Mainstream gada tak jak my

alfacentauri

Well-Known Member
1 164
2 172
O dobrze, że ktoś z CAS tłumaczy ludowi, że inflacja to podatek, bo pewnie świadomość tego wśród ludu nie jest za duża i jest to do poczytania na interii. Patrząc na ten forumowy temat to nie jest on takim, gdzie trafiają często posty, a jak trafiają to też nie zawsze jakieś ważne sprawy, bo też co ma tu trafiać? Smutna prawda jest taka, że klimat dla myśli wolnościowej jest coraz gorszy. Pamiętam, że dawniej gdy WPROST był najpoczytniejszym tygodnikiem w Polsce to było tam zaskakująco dużo prorynkowych artykułów. W innych tygodnikach czy dziennikach też nie było źle. To znaczy, że nawet jeśli autorzy nie byli zadeklarowanymi liberałami to w czasach socjaldemokracji Blaira i Schroedera wielu ludzi, którzy co do zasady nie odrzucali socjalnych idei twierdziło, że wolny rynek jest najwydajniejszy i dzięki niemu można zbudować bogactwo, które można następnie redystrybuować, ale jednocześnie ci ludzie mieli jakieś hamulce i uważali, że na wiele socjalistycznych pomysłów po prostu nas nie stać. Z kolei krytyka wolnego rynku w wielu wypadkach nie była krytyką totalną. Nie tyle podważano działanie rynku, co bardziej ubolewano, że nie powinien on być dziki etc. Dlatego jeżeli nawet to nie był klasyczny liberalizm to i tak w efekcie obrywało się szalejącemu etatyzmowi i przynajmniej kierunek był właściwy i było to coś co ułatwiało na wstępie robotę dla libertarian.
To już jest jednak przeszłość. Od iluś lat jest coraz gorzej. Czytając prasę czy przeglądając internet widzę, że coraz więcej jest treści jawnie socjalistycznych. I tego jest multum. Zauważyłem też taką modę, że jak coś jest na tematy niezwiązane z gospodarką to w dobrym tonie jest zrobić dygresję i przy okazji bez żadnego związku przywalić w kapitalizm, wolny rynek, neoliberalizm.
Klimat propagandowy jest zły. Efekty tego można dostrzec w tym jakie jest społeczeństwo. Ostatnio CBOS opublikował badania elektoratów polskich partii. Elektoraty wszystkich partii w tym także Konfederacji są w przeważającej części antyrynkowe.
To o czym piszę dotyczy tego jak postrzegają to ludzkie umysły. Ale czym innym jest rzeczywistość. Politycy i propagandziści raz mogą optować za rynkiem, raz za socjalizmem, a w rzeczywistości polityka może być prowadzona cały czas tak samo. Niestety wiemy, że PIS idzie w ciemną stronę, a opozycja jest tyle samo warta.
I to powinno smucić libertarian, a jak się wchodzi na forum to często mam wrażenie, że dla wielu ludzi tak się określających największym problemem są Żydzi, muzułmanie, murzyni i to są zagadnienia wzbudzające największe emocje.
 

inho

Well-Known Member
1 635
4 511
I to powinno smucić libertarian, a jak się wchodzi na forum to często mam wrażenie, że dla wielu ludzi tak się określających największym problemem są Żydzi, muzułmanie, murzyni i to są zagadnienia wzbudzające największe emocje.

Ostatnia kwestia jest, IMHO, nośna, bo związana z fundamentalną zasadą libertariańską: NAP. Nie chodzi przecież o kolor skóry, czy grupę etniczną ale o procesy społeczne, w ramach których następuje normalizacja inicjowania przemocy fizycznej i systemowo wymuszane zobojętnienie wobec takich przypadków. To jest istotne z punktu widzenia libertarianizmu, ponieważ niezrozumienie źródeł narastającej przemocy spowoduje niemożność ideowej obrony przed etatystyczną propagandą o koniecznym monopolu państwa na przemoc w celu zachowania społecznego pokoju.

IMHO, systemowe wymuszanie sztucznego mieszania się niekompatybilnych kultur (przeciwieństwo secesjonizmu) i pozbawienie społeczeństwa metod naturalnej korekty nieakceptowanych zachowań (choćby możliwości skutecznej obrony przed agresją), są dobrymi tematami propagandowymi z pozycji libertariańskich - szczególnie, że dla wielu ludzi kwestia bezpieczeństwa jest ważniejsza niż kwestie stricte ekonomiczne.
 

alfacentauri

Well-Known Member
1 164
2 172
A to to wiem, że dla wielu bezpieczeństwo jest ważniejsze od wolności. I chyba chodzi o to by zmieniać to nastawienie. Ale oczywiście można tak jak UPR z ugrupowania wolnorynkowego przeobrazić się w narodowo-etatystyczną Konfederację i mieć głównie antyrynkowy elektorat. Libertarianie też w mogą iść i i w jakiejś części idą tą drogą. O tym właśnie piszę.
 

inho

Well-Known Member
1 635
4 511
A to to wiem, że dla wielu bezpieczeństwo jest ważniejsze od wolności. I chyba chodzi o to by zmieniać to nastawienie. Ale oczywiście można tak jak UPR z ugrupowania wolnorynkowego przeobrazić się w narodowo-etatystyczną Konfederację i mieć głównie antyrynkowy elektorat. Libertarianie też w mogą iść i i w jakiejś części idą tą drogą. O tym właśnie piszę.
No ale czy NAP nie jest tak samo istotny w kwestiach przemocy fizycznej jak ekonomicznej? Przecież obrona pozycji libertariańskiej w jednym aspekcie nie wyklucza drugiego. Tym bardziej, gdy naruszanie tej zasady w sferze fizycznej wynika wprost z etatyzmu i ograniczania wolności, a nie jej szerzenia - tak samo jak w sferze ekonomicznej.
 

alfacentauri

Well-Known Member
1 164
2 172
Na takie tematy to ja już się napisałem na tym forum aż nadto. Więcej nie zamierzam. Jak na serio chcesz znać moje zdanie to użyj wyszukiwarki.
I nie oszukujmy się. Nie trzeba naciągać jakiś NAPów by pod pozorem libertarianizmu uprawiać neonazizm. Prawda jest taka, że wielu tych „libertarian” ma w dupie wolny rynek. Etatyzm może postępować, życie intelektualne dryfować w stronę twardego socjalizmu i na to wszystko będzie panować znieczulica wśród „wolnościowców”. Oburzenie będą wywoływać murzyni, muzułmanie. A i będą tacy co to po libertariańskich forach będą pisać, że „w przyszłości narodowcy mogą stanowić <<najmniejsze zło>>”. No bo często do tego to się sprowadza by porobić reklamę różnym narodowcom.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
O dobrze, że ktoś z CAS tłumaczy ludowi, że inflacja to podatek, bo pewnie świadomość tego wśród ludu nie jest za duża i jest to do poczytania na interii. Patrząc na ten forumowy temat to nie jest on takim, gdzie trafiają często posty, a jak trafiają to też nie zawsze jakieś ważne sprawy, bo też co ma tu trafiać? Smutna prawda jest taka, że klimat dla myśli wolnościowej jest coraz gorszy.

