Muza

R

Ronbill

Guest

„King Crimson” koncertowali w Japonii wiele razy i wydali nawet kilka płyt z koncertów tamże
Ależ to jest niesamowite ! Jakby np. w latach 60 czy 70 ktoś powiedział że idzie na koncert sześćdziesięcio – czy siedemdziesięcioletnich rockersów to by go śmiechem zabito na miejscu. A teraz to normalka, a co najważniejsze, tu nie ma geriafazy, dziady napierdalają tak, że wielu tych młodych emo – shoegazerów może przy nich tylko sięgnąć po sole trzeżwiące.
Dynamika tych starszych panów jest na koncercie naprawdę piekielna – ani śladu znudzenia, odbębniania trasy koncertowej.Ani śladu tego. Grają z większym wigorem niż niejedni młodsi od nich o parę dekad.
Fripp mawiał o sobie, że on nie jest liderem, a nawigatorem. Niech bierze kurs na studio, ja bym chciał zostać cicho sterroryzowany nową płytą i żeby to miało nie mniejszy impakt, niż ,,Thrak” w latach 90’tych, nagrany po 10 latach przerwy.

 

tomislav

libnet- kowidiańska tuba w twojej piwnicy!
4 777
13 003
Krystyna u mnie zawsze na propsie, a "Deszcz w Cisnej" to kamienny repertuar. Na płycie o tym samym tytule znajduje się kapitalny 13 minutowy utwór, ale nie mogłem znaleźć dobrej wersji audio. Zresztą, od kilku lat mam fazę na rzeczy prostsze, klimatyczne, krótsze.

 
R

Ronbill

Guest
Kto z Was i ile razy już jako kilkunastoletni, sterani życiem kontestatorzy, wspominali z nostalgią dawno minione czasy, śpiewając"Kiedy byłem małym chłopcem"?A wszystko zaczęło się w 1965 r., kiedy to w Rzeszowie Nalepa założył zespół „Blackout”.
W tamtym czasie, oczy i uszy polskiej młodzieży muzykującej (i nie tylko) zwrócone były na „mityczny: Zachód. To właśnie tam żyli, grali i ćpali idole.
Mirę Kubasińską porównano do Grace Slick („Jefferson Airplaine”)
"Na Drugim Brzegu Tęczy” było płytą zaskakująco ożywczą. To już był rock, a nie big bit.Moim zdaniem temu kawałkowi należy się większa uwaga. To było jednak rewolucyjne granie – jak na tamte czasy i miejsce.


Ale to płyta „Blues” wyznaczyła muzyczne apogeum Nalepy i „Breakoutów”Później już była tylko jazda w dół… z małymi, acz ożywczymi wyjątkami („Kamienie”}Nalepa był dobrym gitarzystą, ale nie wirtuozem (wirtuozami par excellence byli – towarzyszący mu w różnych okresach – Kozakiewicz i Nowak). No, ale wiadomo – nie trzeba być żadnym wirtuozem, żeby grać dobrego bluesa. Wystarczy tylko – bagatela! – tego bluesa czuć.
Połuchać warto genialnej, swingującej gry K. na „Przyszła do mnie bieda”:
 
R

Ronbill

Guest
Ona jest jednak lepsza od Miry.
Eee, laska ukradła szoł jeszcze zanim zaczęła śpiewac. Ona chyba nagięła z jakiejś pielgrzymki oazowej : D
Ale ognia dała , jak Jah przykazał. Maggie ma takie joplinowskie alikwoty, ale śpiewa, wydaje mi się czyściej, bardziej klasycznie niż Janis.


No to w takim razie desantujemy się w permisywne lata 90-te i przypomnijmy sobie, co przytrafiło się bluesowi, kiedy wzięli się z nim za bary ambitni ex punk rockerzy.

Chłopaki mało co studia nie roznieśli.
I czują nie tylko bluesa, ale i punka, rocka, noise, a nawet rythm&bluesa, soul i co tam jeszcze…
I nie wstydzą się zadawać ze starymi zgredami:


A jak tak dalej pójdzie, to trafimy do Afryki (a tam diabły mają białą skórę ;) )


A co by się za bardzo nie rozmarzyc, to wio, na rozgrzewką dwa sakramenckie killery sprzed lat. Pierwszy, bo Petera Greena nie mogło zabraknąc, a drugi, to szacowny standard Big Joe Williamsa w ultra-kozackiej wersji kapeli w świecie nieznanej, a ongiś kultowej w Polsce

https://www.youtube.com/watch?v=JQw92wKRdbY

No tak, co to się z „Fleetwood Mac” nie porobiło, kiedy Peter Green zabrał dupę w troki… ;)
O Budgie nie zapominam.
Przy okazji ich największy chyba hit:
https://www.youtube.com/watch?v=54H3EUAzpVg

