale coś co już teraz ma miejsce (w jego mieście policja jest opłacana z podatków mieszkańców i wypełnia ich lokalne ustawy, nie jest stricte państwowa). Raczej piszą tutaj ludzie inteligentni, umiejący czytać ze zrozumieniem, więc chyba nie muszą dalej streszczać i każdy sam wyciągnie sobie wnioski i zrozumie, że główna różnica pomiędzy anarchokapitalizmem, a lokalnym demokratyzmem, sprowadza się do jednej podstawowej rzeczy. My chcemy prawa na podstawie dobrowolnych umów, prawa prywatnego, jeszcze większego poszanowania własności. Oni zaś mają prawo lokalne, ale siłą narzucane przez większość. Są to niuanse, określone nastawienie, ale większość tego co on pisze, jest jak najbardziej możliwa na wolnym rynku (ludzie tak podpiszą umowy, że będą musieli godzić się na tyranię większości lokalnego samorządu). Oczywiście każdy z tego forum, pewnie znalazł by sobie jakieś miejsce w Ameryce dla siebie.

Od dawna było dla mnie jasne dlaczego libertarianizm narodził się w USA, dlaczego tam a nie w gdzie indziej pojawili się "bostońscy anarchiści" (piersi akapowie). Teraz sądzę, że jeżeli państwo gdzieś padnie, to właśnie tam są największe szanse na anarchokapitalizm.

Teraz to ja mam pytanie. Czy zaniedbanie estetyczne posiadłości to agresja, jeśli uczestnicy lokalnego rynku widzą w tym zaniżanie wartości, sąsiednich nieruchomości?

PS. Na forum jest ograniczenie 10k znaków, moja wiadomość przekracza limit dwuipółkrotnie. Proszę nie zamieszczać postów, dopóki nie zamieszczę naszej korespondencji. Są 4 pytania i 4 obszerne odpowiedzi. Wrzucam tutaj, a nie na jakieś pastebin, bo nie chcę by to zginęło i odpowiedzi moim zdaniem są na prawdę ciekawe i w temacie tego forum.

EDYCJA:

Jeżeli USA się rozlecą, to w jego mieście na drugi dzień policjanci pójdą normalnie do pracy. U nas przekształciliby się w zbrojne bandy, napadające, zmuszające. Dlatego nim libertarianie wprowadzą dekret likwidujący państwo, muszą wpierw uzbroić społeczeństwo i dać chwilę czasu, na zaznajomienie się z obsługą i powstanie różnych stowarzyszeń.
 
Ostatnio edytowane przez moderatora:
OP
OP
P

Przemysław Pintal

Guest
Pytanie pierwsze.

Premislaus napisał:
Mi się w USA nie podoba głównie jedna rzecz. Chodzi mi o opresyjność na poziomie hrabstwa i różne dziwnostki obyczajowo-religijne które stały się prawem. Po prostu jednostka stała się niewolnikiem społeczności. Zawsze mnie zastanawiało jak prawa przeciw włóczęgostwie są respektowane w świetle istnienia turystyki? Piszesz, że posiadasz broń, jesteś dosyć wolnościowy, a z drugiej strony pozytywnie oceniasz Patriot Act?

Miałem zakładać temat z pytaniami do Ciebie, ale ostatnio mam jakąś infekcje i trochę mało ochoty na spieranie się z innymi użytkownikami.

http://www.hoplofobia.info/ - zajrzyj na tę stronę. Prowadzi ją mój znajomy libertarianin, jest sporo o USA. My libertarianie dosyć mocno obserwujemy co się dzieje w USA (dyskusje, ustawy, statystyki policyjne).

https://libertarianizm.net/forums/bron-palna-i-przestepczosc.44/ - bardzo ciekawy dział. Byłem tam kiedyś aktywnym userem, ale miałem konflikt z administratorom (nie wiem czy znasz poglądy libertarian, nie będę przynudzał czemu), dostałem krótkiego bana i poprosiłem o skasowanie konta. Niedawno wróciłem.

Pozdrawiam!

Phouty napisał:
Okay! Zacznijmy od spraw najbardziej podstawowych.
Mam na imię George.
Udzielam się też polskim forum poświęconym broni, pod tym samym pseudonimem, czyli Phouty.
http://bron.iweb.pl/index.php?sid=cd833dec...e66e94da74d0f0e

(Było też jeszcze wcześniej inne forum jednakże jego poziom okazał się być nieadekwatny dla mnie).

My tutaj nie odczuwamy tej zależności, czy też podrzędności indywidualnych osób do organizacji administracji państwowych, dajmy na to hrabstwa, czy też stanu.