Klimat propagandowy jest zły. Efekty tego można dostrzec w tym jakie jest społeczeństwo. Ostatnio CBOS opublikował badania elektoratów polskich partii. Elektoraty wszystkich partii w tym także Konfederacji są w przeważającej części antyrynkowe.
Libnetowi w gruncie rzeczy może ten syndrom oblężonej twierdzy pomóc się ogarnąć. W końcu ktoś musi pełnić rolę jedynej niepodbitej wioski Galów albo innej latarni morskiej pośród mroków nocy, przy szalejącym oceanie.
Prawda jest taka, że wielu tych „libertarian” ma w dupie wolny rynek. Etatyzm może postępować, życie intelektualne dryfować w stronę twardego socjalizmu i na to wszystko będzie panować znieczulica wśród „wolnościowców”. Oburzenie będą wywoływać murzyni, muzułmanie. A i będą tacy co to po libertariańskich forach będą pisać, że „w przyszłości narodowcy mogą stanowić <<najmniejsze zło>>”. No bo często do tego to się sprowadza by porobić reklamę różnym narodowcom.
Nie wchodzisz na Discorda, więc omijają Cię pierwsze skowronki walki z tą opisywaną znieczulicą i ponownym naprowadzaniem ludzi na czysto wolnościową tematykę, bez domieszek alt-rightowych nadziei, które przecież i tak zostaną z czasem zawiedzone, bo są ślepym zaułkiem.

Coraz częściej będziemy gadać o tym, jak dbać o libertariańską tożsamość, postaramy się wypracować coś w rodzaju starożytnego poczucia odpowiedzialności za swoje libnetowe polis i sprawy wewnątrzśrodowiskowe. Będzie to integracja w cieniu kwestii ideowych, które do tej pory zaniedbane leżały odłogiem.

Trudne czasy lepiej znosić z naprawioną duszą, zyskując zdolność przyciągania do siebie innych, ale niestety trzeba zacząć od robienia porządku na swoim podwórku. Pozmieniać rutyny, które do niczego nie prowadzą, odrzucić co się nie sprawdziło i przejść odnowę.

Następne miesiące zapowiadają się jako ogólny rachunek sumienia za ostatnią, przewegetowaną dekadę, ale powinniśmy dojść do jakiegoś porozumienia i wyciągnąć wnioski z tego dryfu.
 

inho

Well-Known Member
1 635
4 511
I nie oszukujmy się. Nie trzeba naciągać jakiś NAPów by pod pozorem libertarianizmu uprawiać neonazizm.
Możesz rozwinąć temat, dać jakieś przykłady?

Prawda jest taka, że wielu tych „libertarian” ma w dupie wolny rynek. Etatyzm może postępować, życie intelektualne dryfować w stronę twardego socjalizmu i na to wszystko będzie panować znieczulica wśród „wolnościowców”. Oburzenie będą wywoływać murzyni, muzułmanie.
Moim zdaniem nie często zdarzają się takie przypadki. Zazwyczaj są to jakieś kryptokomuchy typu redrum, które spotykają się z przytłaczającym sprzeciwem. Nie wiem, czemu tak się tych murzynów i muzułmanów czepiłeś chociaż zupełnie nie chodzi o kolor skóry czy religię.

Mi np. chodziło o różnice pomiędzy wyodrębnialnymi grupami społecznymi, których postulatów nie da się pogodzić i prowadzą do konfliktów - mogą być też w ramach jednego narodu jak na przykład kazus Katalonii w Hiszpanii, grupa zwolenników i przeciwników powszechnego dostępu do broni albo po prostu ogólnie libki i komuchy.

A i będą tacy co to po libertariańskich forach będą pisać, że „w przyszłości narodowcy mogą stanowić <<najmniejsze zło>>”. No bo często do tego to się sprowadza by porobić reklamę różnym narodowcom.
To nie była reklama, tylko przedstawienie tego, jak zakręcony staje się świat (stąd temat: upadek okcydentu), skoro typowy lewicowy elektorat w wyborach głosuje na klasycznie najodleglejszą ideowo opcję polityczną. Czy to nie jest ciekawe? Nie warto zastanowić się, co się dzieje w społeczeństwie, że dochodzi do takich paradoksów?

Skoro nie wprost ale jednak mnie przywołujesz do tablicy, to przypomnę, że zawsze byłem zwolennikiem i propagowałem pomysł, żeby to libertarianie zamiast narodowców dogadali się z wolnościowcami (w ogólniejszym znaczeniu). O ile w sferze społecznej jest rozdźwięk, to właśnie o fundamentalny wolny rynek można było oprzeć współpracę. Uważam, że taka współpraca nie wymagałaby utraty libertariańskiej tożsamości - przede wszystkim dlatego, że gdyby w znacznym stopniu rozwiązać problemy ekonomiczne ludzi, gdyby zdjąć z nich systemową odpowiedzialność i związany z nią obowiązek ponoszenia kosztów za innych ludzi, to ludzie nie czuliby potrzeby ingerowania w życie innych ludzi, żeby te koszty minimalizować.
 

kr2y510

konfederata targowicki
12 770
24 700
Ciekawostka.
To pisał mainstream dla mainstreamu.
W tytule artykułu wykorzystano pojęcia: c z a r n y r y n e k o r a z c z e r w o n y r y n e k. Należą one do zbioru pojęć zawierającego cztery kategorie relacji legalistyczno-etycznych, które mogą zachodzić między rynkiem towarów i usług a normami prawnymi i etycznymi: biały rynek, szary rynek, czarny rynek i czerwony rynek.

Kategoryzację zaproponował Samuel Edward Konkin III, twórca koncepcji agoryzmu i pojęcia m i n a r c h i z m . Według tego filozofa b i a ł y r y n e k oznacza obrót legalnymi towarami i usługami w legalny sposób, s z a r y r y n e k to obrót legalnymi towarami i usługami w nielegalny sposób (np. piracka płyta, ilm, program, unikanie opodatkowania).
C z a r n y r y n e k to obrót nielegalnymi towarami i usługami w nielegalny sposób (np. zakazanymi substancjami psychoaktywnymi, bronią palną), jednak bez użycia przemocy („przestępstwa bez ofiar”). Natomiast pojęcie c z e r w o n y r y n e k odnosi się do obrotu nielegalnymi towarami i usługami, w ramach którego przemoc jest immanentnym elementem towaru lub usługi (np. rynki przemocy: płatni zabójcy)⁸.
Ta klasyfikacja ma atrybut relatywności (rozmaitość uregulowań prawnych może lokować ten sam towar lub usługę w obrębie niemal dowolnego rynku; podobnie istnieje wiele systemów etycznych), jednak jako reguła kategoryzująca wydaje się wystarczająca, jeśli punktem odniesienia będzie rodzima legislacja.

To pisał niejaki Daniel Mider w Przeglądzie Bezpieczeństwa Wewnętrznego (biuletyn ABWhery) nr 21 11-2019.
"Czarny i czerwony rynek w sieci The Onion Router - analiza funkcjonowania darkmarketów" [pdf]

Im częściej będą używać naszych pojęć, tym lepiej.
 
Ostatnia edycja:

mikioli

Well-Known Member
2 770
5 377
A to to wiem, że dla wielu bezpieczeństwo jest ważniejsze od wolności. I chyba chodzi o to by zmieniać to nastawienie. Ale oczywiście można tak jak UPR z ugrupowania wolnorynkowego przeobrazić się w narodowo-etatystyczną Konfederację i mieć głównie antyrynkowy elektorat. Libertarianie też w mogą iść i i w jakiejś części idą tą drogą. O tym właśnie piszę.
Libertarianie nie głosują, to po co walczyć o ich głosy?
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Departament Zwalczania Przestępczości Ekonomicznej Ministerstwa Finansów zlecił dyrektorom podległych jednostek przedstawienie propozycji do wdrożenia nowej formy przeprowadzania kontroli skarbowych w formie zakupu kontrolowanego. Tzw. nabycie sprawdzające miałoby wziąć na celownik ponad 66 tys. przedsiębiorców z branży gastronomicznej. To nie jedyne skutki uboczne koronawirusowego kryzysu, jakich przedsiębiorcy mogą obawiać się ze strony fiskusa.