To jest ten nasz fenomen, że w Polsce niektóre (świetne) kapele były bardziej popularne, niż w swoich krajach. Budgie to jeden przykład, inny to choćby Marillion
 

tomislav

libnet- kowidiańska tuba w twojej piwnicy!
4 777
13 003
Nalepa miał czuja jak Kossoff. Wklejałem w tym wątku wywiad z Nowakiem (TSA), w którym gadał, że Nalepa wyjaśnił mu, co to jest opowiadać gitarą konkretne historie, czyli w domyśle nie napierdalać bez sensu albo więcej niż się potrafi. Oczywiście warsztat Nalepy ograniczał się do pojedynczych dźwięków lub lekkiego frazowania, ale miało to swój niewątpliwy urok i generalnie pieprzyć wirtuozerię. Wspomniani przez Ciebie Kozakiewicz i Nowak opowiadali gitarą historie, tyle że mieli większe możliwości od Nalepy.

Od dawna przestałem zwracać uwagę na cudawianki techniczne i od muzyki już tylko oczekuję albo rozrywki albo ładunku emocjonalnego.
Płyta, o której piszesz towarzyszy mi od pajdla, bo ciągle coś docierało do uszu, ktoś puszczał kawałki z "Blues" i do dziś uważam ją za najlepszą bluesową płytę nagraną w Ubekistanie. Blackout ani Breakout z Mirą mnie nie ruszają jakoś szczególnie. Uwielbiam za to styl "śpiewania" Nalepy, te od niechcenia rzucane wersy, które zapadają w pamięć, podobnie jak sama muzyka. "Blues" to blues z rockowymi jajami, pod każdym względem cudowna płyta.
 
R

Ronbill

Guest
Nalepa – może i nie był wybitnym „technikiem” ani wokalistą, ale jak on zagrał solo, to bledli przy nim wszelkiej maści „wymiatacze”. I ten charakterystyczny wokal, w zasadzie melorecytacje (ze znanych to jeszcze Waglewski tak „śpiewa”), ale zawsze osadzone w klimacie utworu.
Co tu mówić- był był wybitną osobowością muzyczną – a ponadto grał konsekwentnie to, co mu „pasowało”, z mocną inklinacją do bluesa, który mu wyraźnie „podszedł”. To wszystko – i upór w tym, co się robi – spowodowało to, że przeszedł do historii polskiej muzyki jako największy polski bluesman (choć sam podkreślał, że prawdziwy bluesman to człowiek, który się z bluesem urodził.
Ale spotkałem się z opnią ,ze Nalepy muza była "strasznie kiczowata"
Trzeba pamiętać w jakim okresie to było nagrywane – i że właściwie był to rodzaj przejścia miedzy polskim folkowym big-beatem a blues-rockiem.
Jeśli chodzi o późniejszy okres, w którym Nalepa ponoć stracił formę (coś w tej denuncjacji jest), to mnie bardzo podobają się jego występy na festiwalu Rawa Blues – bodajże w 1988 roku. Bierze mnie ten ciężki klimat – coś jakby blues-rockowe noir – surowość ale wywindowana na wyższy muzycznie (i wirtuozersko) poziom przez znakomitą grę na basie Pluszcza.
 
Ostatnio edytowane przez moderatora:
R

Ronbill

Guest
Dziś na koniec Alan Lomax – największy bluesowy etnograf, odkrywca m.in. Muddy’ego Watersa i Leadbelly’ego, którego wyciągnął za kaucją z pierdla ( Leadbelly garował za morderstwo ) . Oto sztandarowy numer tego mordercy w bezkompromisowym wykonaniu niedoszłego kaznodziei
 
D

Deleted member 4683

Guest
przypomnijmy sobie, co przytrafiło się bluesowi, kiedy wzięli się z nim za bary ambitni ex punk rockerzy.

Moim zdaniem z tego typu eksperymentów starych punków ciekawie wypada reverend beat man ( z the monsters ). Facio naprawdę się wyrabia - a nie wstawia jakąś spierdoline nie do odróżnienia do tysiąca innych .








A tutaj nasz bohater z ostatniej płytki The Monsters:

 
D

Deleted member 4683

Guest
Wcześniej nie miałem nic pedałów, niech sobie żyją te biedne pokręcone istoty byle nie leźli mi pod oczy. Ale ze względu na ciebie jessod spermochlipie przysięgam, że sprzedam kopa w ryj pierwszemu którego zobacze.
 
Do góry Bottom