Po prostu tak chcemy żyć i nam to właśnie odpowiada.
Wy w Europie widzicie "rząd" i tego typu instytucje, a my widzimy tylko "administrację", oraz nasz własny samorząd, składających się z normalnych ludzi.
Też jestem człowiekiem o bardzo liberalnych poglądach społecznych i obyczajowych (co wcale nie znaczy, że "żyję" tymi poglądami), a jedynie inni ludzie o odmiennych od mojego tradycyjnego amerykańskiego "lifestyle", po prostu mi nie przeszkadzają.
Natomiast fiskalnie jestem ultra konserwatystą, to znaczy uważam, iż rząd, czyli po naszemu administracja, nabrał prawem kaduka zbyt dużej roli i gnębi on wolny kapitalizm w tym kraju. Ten "przerażający obraz" o korporacjach wykorzystujących te biedne masy pracujące, to jest po prostu bajka i zwykła propaganda, nie mająca potwierdzenia w tutejszym codziennym życiu.
A jeżeli ktoś zdycha z głodu, to już nie jest mój problem! (Dopóki to zdychanie nie dotyczy mojej osoby, lub osób za mną powiązanych, czyli rodziny, znajomych....ale także wiele (mówimy o kilkunastu tysiącach) rodzin pracowników, którzy bezpośrednio na mnie polegają jako "bossa w biznesie", że dzięki moim decyzjom nie będą oni nadzy i bosi na ulicy.
Jeżeli ja zrobię pomyłkę, to oni pójdą na bruk! Czyli te sprawy mnie jednak obchodzą i prawdę mówiąc, jest to bardzo ciężki kawał chleba....mając odpowiedzialność za innych, czyli za ich dobrobyt lub nędzę.

Zostawmy to jednak na boku.

Dam Tobie przykład z życia, którego z góry wiem, że nie będziesz w stanie zrozumieć. (Dlatego go daję)!
wink.gif

Dopiero gdy w sposób naturalny przyjmiesz nasz amerykański sposób myślenia i reagowania, to dopiero będziesz mógł zacząć oceniać działania Ameryki i Amerykanów we właściwym świetle.

Oto przykład z mojego życia.

Mieszkam w moim mieście od ponad 30 lat. (80 tys. mieszkańców o znacznie wyższym niż przeciętna kalifornijska standardzie życia). Około 20 lat temu byłem inicjatorem społecznej inicjatywy. Zawiązałem komitet i rozpoczęliśmy kampanię. Oczywiście trzeba było łazić od drzwi do drzwi i uświadamiać ludzi, ale czego się nie robi dla sprawy. Potem było łatwiej, bo zaczęła napływać kasa i mogliśmy "rozpętać propagandę" w mediach i korzystać z firm typu "public relations".
Wreszcie udało nam się zdobyć tyle poparcia, iż wnieśliśmy te moje pomysły do Rady Miasta, ażeby oni formalnie rozpisali referendum wśród ludności, czy zaadoptować te moje pomysły jako prawo miejskie, czy też nie.
W referendum moje własne propozycje przeszły stosunkiem głosów blisko 2/3 do 1/3 i...od około 20 lat, mamy to prawo w naszym mieście.
Prawo jest egzekwowane przez nasz miejski oddział policji. (Stać jest nas na własne siły policyjne, kompletnie podporządkowane władzom miasta).

Jakie to więc prawo, niewątpliwie się zapytasz?
Ano proste, że w naszym mieście, każda osoba, która nie ma konkretnego interesu ażeby w nim przebywać, musi natychmiast być odtransportowana przez policję do granicy miasta. (Każdy obywatel może zadzwonić na pewien numer telefoniczny w naszym Police Department, służący tylko tym sprawom i złożyć meldunek policji, gdy zaobserwuje on coś "nieprawidłowego". Czyli nie mamy włóczęgów, żebraków i innego "elementu" i obecnie każdy z nich wie, że teren mojego miasta jest dla nich kompletnie niedostępny i to w zgodzie z prawem!!! (Nikt nie podważył konstytucyjności tego prawa)!

Za to mamy ciszę i spokój i nie musimy się obawiać, że dziecko ukłuje się igłą hypodermiczną na placu zabaw dla dzieci, a samotna kobieta idąca na spacer o 3 nad ranem w ciemnym parku, nie będzie nagabywana przez nikogo.
To nam też daje, że ja nawet domu nie zamykam na klucz, a czasami drzwi i okna (i tak wszystkie drzwi są przeszklone) pozostają szeroko otwarte gdy nikogo nie ma cały dzień w domu.

Po prostu nasza społeczność miejska ma prawo ustalać reguły życia takie, jakie są w demokratycznym procecie referendum uważane przez mieszkańców za słuszne.

A że ogranicza to "wolność poruszania się" iluś tam tysięcy osób, to już nie jest naszą sprawą.

Przy okazji, to moje miasto, które jak wcześniej wspomniałem ma około 80 tys. mieszkańców, sąsiaduje (mówiąc o "miastach" tutaj, to wyobraź sobie dzielnice w dużym polskim mieście...fizycznie wszystko to jedna całość) z miastem o populacji powyżej 100 tysięcy mieszkańców, które od wielu już lat zdobywa tytuł najbezpieczniejszego miasta w całym USA.
My się tylko dlatego nie łapiemy na te statystyki, że nie są one prowadzone dla jednostek poniżej 100 tys. mieszkażców, a nasze wskaźniki przestępczości są znacznie niższe, niż tego sąsiada.