Do informacji o pomyśle departamentu dotarł serwis informacyjny "WP.pl". W czwartek 2 kwietnia 2020 r. ujawnił, że skarbówka planuje przeprowadzenie ok. 170 tys. kontroli małych firm. Uzasadnieniem projektu ustanowienia regulacji pozwalających kontrolującym urzędnikom do stosowania tzw. nabycia sprawdzającego, mają być zebrane przez skarbówkę dane na temat branży gastronomicznej, według których szara strefa w małej gastronomii wynosi 50 proc. Dlatego też skontrolowanie przy użyciu podstępu ponad 66 tys. samych tylko punktów gastronomicznych, takich jak: bary, pizzerie, czy budki z kebabami, mogłoby przynieść budżetowi państwa ok. 22 mln zł wpływu w 2021 roku.
Nabycie sprawdzające
Na czym polegać miałoby to nabycie sprawdzające? Urzędnik mógłby zakupić w barze zapiekankę, zapłacić i poczekać. Jeśli sprzedawca nie wyda paragonu, wówczas urzędnik się ujawni i ukarze przedsiębiorcę mandatem. Inwestycja w zapiekankę miałaby się fiskusowi bardzo opłacić, bo z informacji, do których dotarła "WP.PL", na jeden zakup sprawdzający urzędnicy mieliby przeznaczać 50 zł. Zatem przy 170 tys. kontroli rocznie, daje to koszt 8,5 mln zł, ale zysk ponad 2,5 razy większy.
Zakup kontrolowany
Omawiany projekt nadania urzędnikom podatkowym nowego narzędzia kontroli pochodzi z marca 2020 r. Nie doczekał się jeszcze swojego miejsca w ustawie o Krajowej Administracji Skarbowej. Nie jest pierwsza próba uzbrojenia fiskusa w prawo do zastosowania wobec kontrolowanego przedsiębiorcy prowokacji. To forma znanego już organom ścigania zakupu kontrolowanego, czyli zakupu inicjowanego przez funkcjonariusza, celem ujęcia nierzetelnego sprzedawcy na gorącym uczynku. Ta metoda podstępu jest niedostępna dla administracji podatkowej. Funkcjonariusze skarbówki nie mogą sami nabywać towaru, czy usługi, a następnie karać sprzedawców za niedopełnienie obowiązków ewidencji tej sprzedaży. Jak na razie mogą tylko towarzyszyć, przyglądać się transakcjom zawieranym przez przedsiębiorcę, i wkroczyć w momencie, gdy ten nie wyda paragonu, czy nie wystawi faktury.
Dlaczego fiskus dotąd nie dostał takich uprawnień?
Pomysł nadania fiskusowi uprawnień do nabycia sprawdzającego znalazł się np. w Projekcie ustawy o Krajowej Administracji Skarbowej z dnia 17 lutego 2016 r. Jego pomysłodawcy chcieli wówczas nadać funkcjonariuszom skarbowym szczególne uprawnienie do "dokonywania transakcji celowej, która będzie umożliwiać funkcjonariuszom nabycie towarów i usług do kwoty 500 zł w celu skontrolowania wywiązania się z obowiązku rejestrowania sprzedaży i ujawniania transakcji" (Uzasadnienie do projektu ustawy, www.sluzbacywilna.info.pl).
Dlaczego więc dotąd fiskusowi takich uprawnień nie nadano? Zwłaszcza gdy prowokację zakupu kontrolowanego od lat z powodzeniem stosują organy ścigania? Na to pytanie musi sobie odpowiedzieć sam fiskus, dlaczego takim zaufaniem nie obdarza go ustawodawca. Być może przemawia za tym charakter tego organu państwa, którego zadaniem jest przecież nie tyle ściganie przestępców i oszustów podatkowych, co zapewnienie jak największych wpływów do budżetu państwa. A być może potwierdza to sama praktyka.
W 2011 roku "Rzeczpospolita" komentowała dane nt. przeprowadzonej w tamtym roku letniej akcji "Weź paragon", podczas której inspektorzy skarbowi wystawili ponad 16 tys. mandatów na kwotę przekraczającą 3,8 mln zł. Gazeta przytoczyła wówczas przebieg dokonywanej w ramach akcji kontroli: "...do sklepu wchodzą dwie osoby, pierwsza kupuje jakiś drobiazg, kładzie odliczone pieniądze na ladzie i "ucieka" ze sklepu, nie biorąc paragonu z kasy fiskalnej, a niejednokrotnie nawet nie czekając na jego wydrukowanie. Na to tylko czeka druga osoba, która natychmiast wyciąga legitymację i... żadne tłumaczenia sprzedawcy już nie pomogą. Takie postępowanie to nie jest już nawet zakup kontrolowany czy prowokacja. To prawdziwa produkcja winnych" ("Akcja Weź paragon: Skarbówka pracuje na wynik", www.rp.pl).
"Do sklepu przyszła kobieta (...) poprosiła o zestaw długopisów za 2,50 zł. Nabiłem sprzedaż na kasie i wydałem paragon. Klientka jednak zabrała długopisy, a paragon zostawiła na ladzie. Często się zdarza, że kupujący nie zabierają paragonów. Wyrzuciłem więc wydruk z kasy do kosza (...) po chwili kobieta wróciła, tym razem z dwoma panami. Przedstawili się jako inspektorzy urzędu kontroli skarbowej, pokazali legitymację i zarzucili mu, że nie wydaje paragonów fiskalnych" - relacjonuje Gazeta Prawna.pl w artykule "Za niewydanie paragonu mandat" z 17 września 2007 r.
Przedsiębiorcy się boją i płacą
Oczywiście przed takimi działaniami urzędników podatkowych przedsiębiorcy mogą się bronić. Istnieją ku temu odpowiednie instrumenty prawne. Niemniej ustawodawca nie udzielając funkcjonariuszom skarbowym uprawnienia do przeprowadzania takich prowokacyjnych kontroli potwierdza swój brak zaufania do nich. Niedawno trzeba było tworzyć Konstytucję Biznesu, by przypomnieć organom o obowiązujących zasadach pogłębiania zaufania przedsiębiorców do władzy publicznej, proporcjonalności, bezstronności i równego traktowania, jak i domniemania uczciwości przedsiębiorcy. A w praktyce wygląda to tak, że ukarany mandatem przedsiębiorca woli zapłacić te kilkaset złotych i mieć spokój, niż narażać się na otwartą wojnę z urzędem skarbowym.
Ktoś te 212 mld zł musi zwrócić
Powracające co jakiś czas doniesienia o kolejnych próbach uzbrojenia funkcjonariuszy administracji skarbowej w narzędzie zakupu kontrolowanego, czy też nabycia sprawdzającego, przedsiębiorcy muszą jednak brać na poważnie, zwłaszcza teraz. Trudno bowiem przewidzieć, jaki będzie stan gospodarki i finansów państwa po zakończeniu kryzysu epidemicznego. Nie wiadomo, jak reagować będą władze, gdy stan epidemii będzie się przedłużał o kolejne miesiące. Już teraz, na mocy uchwalonych na przełomie marca i kwietnia 2020 r. specustaw, wprowadzono znaczne obostrzenia i grożące za ich naruszenie wysokie, sięgające kilkudziesięciu tysięcy złotych, kary, jak np. za brak dostosowania miejsc pracy w przedsiębiorstwie do wymogów ochrony przed rozprzestrzenianiem się koronawirusa, czy za naruszenie zakazu obrotu określonymi towarami, czy zakazu wykonywania określonego rodzaju usług.
Bowiem to właśnie przedsiębiorcy są największą grupą ryzyka epidemicznego, antykryzysowego efektu jo-jo. To im Ministerstwo Finansów udziela teraz wsparcia, także pośrednio, poprzez udzielenie pomocy pracownikom, w wysokości aż 212 mld zł. To samo ministerstwo, które od ponad 9 lat nie ma środków na obniżenie o 1% podwyższonych od 1 stycznia 2011 r. stawek VAT. Dlatego przedsiębiorcy już dziś, zwłaszcza w świetle takich doniesień, jak powyższe, o wzmożonych kontrolach przeprowadzanych przez skarbówkę, powinni zadbać o zapewnienie ochrony majątku firmy. Nie tylko "na teraz", poprzez audyt realizacji nałożonych antykryzysowymi specustawami obowiązków, ale i na przyszłość. Bo ktoś te 212 mld będzie musiał do budżetu zwrócić.
radca prawny Robert Nogacki
Kancelaria Prawna Skarbiec specjalizuje się w ochronie majątku, doradztwie strategicznym dla przedsiębiorców oraz zarządzaniu sytuacjami kryzysowymi
 

