D
Bluźnisz Przypomniałem sobie dzisiaj tego Hacketta. Jakiś taki beznamiętny jak dla mnie. Tylko o skobelek wyżej od płyt Vaia, Satrianiego itp.Destylat idealny, bez jakichkolwiek piskliwych syntezatorków, którymi onanizowano się niemal przez całą drugą połowę lat 70-tych.
Mnie nie tyle chodzi o szaleństwa, co jakieś takie wykalkulowanie. Niby wszystko ok, a emocji zero. Przyczyną może być jednak to, że Genesis poznałem w wieku 14 lat, a solowego Hacketta rok temu. Co by jednak nie mówić, uwielbiam go jako gitarzystę. Tylko u niego tappingi brzmią miażdżąco klimatycznie. Muszę je kiedyś od niego zerżnąć.Ta konkretna płyta Hacketta to klimat i jeszcze raz klimat. Nie ma tam żadnych popisów, szaleństw i cyberiad. Porównujesz taką, nierzadko "pejzażową" muzykę do gitarowych instruktaży Vaia czy Satrianiego? "Voyage of the Acolyte" to muzyka dla ludzi, a Satriani i jemu podobni tworzą dla gitarzystów. Tak to odbieram.
Ktoś słuchał już tych nowych Floydów bez Watersa? Warto obczaić The Endless River czy jest gorzej niż na The Division (Cow)Bell?
Nie zauważyłem, żeby się jakoś szczególnie czepiali. Pierwszy raz się z tym spotykam.O nowych Floydach czytałem opinie, że słabe to jest i w ogóle odcinanie kuponów, ale jak posłucham to sam ocenię. A Division Bell to sympatyczna płyta do posłuchania, nie wiem co się ludzie tak jej czepiajo.