No i gdzie na świecie, lokalna gazeta podaje do wiadomości jako główne sprawozdanie kryminalne na pierwszej stronie, że obywatel wieczorem został obrzucony dwoma jakami (świeżymi) z przejeżdżającego samochodu. Sprawcy oczywiście natychmiast zostali ujęci...banda 14-to latków, która wzięła sobier (nielegalnie) samochód i pojechała "robić jaja".

Pomyślisz zapewne, co na temat graffiti, gangów, meneli, "dresów" na ławkach w parku popijających piwko i tak dalej...
A ja się zapytam: A co to jest graffiti, gangi, menele, "dresy" w parku?
Nic tu takiego nie ma i nigdy nie będzie, dopóki ludzie żyją tak, jak chcą żyć.

Widzisz teraz jak to tutaj działa?
Czy rozumiesz, że my sami nakładamy sobie przepisy na samych siebie (broń boże, ażeby mój trawnik był przystrzyżony nierówno, a w basenie by pływały liście...mandat murowany) i jest nam z tym bardzo dobrze, bo my to po prostu nazywamy samorządem!!!
A to nie jest ograniczaniem wolności pojedyńczej jednostki, bo jak ktoś się z tym nie zgadza, to oczywiście ma on prawo sprzedać swoją posiadłość i wyprowadzić się tam, gdzie mu będzie dobrze.

George
 
OP
OP
P

Przemysław Pintal

Guest
Pytanie drugie, ale odpowiedź dopiero w następnym poście, bo liczy 11k znaków.

Premislaus napisał:
Dziękuje za odpowiedź. My libertarianie uważamy, że na prywatnym terenie można robić co się chce, zgodnie z naszymi aksjomatami i dobrowolnie zawartymi umowami. Ale rozróżniamy miejsce publiczne od prywatnego. Jakie to jest miejsce publiczne? Nie ogrodzone, nie oznakowane w należyty sposób (żeby nie było tłumaczeń, że przez pomyłkę coś tam się zrobiło). Dlatego nie wiem co mam nie rozumieć
smile.gif
, chyba przejawiam amerykańskie myślenie
tongue.gif
. Mam pytanie, czy ulica w Waszym mieście jest prywatna, czy publiczna?

Przy czym jeśli ktoś czegoś nie chce, a nie wiąże go dobrowolna umowa, to nie można tego kogoś zmusić. Oczywiście można go dyskryminować na rynku. Ktoś kupując dom mógł się w umowie zobowiązać, że będzie przycinał trawnik, ale jeśli nie, to samorząd nie może go prawnie zmusić. Liczy się umowa pomiędzy kupującym a sprzedającym. Oczywiście poprzedni właściciel mógł się zgodzić, że jak będzie sprzedawał, to musi na takich samych zasadach na jakich kupił. Nie chcę dzielić włosa na czworo, mam nadzieję, że oddałem sens tego rozumowania. Zakładamy, że jednostka ma prawo do secesji od kolektywu i nie musi podlegać pod coś, jeśli nie chce. A, że może to mieć konsekwencje od nie podawania ręki, po odmówienie obsługi lub wejścia gdzieś, to już problem tego który się decydował. Miejsce publiczne jest neutralne - co innego np. prywatny park, prywatny plac zabaw.

Jest to bardziej radykalne, od tego systemu w którym Pan żyje.

"Pomyślisz zapewne, co na temat graffiti, gangów, meneli, "dresów" na ławkach w parku popijających piwko i tak dalej...
A ja się zapytam: A co to jest graffiti, gangi, menele, "dresy" w parku?
Nic tu takiego nie ma i nigdy nie będzie, dopóki ludzie żyją tak, jak chcą żyć. "

Ja się tym w ogóle nie przejmuje. Jeśli narusza się własność, to ponosi się konsekwencje. Chodziło mi o włóczęgostwo po ziemi niczyjej, uznanej za publiczną.
 
OP
OP
P

Przemysław Pintal

Guest
Odpowiedź na pytanie drugie:

Phouty napisał:
Nie! Jeszcze nie myślisz jak Amerykaniec!
wink.gif


Z innej beczki:
Zacznijmy od tego, iż Amerykanie mają bardzo silne poczucie wspólnoty, zwanej tutaj "community". Nieważne jest, czy mówimy o całym kraju, o danym stanie, o hrabstwie, o mieście, czy też tylko o lokalnej ulicy przy której się mieszka. Na każdym z tych poziomów występuje to poczucie przynależności i "współwłasności", nie tylko rzeczy materialnych, ale także czysto duchowych.
Przykład:
W Kalifornii marihuana jest praktycznie legalna (nigdy nawet tego świństwa nie próbowałem, ani innych używek), a w Kolorado całkowicie legalna (plus w kilku innych stanach). W Nevadzie, to jest cały czas ciężki kryminał.
Z kolei prostytucja w CA jest nielegalna, zarówno dla "dawcy" jak i "biorcy", a w Nevadzie z kolei jest jak najbardziej legalna, za wyjątkiem Clark County, czyli Las Vegas, ale oni mają powody, ażeby nie zamieniać tego miasta niebywałych uciech w jeden wielki burdel. (Tak mają jak chcą).
Jak widzisz, to nie ma całościowych standardów i to właśnie "community" decyduje jak ma życie wyglądać.