alfacentauri

Well-Known Member
1 164
2 172
W zasadzie o tym powyższym przykładzie to można powiedzieć bardziej "mainstream pozwala wypowiedzieć się naszym" niż "mainsteram gada jak my".
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Nawet w Gazwybie już się zorientowali, że popierali pomysły bez sensu. To tak na marginesie wątku o lewicy chodzącej na pasku korporacji.

10.05.2021 11:50
Chciałbym, żebyśmy w końcu wyłamali się z hipokryzji systemowej i powiedzieli Unii: mamy w nosie sortowanie śmieci i ten wasz cały recykling, nie będziemy się ścigać w tej dyscyplinie, bo wszyscy kłamiemy sami sobie, że recykling działa - z ekspertem gospodarki odpadami Michałem Pacą rozmawia Grzegorz Sroczyński

Grzegorz Sroczyński: Co robić ze śmieciami?​

Michał Paca: Przestać udawać. Ludzie wkładają masę wysiłku w nauczenie się, co gdzie wrzucać, mają po pięć koszy pod zlewem, psioczą na to, gubią się w tym, który papierek gdzie ma wylądować, wynoszą po cztery worki i jeszcze osobno szkło. Cała nasza uwaga została skierowana na coś, co nie ma znaczenia.​

Nie ma?​

Trzeciorzędne. Unijna polityka śmieciowa została zbudowana na hipokryzji. Ma nam przede wszystkim zapewnić spokój sumienia: aha, sortujemy w domach, czyli jesteśmy eko. A góra śmieci rośnie. To, czy są posortowane, czy nie, ma dla środowiska małe znaczenie.​

W tej górze śmieci co jest najgorsze?​

Plastik. Bo jest tani. Butelka PET to wielkie osiągniecie ludzkości, genialny wynalazek, coś tak lekkiego, trwałego, po śmiesznych kosztach - najlepsze opakowanie z punktu widzenia producentów. Przez ostatnie 20 lat koncerny rżnęły głupa, że my powinniśmy to wszystko segregować, żeby oni mogli dostać materiał do recyklingu. A to nieprawda.​

Nieprawda?​

Żaden znany nam rodzaj plastiku nie nadaje się, żeby go w nieskończoność przetwarzać ponownie w ten sam produkt. Każdy plastik się degeneruje, ma domieszki oparte na chlorze i innych pierwiastkach, które sprawiają, że rozgrzewanie i przetapianie niszczy jego strukturę. Butelka PET nie została stworzona do recyklingu - jeśli to słowo ma znaczyć to, co naprawdę znaczy.​

Czyli co?​

Recykling to ponowne wykorzystywanie czegoś do pierwotnego celu, czyli jeśli mamy zużytą butelkę to robimy z niej ponownie butelkę. Unia rozszerzyła definicję i w dyrektywie w ostatniej chwili dopisano: „albo do innego celu”. Więc producenci są dziś bardzo dumni, że butelki plastikowe przerabia się na tkaniny, dywany albo taśmy opakowaniowe, ale z tak rozumianego recyklingu niewiele wynika, bo to i tak wyląduje w końcu na śmietniku. Plastik w ten sposób przerobiony może żyć jeszcze przez rok, dwa, może pięć, jeśli stał się domieszką na przykład w dywanie, ale potem nie ma co z tym zrobić - albo palimy, albo składujemy. A najczęściej tracimy nad tym kontrolę i to się wala gdzieś w środowisku. W międzyczasie tkaniny z domieszką plastiku z recyklingu wyrządzają inny rodzaj szkody, bo kiedy je pierzemy, uwalniają mikroplastik, który zostaje w wodzie. To będzie miało poważne konsekwencje, nawet jeszcze nie do końca rozumiemy, jakie. Unia tak naprawdę nie ma planu, jak sobie poradzić z odpadami. A przecież mówimy o organizacji, która najlepiej na świecie troszczy się o środowisko, przynajmniej na poziomie deklaracji.​

Nikt nie robi tego lepiej, niż Unia, a nawet Unia robi to źle?​

Powtórzę: unijna polityka odpadowa to czysta hipokryzja. Już 45 lat temu - czyli w 1975 roku - pierwszy raz w dyrektywie EWG napisano, że najważniejszym elementem gospodarki odpadami musi być zmniejszenie ich ilości. Przez te 45 lat nie było ani jednego roku, w którym choćby jeden kraj Europy to zrealizował. Rok w rok tworzymy więcej odpadów, a dzisiejsza Unia wyspecjalizowała się w systemach, które zdejmują odpowiedzialność z producentów.​

Bo Unia nam mówi: obywatele, sortujcie.​

Tak. A koncerny niech dalej produkują górę jednorazowych opakowań. Polska po wejściu do Unii była totalnie zapóźniona w gospodarowaniu odpadami, co mogło się stać zaletą. Mieliśmy ogromną szansę w XXI wieku, żeby się czegoś nauczyć na błędach Zachodu i pójść własną drogą. Niestety, weszliśmy w te same koleiny. Fatalnie wydaliśmy pieniądze, które popłynęły z Unii na gospodarkę odpadami, zorganizowaliśmy zbiórkę śmieci w sposób, który nie pasuje do ich morfologii w Polsce. Skopiowaliśmy system, jakby skład śmieci u nas i na Zachodzie był taki sam. Pięć osobnych koszy! A morfologia odpadów jest w Polsce zupełnie inna. Na Zachodzie w śmieciach jest dużo surowców - około 40 procent - i tam jest sens, żeby zbierać szkło, metal, plastik. U nas trzeba było zacząć od bioodpadów, bo mamy ich aż 30 procent, a surowców, które można przetworzyć, tylko 20 procent.​

Dlaczego tak jest?​

To wynika z różnicy w poziomie konsumpcji. My paradoksalnie jesteśmy bardziej ekologiczni, bo mniej konsumujemy. Duńczycy czy Niemcy wytwarzają średnio 550-600 kilogramów odpadów na osobę rocznie, a my - 300 kilogramów.​

Zaraz. Czyli Niemcy bardziej śmiecą niż my?​

Oczywiście. Jednym z elementów unijnej ściemy jest to, że wyznaczono wszystkim cele, które polegają na osiąganiu poziomów recyklingu wyznaczonych w procentach. Można produkować nawet tonę odpadów rocznie na osobę, ale jeśli się osiąga odpowiednie poziomy sortowania i recyklingu, no to wszystko jest ok. Niemcy mają teraz poziom recyklingu 60 procent, my - ledwie 30 procent. Ale to oznacza, że oni zmarnowali 40 procent śmieci z 550 kg - wychodzi 220 kg na osobę. My zmarnowaliśmy 70 procent z 300 kg, czyli 210 kg na osobę. Niemcom wszyscy biją brawa, że im tak świetnie idzie, ale prawda jest taka, że bardziej szkodzą środowisku i marnują podobny poziom surowców jak my. Gdyby Unia chciała uczciwie zająć się gospodarką odpadami, to powinna wyznaczyć krajom inne cele: wytwarzajcie mniej śmieci.​

Szanowni Niemcy, za pięć lat macie osiągnąć cel 400 kilogramów odpadów na osobę, tak?​

Na przykład.​

Szanowni Polacy, macie pozostać przy swoich 300 kg na osobę.​

Albo tak: cała Unia Europejska w ciągu pięciu lat ma ograniczyć produkcję odpadów do 300 kilogramów na osobę, z czego 50 procent ma podlegać recyklingowi. Bo świat wcale nie potrzebuje więcej recyklingu, potrzebuje mniej odpadów.​

I jak to zrobić?​

Polska wciąż ma unikalną okazję, żeby za unijne pieniądze wyprzedzić Unię. Powiedzieć: przestajemy patrzeć na wasze mierniki procentowe, celem naszej gospodarki odpadami będzie to, żeby za dwa lata Polska jako pierwszy kraj w historii Unii wytwarzała mniej odpadów niż dzisiaj. I powinniśmy wprowadzić system, który do tego będzie Polaków motywował. Ja, pan i każdy Polak powinniśmy przestać płacić za odpady do gminy.​

Jak to nie płacić?​

Przy obecnym systemie opłat mamy kompletnie rozerwane dwa ważne momenty: ten, w którym dokonujemy szkody środowiskowej, z tym, w którym płacimy za śmieci. Szkoda środowiskowa powstaje wtedy, kiedy wytwarzamy odpady, czyli w sklepie.​

W sklepie?​

To tam podejmujemy decyzję, czy kupić coś w wygodnym jednorazowym opakowaniu albo butelce PET, czy raczej przyjść z własnym pojemnikiem. Ja tak robię. Wkładam wysiłek w to, żeby wziąć własne opakowania z domu, kupić ser pokrojony do pudełka, wędlinę, to jest obecnie cholernie trudne, musiałem tygodniami namawiać właściciela sklepu, żeby kupował na Broniszach ogórki, które nie są zawinięte w folię. Mnie się udaje robić takie zakupy najwyżej raz w tygodniu, na więcej nie miałbym czasu, bo trzeba dziś mieć ekstremalne zacięcie, żeby robić zakupy, w czasie których nie wytwarza się odpadów.​

No ale co z tego wynika?​

Że musimy zmienić system płacenia za śmieci. Za każde opakowanie jednorazowe powinna obowiązywać opłata śmieciowa w sklepie. Bo tylko tam możemy podjąć decyzję: śmiecę, czy nie. I musi to być opłata, która ma jakieś znaczenie, na przykład 50 groszy. Cokolwiek kupujesz w opakowaniu jednorazowym, na rachunku masz doliczoną taką kwotę. Jeśli wypełnię sobie cały wózek plastikiem i przy kasie się okaże, że zapłaciłem za tę wygodę 6-7 złotych więcej, to następnym razem zacznę kwestionować własne nawyki konsumpcyjne. To byłby wielki przewrót w gospodarce odpadami.​

Czyli moment bólu nie powinien być wtedy, kiedy „zły Trzaskowski podnosi opłaty za śmieci”, z czego robi się dym polityczny, a w dodatku obywatel ma zerowy wpływ na wysokość tych opłat, tylko ból powinien być w sklepie?​

Tak. Ma pan płacić tam, gdzie może podjąć decyzję, ile śmieci wyprodukuje i potem wyrzuci do kosza. Bo to, czy ja i pan sobie te śmieci później posegregujemy, ma naprawdę symboliczne znaczenie.​

Symboliczne?​

To nie robi w skali planety dużej różnicy, czy to wszystko razem zmieszamy, czy nie. Istnieją dziś technologie, które pozwalają wyciągnąć ze śmieci surowce, całe szkło można pokruszyć, ono spada pod sito, trafia do suszenia i później z tej suchej masy jesteśmy w stanie 95 procent szkła wyjąć. Przecież butelki, które pan wrzuca do osobnego kosza i tak są kruszone.​
Cała nasza uwaga powinna zostać skierowana na zmiejszenie ilości śmieci, a nie na ich segregowanie. Koncerny się będą przed tym broniły rękami i nogami, one wolą grać w udawany recykling. Są genialnymi organizacjami, których zadaniem jest obejście regulacji. Żeby przestały produkować śmieci, musimy zmienić nasze przyzwyczajenia konsumenckie, a żebyśmy te przyzwyczajenia zmienili, musi się to nam zacząć opłacać. W tej chwili nie ma żadnego znaczenia, ile pan śmieci wyrzuci - płaci pan tyle samo. Jeśli zmienimy miejsce wnoszenia opłat za śmieci, wreszcie jedno z drugim będzie powiązane.​

Czyli koniec z comiesięcznymi opłatami za wywóz śmieci?​

Tak.​

Zapłacą Coca-Cola, Maspex, Pepsico, Morliny?​

Nie. Pan zapłaci. I pod wpływem tych opłat zmieni nawyki. Koncerny będą natomiast musiały się do tego dostosować. I dodatkowo zorganizować system kaucji za każde opakowanie wielorazowe. Kupujesz butelkę coli, płacisz złotówkę kaucji, a jak odniesiesz ją do sklepu, to dostajesz złotówkę z powrotem. Coca-Cola ma ten system zorganizować, odbierać butelki i napełniać je ponownie.​

Szklane czy plastikowe?​

To już nieważne. Jeśli wprowadzimy system kaucyjny, to koncerny będą musiały się przerzucić na butelki z grubego plastiku, które można napełniać około 15 razy, a potem przetopić kilkadziesiąt razy.​

Czyli kiedy bym płacił za wywóz śmieci?​

Jeśli kupuje pan cokolwiek w opakowaniu jednorazowym, celofanie, pudełeczku, tekturce - płaci 50 groszy. I jest to na rachunku opisane: opłata śmieciowa. Natomiast jeśli pan przyjdzie z własnym pudełkiem i weźmie ser czy wędlinę do niego, to pan nie płaci.​

Masło?​

Też. Jak pan kupuje w papierku - to tak naprawdę jest zatłuszczony pergamin, nic się z tym nie da zrobić, można tylko spalić - doliczają panu 50 groszy. A jak pan weźmie te 200 gram masła odkrojone z bloku do własnego pudełka - to pan nie płaci.​

No ale to by wymagało przemeblowania wszystkich sklepów, zmian u producentów, żeby przysyłali masło w bloku, a nie w kostkach zawinięte w pergamin. Jakaś totalna rewolucja.​

Otóż to. Rewolucja wymuszona.​
Sklepy wysyłają pieniądze z opłaty śmieciowej do budżetu państwa, budżet dzieli proporcjonalnie do liczby mieszkańców i daje gminom, żeby płaciły za wywóz odpadów.​