Skoro ktoś się decyduje kupić dom w danym "community", to doskonale on wie (jeszcze przed faktem kupna), co ta społeczność od niego będzie wymagała. Bierze się to stąd, że jedyną prawdziwą religią w USA jest...kasa i jeżeli jeden dom będzie miał nierówno przyciętą trawę, czy też basen ze zgniłą od liści wodą, to całe otoczenie na tym cierpi, to znaczy ceny nieruchomości idą w dół.
Dlatego "community" ma jak najbardziej prawo wymagać od każdego członka tej społeczności (przypominam, że nieważne jest, czy to jest ulica, dzielnica, miasto, stan, czy też cały naród), ażeby ta osoba przestrzegała standardów obowiązującyhc (nawet tylko zwyczajowo) w danej społeczności, a w przypadku niestosowania się, to ma prawo karać. przy czym tutaj prawa własności prywatnej są oczywiście w pewnym stopniu ograniczone, ale na zasadzie "love it or leave it"!

Nie mogę sobie dajmy na to pomalować mojego domu w fioletowe kółeczka i różowe gwiazdki na zielonym tle. Ba, nawet nie mogę pomalować go w kolorach, które by zbytnio odbiegały od ogólnego wyglądu zakątka w którym mieszkam. Gdybym się jednak uparł, to oczywiście moi sąsiedzi by złożyli skargę do Rady Miasta (reprezentanci w Radzie są oczywiście wybierani w wyborach), która by mi wpierw oficjalnie dała czas do przemalowania domu, a potem by mnie zaczęła bombardować mandatami i to w sposób progresywny, gdybym się nie zastosował do woli społeczności. (To znaczy pierwszy mandat byłby dajmy na to 500, drugi 2000, a trzeci 10000 i tak dalej...cyfry są oczywiście wzięte z sufitu). Gdyby to nie pomogło, to oczywiście sąsiedzi i miasto założyli by mi sprawę sądową i w 99,99999999999% bym przegrał sprawę. Sąd oczywiście ma prawo przejąć moją prywatną własność i oddać ją pod publiczną licytację, ażeby pokryć kosztry i oczywiście mnie przede wszystkim ukarać za łamanie praw obowiązujących w mojej lokalnej społeczności!

Działa to też w drugą stronę!
W Kalifornii jest absolutny zakaz spożywania napojów alkoholowych w miejscach publicznych.
W moim mieście przez dwa miesiące wakacji letnich są urządzane darmowe koncerty w każdą środę w pobliskim parku. Grają przeważnie zespoły z dolnej półki zawodowej, chociaż zdarzają się czasami autentyczne gwiazdy, ale ich nie lubimy, bo przyciąga to dodatkowych kilka tysięcy osób spoza naszego miasta. Normalnie więc schodzi się kilka tysięcy ludzi. (Powierzchnia około hektara nabita tak, że nie ma gdzie szpilki wsadzić). Oczywiście afera jest czysto rodzinna, bo reprezentowanych jest wiele pokoleń...od tygodniowych noworodków do 100 letnich "nastolatków".
Ludzie przychodzą, rozkładają krzesełka i stoliki, albo koce na trawie. Wyciągają koszyki piknikowe i...alkohol leje się strumieniami (ale nikt nie jest zaćpany). Policja nie reaguje, bo to jest legalne, ponieważ tak w naszym mieście ustanowiliśmy i nasze lokalne prawo "przebija" wszelkie prawa stanowe.

Inny pozytywny przykład:
Mamy dużo barów w mieście. Ja mam ich dokładnie 6 w promieniu około 250 metrów od domu w każdym dowolnym kierunku.
Nasza policja (przypominam, że jest ona finansowana w 100% z podatków naszych mieszkańców, więc musi iść "na sznurku" naszej społeczności) ma absolutny zakaz robienia zasadzek na gości wychodzących późno w nocy z barów. Oczywiście jak patrol policji nadzieje się na faceta jadącego zygzakiem, to go muszą zatrzymać, ale nie wolno im stać za rogiem i obserwować "potencjalnych kandydatów" gdy wsiadają do samochodów. W innych miastach, ba praktycznie w całym USA ta metoda "z zasadzki" jest jak najbardziej legalna, a w naszym mieście nie. I co?
Mamy znacznie niższy odsetek wypadków po pijanemu, ponieważ ludzie jednak są rozsądni i wiedzą gdzie jest granica, (wolno w USA jeździć mając 0,8 promila...było kiedyś 1.0), lub jak przeciągną, to po prostu barman zamawia im taksówkę, a samochód "nocuje" na parkingu pod barem. Daltego sciągają do naszego miasta ludzie z okolic, bo wiadomo, że u nas jest "rozsądnie z policją", co wcale nie znaczy, że policja ich nie ściga. Patrolują oni po prostu ulice i wyłapują "zygzakujących", ale jak ktoś jedzie w miarę prosto, to o nic nie musi się bać.