Ale w tym systemie nadal byłoby tak, że to ja płacę za śmieci, a nie producenci, który zalewają nas plastikiem.​

Owszem. Tyle że z tym nie da się już nic zrobić. Nie udawajmy. Wszystkie podatki od plastiku, wszelkie pomysły w rodzaju „rozszerzonej odpowiedzialności producenta”, urzędowe podwyżki cen plastiku, żeby butelka PET była dziesięć razy droższa i mniej się opłacała jako opakowanie - oni albo to wszystko obejdą, albo doliczą do ceny produktu i będzie jak dawniej. Nie zapłacą tego ze swojego zysku, tylko podniosą ceny. Zawsze my płacimy.​

Nie da się plastiku po prostu zakazać?​

Po co? Problemem nie są butelki plastikowe. To kolejny mit: ah, ten straszny plastik, trzeba go zakazać. To nie plastik jest problemem.​

A co?​

Opakowania jednorazowe. Wszelkie. Jak zakażemy plastiku, to Coca-Cola szybko wypuści mnóstwo butelek szklanych, co będzie jeszcze bardziej obciążające dla środowiska. Musimy doprowadzić do sytuacji, w której Coca-Cola będzie zabierać swoje butelki szklane czy butelki z twardego plastiku i ponownie wykorzystywać. Musimy odejść od jednorazowości, bo to jest problem naszej gospodarki, a nie butelki plastikowe.​

I jak to zrobić?​

Powtórzę: system kaucji. Żeby nas to zmotywowało do zaniesienia każdego opakowania wielorazowego do sklepu, a potem koncerny muszą ze sklepu to odebrać.​
Kompletnie nie wierzę w zakazy, bo jesteśmy genialni w ich obchodzeniu. Torby foliowe są drogie, zakazano ich rozdawania, no to w wielu miejscach można spotkać torby papierowe. Ludzie je biorą i myślą, że są eko, a taka torba zostawia ślad ekologiczny w postaci dwutlenku węgla pięć razy większy niż plastikowa. Próbując łatać dziury to tu, to tam, zmagamy się z niezwykle kreatywnym stworem, czyli z gospodarką wolnorynkową, która wynajdzie natychmiast nowe dziury, nierzadko gorsze dla środowiska, niż te, które żeśmy zatkali. System musi być prosty i oparty na motywacji finansowej: wszystkie opakowania powinny być objęte dwoma rodzajami opłat, czyli po pierwsze kaucją, którą możesz odzyskać, jak odniesiesz butelkę do sklepu, po drugie opłatą śmieciową, jeżeli wybrałeś opakowanie jednorazowe, którego nie da się ponownie wykorzystać. Nie powinny istnieć opakowania, które są „za darmo”, czyli wliczone w cenę produktu. Każde opakowanie musi nieść w sobie dodatkowy koszt dla kupującego. Zamiast bawić się w zakazy, trzeba z kapitalizmem zagrać w jego grę. Sprawić, żeby podniesienie butelki z trawnika było opłacalne - czy dla producenta, czy dla pana zbieracza, który zarobi złotówkę. Z jakiegoś powodu na ulicach i na śmietnikach nie walają się stare mosiężne klamki, bo mają wartość. Opakowanie przyszłości to takie, które będzie miało wartość.​

A tacka z wędliną „Morliny-żywiecka”. Co z nią?​

To opakowanie jednorazowe, czyli płaci pan 50 groszy. I jest to napisane na rachunku ze sklepu jako osobna „opłata śmieciowa”.​

50 groszy ludzi nie odstraszy, bo te tacki są wygodne.​

Odstraszy. Jeśli wyjdzie pan ze sklepu z dwudziestoma rzeczami zapakowanymi w plastik - od wędliny po szampon - zapłaci za to 10 zł „opłaty śmieciowej” i tak trzy razy w tygodniu, to nagle się okaże, że to koszt 150 zł miesięcznie, którego nie musi pan ponosić. Trzeba tylko znaleźć sklep, w którym pokroją wędlinę do pudełka. Chodzi o zmianę naszych przyzwyczajeń, która wymusi zmianę u producentów.​

Jak wymusi?​

Wierzę w siłę pieniądza. Producentom musi się opłacać ochrona środowiska, dopiero wtedy przestaną być mistrzami greenwashingu. Coca-Cola 25 lat temu zobowiązała się do zrealizowania dwudziestu celów środowiskowych, żadnego nie osiągnęła, bo żaden jej się nie opłacał. W tym samym czasie wartość spółki wzrosła sześciokrotnie. Po co oni mają myśleć o środowisku, jeśli bez tego świetnie zarabiają? Studiowałem w Szkole Głównej Handlowej i zapewniam pana, że znaczna część moich najbystrzejszych kolegów i koleżanek pracuje w korporacjach, które zalewają nas produktami. Oni byli najlepsi na roku. I to oni muszą przestać myśleć o tym, jak udawać PR-owo, że koncerny chronią planetę, a zacząć kombinować, żeby ich organizacje produkowały mniej śmieci.​

I złotówka kaucji za butelkę ich do tego zmusi?​

Zmusi ich do tego zmiana naszych zachowań konsumenckich. Niczego nie zakazujemy, wprowadzamy system, że jeżeli opakowanie nie jest objęte kaucją, to jest objęte opłatą śmieciową. Koniec kropka.​
Zobacz wideoCo się dzieje z naszymi śmieciami? Gazeta.pl z wizytą w sortowni BYŚ​

Idę po wędlinę i biorę swoje pudełko?​

Tak. Idę po chleb, biorę swój worek.​

Oczywiście lniany najlepiej.​

A po co? Często ludzie pytają, które opakowanie jest najbardziej ekologiczne. I na to istnieje prosta odpowiedź: to opakowanie, które już masz. Jeśli wykorzystasz je ponownie, to ono jest najbardziej ekologiczne. Nie chodzi więc o to, żeby mieć lnianą torbę z napisem „troszczę się o planetę”, to może być plastikowa torba, byleby jej używać wiele razy. To esencja bycia ekologicznym: wykorzystywanie rzeczy, które już się posiada.​

Czyli bycie eko nie polega na kupowaniu w „eko-sklepie”, gdzie są tekturowe torby, szklane butelki z odręcznymi etykietami, rzemieślnicze piwo i mydełka zapakowane w płótno? Bo tak to sobie czasem wyobraża klasa średnia.​

Nie, to w ogóle nie jest eko. To raczej ma nam poprawiać samopoczucie. Istota rzeczy polega na tym, żebyśmy nie produkowali nowych śmieci. Jeśli wykorzystujesz plastikowe pudełko po lodach z napisem „Koral” do wożenia obiadu ze stołówki, albo prosisz panią w sklepie, żeby pokroiła ci do niego ser - jesteś eko. Kupienie sobie obiadu w knajpie wege, która ci go zapakuje w modne jednorazowe pudełko tekturowe - nie jest eko. Z tą zatłuszczoną tekturą naprawdę nie ma co potem zrobić, ona wyląduje w spalarni. W tej rewolucji nie chodzi o tworzenie modnych eko-sklepów dla bogatych ludzi z dużych miast. Jeśli pod wpływem motywacji finansowej zaczniemy szukać produktów bez opakowań, to nasze Biedronki, Żabki i Lidle się zmienią. Bo będą musiały.​

Jak się zmienią?​

Na przykład staną w nich nalewaki ze środkami czyszczącymi. Będzie coraz więcej miejsc, gdzie rodzynki da się kupić na wagę, a nie w torebce. Będą tworzone w sklepach całe nowe systemy, żeby te towary nakładać. To wszystko zresztą zostało już wymyślone, tylko wegetuje gdzieś w niszy. Jak opowiadam znajomym o rodzynkach, to się krzywią, że będzie stała jakaś miska, ktoś przed chwilą nad tym stał i dłubał w nosie, a teraz mam sobie z tego nasypać do własnego opakowania? Ale przecież wymyślono już coś, co się nazywa dyspenser, przekręcam raz gałkę i do mojego słoika wpada dokładnie 100 gram rodzynek.​

Szampon?​

A co za problem? W sklepie stanie bańka z automatyczną końcówką, która odmierzy sto mililitrów do pańskiej plastikowej czy szklanej butelki.​

Tych szamponów w Rossmannie jest 20 rodzajów.​

No to będzie stało 20 takich baniek. One zajmą mniej miejsca, niż regał z setkami jednorazowych butelek.​

Mleko?​

Z chłodzonego nalewaka. Inne napoje tak samo, to wszystko da się zorganizować. Przecież jak w McDonaldzie bierzemy colę, to tam jest koncentrat, a automat dodaje wodę i gaz.​
Kiedy rozmawiam o tym wszystkim z polskimi politykami i posłami, to pada zawsze pytanie: „Ale gdzie to już jest na świecie? Kto taki system już wprowadził?”. 30 lat w Unii zrobiło z nas naród naśladowców, jakbyśmy nie byli w stanie wprowadzać rozwiązań własnych i nowych. Tak, to prawda - nie ma kraju na świecie, który by coś takiego wprowadził. Działają w różnych miejscach elementy takiego systemu, ale nigdzie konsekwentnie. Pierwszy kraj, który się na to odważy, będzie kuźnią nowych rozwiązań, a później zacznie eksportować swoje pomysły. Ale my wolimy importować spalarnie śmieci z Zachodu i pojemniki na odpady z Zachodu, zadłużając się zupełnie bez sensu. Dzisiaj zrobiłem listę czterdziestu najbardziej rokujących start-upów zajmujących się gospodarką w obiegu zamkniętym. Żaden nie jest z Polski. Za chwilę jakaś Coca-Cola wykupi te start-upy, wprowadzą nowe systemy na Zachodzie, a po dekadzie będziemy je kupowali do Polski i jeszcze płacili frycowe za myśl technologiczną.​

Czyli co powinniśmy robić?​

Pójść własną drogą. W porównaniu z Zachodem wciąż produkujemy mało śmieci. Możemy być pierwszym krajem, który poważnie potraktuje hierarchię gospodarowania odpadami. A ta hierarchia wyglada tak: najpierw - i to jest punkt najważniejszy - nie wytwarzać odpadów, jeśli już wytworzymy, to stosujemy recykling, czyli wykorzystujemy do tego samego celu, jeśli recykling jest niemożliwy, no to przetwarzamy odpady w coś innego, a jeśli przetworzyć się nie da - to dopiero wtedy w ostateczności spalamy w spalarniach lub składujemy. Polska zaczęła swoją drogę od końca tej hierarchii. Najpierw wydaliśmy pieniądze na składowiska i spalarnie, teraz zajmujemy się recyklingiem i cały nasz wysiłek społeczny jest skierowany na segregację, żeby ten udawany recykling wesprzeć. A punktem pierwszym i najważniejszym - czyli zmniejszaniem ilości odpadów - w ogóle się nie zajmujemy. Słyszał pan kiedykolwiek hasło: „Wytwarzajmy mniej odpadów!”? Albo kampanię zniechęcającą ludzi do wybierania produktów zapakowanych w plastik? Albo kampanię, która by zachęcała, żeby ponownie wykorzystywać opakowania? Nie ma niczego takiego.​
Chciałbym, żebyśmy w końcu wyłamali się z hipokryzji systemowej i powiedzieli Unii: mamy w nosie procenty recyklingu, nie będziemy się ścigać w tej dyscyplinie, naszym celem będzie wytworzenie za rok mniejszej ilości odpadów, bo na razie wszyscy oszukujemy planetę, produkujemy z roku na rok coraz więcej śmieci i kłamiemy sami sobie, że recykling działa. Wszystkie instalacje na świecie pozwalają na przetworzenie zaledwie 15 procent plastiku, który rocznie produkujemy. Z tego tylko 2 procent to jest prawdziwy recykling, a 13 procent to przerabianie plastikowych butelek na tapicerki samochodowe, zabawki, ubrania, różnego rodzaju produkty, które pożyją chwilę, a później wylądują na składowiskach albo w spalarniach. Większość plastiku co roku wymyka nam się do środowiska, pali się na ulicach w krajach rozwijających się, bo ludzie dbają o porządek wokół siebie, więc co mają zrobić z tymi śmieciami, jak nie spalić? W Indiach z rana od zawsze zmiatają liście na małe kupki i podpalają, tylko że teraz to już nie są liście, ale plastikowe butelki. Recykling w Indonezji wygląda tak, że przychodzi tona sprasowanych plastikowych butelek z Europy i dwie trzecie z tego od razu jest palone w prymitywnych piecach bez żadnej kontroli. A my sobie w unijnych statystykach zapisujemy, że to był recykling.​

A co powinniśmy segregować w domu?​

W Polsce? Bioodpady.​

Zgniły banan, ziemniaki z obiadu, chleb, skórki od ogórka i pomarańczy.​

Tak. W Polsce 30 procent to odpady kuchenne.​

A całej reszty nie segregować?​

System powinien być prosty, a jest skomplikowany. Nasza segregacja śmieci w domu powinna jak najmniej nas angażować, a cały wysiłek - jak mówiłem - powinien być w sklepie, żeby nie wytworzyć odpadów. Bo sto razy lepiej zmniejszyć liczbę nowych śmieci niż bardzo starannie je posegregować.​
Zbierajmy religijnie bioodpady, z nich zrobimy nawóz, musimy nawozić ziemię czymś, co nie jest chemiczne. Jak bioodpady będziemy wyrzucać osobno, to w pozostałych śmieciach nagle zachodzi jedna zmiana - wszystko jest mniej więcej suche. Jak rzeczy są suche, to nie kleją się do siebie i na tych wszystkich sortowniach do zmieszanych odpadów wyciągniemy cały plastik, metal, szkło. Będzie kłopot z tekturą, ona trafi do spalenia, ale prawda jest taka, że już dziś nie ma w Polsce mocy przerobowych, żeby zebraną osobno tekturę poddawać recyklingowi.​

Czyli dwa kosze? I już?​

Ważne są jeszcze odpady niebezpieczne: leki, żarówki, baterie, wszystkie urządzenia elektroniczne, wszelkie smary, farby, ciężka chemia. Powinniśmy to gromadzić osobno i raz na pół roku robić wycieczkę do punktów selektywnej zbiórki. Dziś tym w ogóle się nie zajmujemy, niebezpieczne śmieci lądują najczęściej w „zmieszanych”. Minimalna wersja systemu powinna wyglądać więc tak: pojemnik na bioodpady, pojemnik na odpady niebezpieczne oraz pojemnik na wszystko pozostałe.​
Obecny system daje nam złudne poczucie satysfakcji, że jesteśmy porządni i segregujemy śmieci, a tak naprawdę pozwala trzymać naszą uwagę z dala od problemu nadmiernej konsumpcji. Gospodarka tym stoi, że konsumujemy coraz więcej, więc z punktu widzenia koncernów to bardzo istotne, żeby ta konsumpcja była jak najłatwiejsza. Jednorazowe opakowania, które pompują górę śmieci, ułatwiają nam kupowanie. O nic innego w tym nie chodzi. Powinniśmy na Zachodzie przebudować nasz wzrost PKB, iść w stronę usług, mniej pieniędzy wydawać na rzeczy, a więcej szczęścia czerpać z bycia z innymi ludźmi. Nie da się zrobić na tej planecie tak, żeby wszyscy ludzie mogli zużywać tyle rzeczy co Polacy, a tym bardziej Niemcy. Planeta tego nie wytrzyma. Konsumowanie w krajach Zachodu powinno być trudniejsze, a łatwiejsza wycieczka na rowerze do Kampinosu.​