Aha! Mamy zarówno ulice publiczne, jak i prywatne. Bezdomni nie mają prawa na żadnych z nich przebywać, bez wyraźnej potrzeby. Jeżeli jakiś menel idzie ulicą pchając przed sobą wózek z supermarketu i mówi policji, że on chce dajmy na to mnie odwiedzić, czy też pójść do sklepu, ażeby coś tam kupić, to oczywiście policja nie ma prawa go ruszyć, ale ma prawo mieć go na oku.
Lubię czasami się przespacerować późno w nocy...grubo po północy, gdy mam ważne problemy do rozwiązania, bo można wtedy spokojnie sobie pomyśleć bez żadnego przeszkadzania. Czyli ciągnę się noga za nogą, zamyślony, wolno, z papierosem w zębach i rękoma w kieszeniach. Wielokrotnie patrolująca policja jechała za mną i mnie obserwowała z pewnej odległości, bo jednak wyglądam wprawdzie jak hippis, ale nie jak menel, więc nie mieli podstaw, ażeby mnie zatrzymać i mnie się zapytać, co ja robię o pierwszej w nocy spacerując sobie wolno "ciemną ulicą".
Oczywiście ja nigdy na nich nie zwracałem uwagi i wolniusieńko wracałem do domu, kiedy mnie to pasowało i czasami dziękując pod moim domem policjantom za "eskortę". (Oczywiście obie strony biorą to na śmiech).
wink.gif


Ja mieszkam przy prywatnej ulicy, gdzie policja miasta nie ma prawa patrolować (no chyba że widzą, że coś nie jest tak, to oczywiście bez namysłu interweniują, albo gdy ktoś do nich zadzwoni...). Mamy natomiast prywatną firmę ochroniarską, która pełni rolę "law enforcement" w moim "community".
Mamy też prywatny dwu-hektarowy park, otoczony naszymi domami. (Czterdzieści domów, więc każdy każdego zna). Park jest ogrodzony, chociaż furtki nie są zamykane na klucz (jest informacja, że to jest "private property") i każdy przechodząc/przejeżdżając publiczną ulicą od frontu parku, może do niego wejść. Ja (i nie tylko ja) po tym parku sobie też łażę...popijając alkoholowego drinka, bo nasza "konstytucja" właścicieli domów które posiadają ten park, po prostu na to pozwala.
Widzę też stosunkowo często opiekunki przychodzące z małymi dziećmi do naszego parku na spacer, lub parki szkolnych nastolatków przychodzące po szkole trochę sobie "poromansować" w spokoju. Mnie to nie przeszkadza i nigdy w takich sytuacjach nie interweniuję, czy to powiadamiając nasze "security", czy też policję. Jednakże gdyby ktoś tu się pojawił o "nieodpowiednim" wyglądzie, czy też jakoś w inny sposób nie pasował do otoczenia, to natychmiast złapał bym za telefon.
Ot zdrowy rozsądek.

Mamy więc prawo tutaj w USA (co było potwierdzane orzeczeniami Sądu Najwyższego USA wielokrotnie w najróżniejszych sprawach) tworzyć własne standardy na poziomie "community" w ramach demokratycznego głosowania. Jeżeli większść zatwierdzi jakieś prawo, więc mniejszość musi się do tego prawa dostosować, albo się przeprowadzić.

Kilka miesięcy temu wprowadziła się nowa sąsiadka z dwoma psami. Gdy ona wychodziła z domu, to psy natychmiast zaczynały ujadać i to non-stop.
Wprawdzie mieliśmy w naszej sąsiedzkiej "konstytucji" (zwanej tutaj "bylaws", czyli można by to przetłumaczyć jako "statut") prawo zabraniające przeszkadzania sąsiadom, jednakże nie miało ono "zębów", czyli nie przywidywano kar.
Raz w miesiącu właściciele domów w moim "community (jak napisałem, jest nas tylko 40 właścicieli) spotykamy się na oficjalne zebrania. Mamy oczywiście prezydenta i radę dyrektorów wybieranych w corocznych wyborach. Natychmiast zaproponowano system kar w przypadku łamania naszego prawa o nieprzeszkadzaniu sąsiadom. Wprowadziliśmy system progresywnych mandatów, których wartość się potrajała przy każdym następnym wykroczeniu.

Było głosowanie i prawo zostało zatwierdzone, a sąsiadka otrzymała wpierw "ostatnie ostrzeżenie". Zareagowała ona w ten sposób, że wynajęła sobie "baby sitter" dla tej dwójki psów...i jest cisza i każdy jest happy!

Ot, demokracja w akcji!

No i jeszcze jedno, bo czasami urządzam u siebie przyjęcia w domu. Schodzi się czasami kilkadziesiąt osób, więc bywa głośno. Ażeby uniknąć skarg sąsiadów, że im przeszkadzam późno w nocy, to ich po prostu...zapraszam na te przyjęcia. I wilk syty i owca cała.
smile.gif

George

PS
Ja tam żaden "Pan"...George jestem. To też idee wolnościowe, że jednak się na codzień w tym USejowskim kraju nawzajem "tykamy", niezależnie od wieku i statusu społecznego i materialnego. Są oczywiście szlachetne wyjątki, ale one oczywiście potwierdzają tylko regułę.
 
OP
OP
P

Przemysław Pintal

Guest
Pytanie 3 i 4.

Premislaus napisał:
Jeszcze raz dziękuję za odpowiedź. Rozumiem to co mi opisujesz i w sumie są to bardzo pozytywne opowieści. Tyle, że ja widzę w tym problem. Wychodzę z założenia, że to właściciel sam stanowi dla siebie prawo. Posłużę się przykładem. Ktoś może chcieć przechowywać na swoim terenie odpady radioaktywne. Tylko, że musi to zrobić tak, by nie naruszał czyjejś własności (ciało też jest uważane za własności w libertarianizmie - samoposiadanie). Jestem wielkim krytykiem tzw. przestępstw bez ofiar, czyli narkotyki powinny być zdekryminalizowane, podobnie jak ktoś by chciał sprzedać własną nerkę. Właśnie mi się rozchodzi, o pozbycie się tyranii większości względem jednostki, na jej prywatnym terenie, a także w dobrowolnych umowach.

W sumie to trudno publicznie prezentować swoje poglądy, bo za każdym razem muszę tłumaczyć dlaczego uważam tak a nie inaczej. Muszę się ścierać z ideologicznymi wrogami, których pełno, ludzie w szkole i w mediach mają wtłaczany do głów etatyzm.

Phouty napisał:
Tutaj się z Tobą zgadzam! Jeżeli sąsiad ma materiały radioaktywne, to mogą one promieniować do linii jego nieruchomości. Jednakże jeżeli nawet pojedyńcza cząsteczka promieniowania gamma przejdzie na moją stronę płotu, to już gość ma przechlapane.
Jego wolność kończy się tam, gdzie zaczynają się moje odciski palców u stóp i oczywiście na odwrót!

To jest oczywiście teoria, bo w praktyce jest bardzo trudno wyznaczyś tą "linię płotu".
Dlatego, przynajmniej w USA, pozostawiamy pewien pas "ziemi niczyjej", ażeby odseparować od siebie konfliktowe sytuacje w jak największym stopniu. Niestety, ale ktoś na tym zawsze jakoś traci.
Jeżeli jesteś żonaty, to wiesz jak to wygląda!
wink.gif

Sztuka kompromisów, bo ja na ryby, ona na grzyby, więc trzeba czasami "stracić" i pójść razem do kina.

Społeczeństwa zachodu wypracowały taką metodę, którą tutaj nazywamy pluralizmem, to znaczy jestem czegoś "wrogiem", ale nie przeszkadza mi, gdy ktoś coś robi, co nie jest zgodne z moją ideą świata. Jak wszędzie są oczywiście, nawet tutaj, ludzie i grupy osób bardzo nietolerancyjne, jednakże i na szczęście, są oni w znacznej i praktycznei nie liczącej się mniejszości.

Jeszcze jeden przykład!
Mieszkam niecałe 5 mil od Disneyland. Oni w lato o 9 wieczorem robią kanonadę z fajerwerków każdego dnia! Trwa to 30 minut. Do mnie dociera hałas wybuchów, tak jakbym mieszkał gdzieś w Doniecku na Ukrainie, albo w strefie Gazy przy Izraelu!
wink.gif

Ale nie mogę nic zrobić, ponieważ kolektywne prawa wielu tysięcy turystów oglądających w Disneyland te fajerwerki są ważniejsze społecznie, niż moje indywidualne prawo do życia w ciszy!
Potwierdzone także wieloma orzeczeniami sądów wszelkich możliwych instancji.
Czyli pozostaje kompromis i tolerancja.

Premislaus napisał:
Czy mógłbym posłużyć się tym co mi napisałeś (nick, podstawowe informacje jakie o Tobie wyczytałem na tym forum, cytaty)? Chciałem to streścić na https://libertarianizm.net

Phouty napisał:
Nie widzę najmniejszego problemu. W odróżnieniu od mojego życia zawodowego, gdzie jestem bardzo bezwzględnym i krwiożerczym kapitalistą, to w sferze życia intelektualnego i duchowego jestem jak ta Matka Teresa....oddam ostatnią koszulę z grzbietu...za darmo oczywiście. Nie roszczę więc sobie praw autorskich do tych wszystkich moich wypocin.
wink.gif

Geo

PS
Jak się okazuje, to Matka Teresa w świecie biznesu (a prowadziła ona olbrzymi biznes zwany ogólnie instytucją charytatywną) aniołem bynajmniej nie była. To tylko świadczy o względnych wartościach naszych ideałów które sobie my sami ustalamy w tym świecie.
 
D

Deleted member 427

Guest
No proszę, ja też z nim koresponduję :) Wielokrotnie cytowałem jego wypowiedzi w temacie o Kalifornii.
 
OP
OP
P

Przemysław Pintal

Guest
No proszę, ja też z nim koresponduję :) Wielokrotnie cytowałem jego wypowiedzi w temacie o Kalifornii.

:)

Czytałem chyba wszystkie Twoje posty, ale nie pamiętam byś podawał jego nick? W sumie nie zapytałem jak nazywa jego miasto.

Powiedz mi czy Ci się podoba temat, co myślisz o tym co napisałem, o rozmowie?

Edycja:

Poprawiłem głupi błąd i przejrzałem temat o Kalifornii. Faktycznie.
 
Ostatnio edytowane przez moderatora:
D

Deleted member 427

Guest
W sumie nie zapytałem jak jego się nazywa jego miasto.

Tustin, hrabstwo Orange.

co myślisz o tym co napisałem, o rozmowie?

Rozmowa z Phoutym zawsze jest super, nie inaczej tu. Generalnie z tego, co przeczytałem, wyłania się obraz takiego Sandy Springs - w 95% sprywatyzowanego hrabstwa:

 
T

Tralalala

Guest
Jeżeli zaniedbanie estetyczne posesji będzie poczytywane za agresję to znaczy, że ktoś będzie mi pierdolił głupoty jak mam malować dom jak mam przycinać trawę, do pizdy centralnie. Jak się komuś nie podoba to niech nie patrzy albo niech pierdolnie sobie parawan zasłaniający mój dom z obdrapanymi ścianami, co więcej na tym parawanie może sobie pierdolnąć wyjebany rysunek ładnego domku. Albo niech przyjdzie i mi kurwa zapłaci za odmalowanie domu, jak dobrze zapłaci to i pierdolnę na różowo bo jebie mnie kolor jakiś pierdolonych ścian między którymi mieszkam=]
 
D

Deleted member 427

Guest
Ale to nie jest tak, że dowiadujesz się o tych regułach w momencie skończenia malowania domu. Wiesz o nich z dużym wyprzedzeniem. I albo się wprowadzasz, albo nie. Generalnie ekscentrycy i miłośnicy malowania elewacji na czerwono raczej nie mają czego szukać w takich wspólnotach. Przypomniał mi się odcinek "Archiwum X" pt. "Arcadia" - lokalna społeczność (osiedle-miasteczko) z prawami typu "skrzynka na listy musi stać idealnie prosto" etc.
 
T

Tralalala

Guest
Ale co mnie obchodzą jakieś pierdolone reguły? Kupuję dom, nie podpisuję z nikim umowy o tym jak mój dom ma wyglądać, a więc mogą się jebać, nie zachodzi z mojej strony agresja.
 
D

Deleted member 427

Guest
ale kupujesz pewnie na ziemi należącej do tej społeczności - oni ten teren utwardzili, ogrodzili, poprowadzili rury kanalizacyjne, WYBUDOWALI DROGI :) wreszcie postawili chałupy. Tak to chyba działa.
 

pikol

Od humanitarystów nie biorę.
1 004
1 635
Jeżeli ktoś ma prawo ci narzucać jak malować swój dom, to znaczy, że nie jest to twoja własność. Tak samo, jeżeli uiszczasz jakieś opłaty za użytkowanie tej ziemi. Jest to proste. Trzeba tylko zadać sobie pewne pytanie. Czy powstawanie takich osiedli, które mogą się potem łączyć i łączyć w większe nie będzie wstępem do odrodzenia się państwa? [emoji6]
 

Till

Mud and Fire
1 070
2 288
Przypomniał mi się odcinek "Archiwum X" pt. "Arcadia" - lokalna społeczność (osiedle-miasteczko) z prawami typu "skrzynka na listy musi stać idealnie prosto" etc.

Pamiętam. A jak twój dom nie jest idealny, to masz wpierdol od potwora, kontrolowanego magicznie przez władze miasteczka ;). I to bez żadnych ostrzeżeń. W sumie ten odcinek, jak się zastanowić, mógł być parodią tej lokalnej tyranii o której z takim zachwytem opowiada ów Jankes.
 

pikol

Od humanitarystów nie biorę.
1 004
1 635
Wg.mnie zasady mogą być narzucane mieszkańcom, tylko jeżeli zamieszkują teren z wyraźnie określonym właścicielem i wszystko jest określone umową. Takie różne "wspólnoty", "spółdzielnie" oczywiście mogą sobie istnieć w akapie, ale jednak średnio mi pasują do mojej wizji libertarianizmu ;)

Czy zaniedbanie estetyczne posiadłości to agresja, jeśli uczestnicy lokalnego rynku widzą w tym zaniżanie wartości, sąsiednich nieruchomości?

Jeżeli jesteś na terenie, który jest twoją własnością i nie podpisałeś żadnej umowy w której zobowiązałeś się do utrzymywania posiadłości w takim czy innym stanie, to nie jest to agresja. To są przecież podstawy libertarianizmu ;) Jeżeli nie naruszono własności lub nie złamano umowy, to w celu wyegzekwowania tego czego chcesz możesz użyć jedynie ostracyzmu.

Prosta sytuacja. Jeżeli jesteś właścicielem jakiegoś budynku i wynajmujesz mieszkania innym osobom, to nie ma wątpliwości, że to twoja własność, a nie ich. Natomiast jeżeli mówimy o osiedlach, w których własność jest "spółdzielcza", to sytuacja się trochę komplikuje. Takie wspólnoty zaczynają przypominać trochę mafie ;), chyba że są to ewidentnie zamknięte osiedla. Powiedzmy, że taka spółdzielnia otacza cię dookoła, a ty jesteś jedyny, który do niej nie należysz. Przewodniczący takiej wspólnoty kusi cię: "Możesz dostać drogi, ochronę mienia, zdrowia, szkołę. Warunek jest jeden, opłata tyle i tyle na miesiąc. A jeszcze jest jeden kruczek. Zrzekasz się praw własności, bo to już nie twoje, tylko spółdzielcze ;)" Możesz się nie zgodzić, ale w Somalii też możesz nie zgadzać się z islamistami, ale oni mają to w dupie.

Inną sytuacją jest zgodność czegoś z anarchokapitalizmem na papierze. a czym innym rzeczywistość. Ja np. jestem za lokalnymi, nieformalnymi (bez zrzekania się własności) wspólnotami typu "Skrzykujemy się, żeby wpierdolić jakiemuś agresorowi :D", a nie próbą tworzenia tzw. prywatnych rządów. Może to nieźle wyglądać wg. dywagacji różnych ideologów, ale w praktyce szybko zaczęłoby zjadać własny ogon. Zwłaszcza jakby te prywatne rządy były zarządzane przez korporacje. Stuprocentowa gwarancja budowy państwa 2.0.
 

Mad.lock

barbarzyńsko-pogański stratego-decentralizm
5 149
5 110
Pewnie byłoby lepiej, gdyby mniejsza wspólnota (czy nawet pojedynczy człowiek) nie musiała się martwić wolą większości, ale jak coś takiego uzyskać? Chyba tylko strachem przed wojną, ale im większa różnica w sile, tym ten strach jest mniejszy u siły przeważającej. Dlatego uważam, że jakaś tam demokracja jest zawsze, choć nie zawsze każdy ma równą siłę głosu i nie zawsze jest oficjalne głosowanie. Kluczem jest tu to, że oni tam mają te community na o wiele mniejszym szczeblu niż w Polsce.

Co dokładnie znaczy "administracja" ich rozumieniu? Rząd federalny? Władzę wykonawczą? Zawodowych urzędników?
 

deith

Active Member
230
169
Wydaje mi się, że takich hardcorowych miejsc co to promuje Tralalala byłoby raczej mało. Ja osobiście szukałbym takich osiedli gdzie są jasne zasady współżycia, czyli ustalone cisze nocne, zakaz żebrania, zakaz srania na trawnikach, pozwolenie na remonty tylko w określonych godzinach itd.
Takie coś pewnie byłoby osiągane gdy pierwotnym właścicielem byłby duży developer potem sprzedający np 40 działek z ustandaryzowaną umową. Ale takie rozwiązanie ma też sporą wadę, bo co będzie np za 15 lat gdy ktoś zacznie to sprytnie obchodzić zarówno w oczywisty sposób przeszkadzając pozostałym? Pozostaje tylko wyprowadzka? Trochę słabo.

Pewnie w takich umowach byłyby odpowiednie wzmianki o przymusowym uznawaniu wyroków np lokalnego sądu (w jakiś tam sposób wybieranego itd) ale wtedy mamy znów jakąś tam "władzę" (pewnie większości) nad "właścicielami". Czyli podobnie do tego co jest teraz, z tą różnicą, że tam każdy względnie mógłby przecież żyć gdzieś indziej, gdzie obowiązują inne umowy lub jest ich brak. Tak jak pikol zauważył, to pewnie prowadziłoby do rozrastania się takich społeczności i tworzenia zamordyzmu po iluśtam latach. Chyba musiałaby istnieć możliwość secesji na jakiś jasnych warunkach. Ale wtedy jest możliwość, że sąsiedzi się odłączą i zaczną srać na tych trawnikach czy coś...

Czyli co, w akapie pozostaje mi nazbierać tyle forsy żeby kupić 30 hektarów ziemi, na środku postawić sobie chatę i mieć wyjebane?
 
Ostatnia edycja:
Do góry Bottom