Wycieczka?​

Jeżeli PKB ma nieustannie rosnąć, musimy się jeszcze mocniej przestawiać na usługi. W tym Kampinosie powinien być przewodnik, który nam pokaże ciekawe miejsca i dostanie za to pieniądze, zamiast utrzymywać się z produkowania czegoś w fabryce. To tylko kwestia czasu, kiedy Unia odejdzie od skupiania się na recyklingu i zacznie wszystkich cisnąć, żeby zmniejszali ilość odpadów. Pytanie, czy wyprzedzimy w tym Unię teraz, kiedy śmieci wciąż produkujemy mniej niż reszta Zachodu, czy zaczniemy się tym zajmować dopiero, jak nam każą.​
***​
Michał Paca jest ekspertem branży gospodarki odpadami, autorem bloga SortowniaOpinii.pl. Zawodowo zajmuje się oczyszczalniami ścieków, sortowniami, kompostowniami oraz zbiórką odpadów. Współtwórca inicjatywy LasNaZawsze.pl i programu edukacyjnego SchoolOfLife.pl.​
 

tosiabunio

Grand Master Architect
Członek Załogi
6 980
15 141
To jest bardzo ciekawy artykuł, miałem go nawet wrzucić. Fajnie, że koleś widzi zjebanie tego systemu, ale proponuje etatystyczne rozwiązanie, a nie rynkowe. Właściwie to nie wiem, jakie powinno być rozwiązanie rynkowe.

Wrzucamy do dołu i zakopujemy?
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Trzeba byłoby zajrzeć do enviromentalizmu libertariańskiego i tam szukać rozwiązań.

Dzisiaj nie ma żadnego domyślnego rozwiązania wolnorynkowego, bo wszystko zostało poddane regulacjom - po prostu takim regulacjom, które opłacały się jednej ze stron a gość proponuje odmienne, aby co innego dla kogo innego okazało się opłacalne.

Sęk i tak stanowi przyzwyczajenie konsumentów do sprzedaży opakowanych towarów. Podobnie jest zresztą z fenomenem kupowania wody butelkowanej zamiast picia kranówy, która w niektórych regionach jest lepsza niż to co się sprzedaje w sklepach po najniższych cenach.

To w większości kwestia kultury konsumenckiej. Kupowanie krojonej wędliny przez sprzedawcę na stoisku oraz kupowanie próżniowo zapakowanej z zasady jest tak samo wolnorynkowe. Podobnie mogłoby być z masłem czy innymi produktami, o których on tam opowiada.

Jeśli nie masz jakichś planów zabrania żywności na biwak czy innego zastosowania uzasadniającego wybór tej w opakowaniu, dłużej zachowującej świeżość, to w sumie co za problem wziąć coś świeżego?

Można argumentować, że na przykład w czasie jakichś poważnych epidemii, lepiej kupować żywność indywidualnie pakowaną i dopłacać za te opakowania, ale w normalnej codzienności, tym bardziej gdy masz zamiar coś zjeść tego samego dnia, lepiej wybrać coś bez opakowania i na tym zaoszczędzić.

Reszta to są kwestie w stylu zaufania i nieufności - czy klienci będą mieli pewność, że obsługujący zachowują higienę, ale też ogólniejsze pytanie, czy chcemy dalej produkować mentalność sterylnego safe-space'u z ludźmi, którzy się boją zarazków i nie kupia niczego z wózka, żadnego street-foodu czy korwinowych paróweczek.

Ekologię można więc sprzedawać po krzysiowemu - jeśli nie chcemy tworzyć utopionego w różnych fobiach społeczeństwa obawiającego się własnego cienia, niech kupuje żarło z jednego otwartego gara. A jeśli chcesz higieny, to sobie dwa razy dla pewności przejedź szmatą swoją menażkę, z którą ustawiłeś się w kolejce sklepu. ;)
 

tolep

five miles out
8 555
15 441
Nawet w Gazwybie już się zorientowali,
Cała Agora nie ma wspólnego ścisłego stanowiska w niemal żadnej sprawie i nie jest tak, że każda treść ukazująca się w każdym medium należącym do Agory jest zatwierdzany przez Sanhedryn.

Poza tym portal gazeta.pl to co innego niż sama Wyborcza, a w dodatku Sroczyński robi tam za nadwornego błazna.


Teraz do rzeczy. Ten facet, którego wywiaduje Sroczyński jest niebezpiecznym idiotą. A jednorazowe opakowania plastikowe są wspaniale ekologiczne (zajmują bardzo niewiele miejsca, bardzo niewiele ważą, co oznacza mniejszy wydatek energetyczny/emisje itd. Kilkudziesięciokrotnie mniejsze.)
... i z różnych powodów (z bezpieczeństwem sanitarnym żywności na czele) niezastąpione i prawie nie mają wad.


View: https://www.youtube.com/watch?v=i_TPvQH3IBU


Kurwa, niewiarygodne, że ktoś przy zdrowych zmysłach może proponować ludziom sklepy z masłem w bloku, odkrajanym, ważonym i OCZYWIŚCIE pakowanym na miejscu w jakiś papier i folię przez sprzedawcę. Bo chyba kurwa nie miał na myśli, że się przychodzi z masielniczką i pani ekspedientka kładzie ją na wagę, taruje i nakłada masła?

1621357312020.png
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Teraz do rzeczy. Ten facet, którego wywiaduje Sroczyński jest niebezpiecznym idiotą. A jednorazowe opakowania plastikowe są wspaniale ekologiczne (zajmują bardzo niewiele miejsca, bardzo niewiele ważą, co oznacza mniejszy wydatek energetyczny/emisje itd. Kilkudziesięciokrotnie mniejsze.)
... i z różnych powodów (z bezpieczeństwem sanitarnym żywności na czele) niezastąpione i prawie nie mają wad.
Ale jeśli już mają, to takie depopulacyjne. :)


A bezpieczeństwo sanitarne żywności jest przecenione - mówi ci to ktoś, kto nie ma problemu z kupnem i spożyciem podpłomyka robionego na kamieniu przez Araba.
Kurwa, niewiarygodne, że ktoś przy zdrowych zmysłach może proponować ludziom sklepy z masłem w bloku, odkrajanym, ważonym i OCZYWIŚCIE pakowanym na miejscu w jakiś papier i folię przez sprzedawcę.
Jeśli w amerykańskich sklepach już w latach '50 można było iść sobie kupić lód z bloku, to czemu miałby być jakiś problem z masłem?
Bo chyba kurwa nie miał na myśli, że się przychodzi z masielniczką i pani ekspedientka kładzie ją na wagę, taruje i nakłada masła?
Oj, już nie bądź taki niedomyślny, bo problem odważania czy porcjowania na żywca też można dziś rozwiązać kreatywnie, czy to za pomocą jakichś hi-techowych ekspresów, czy lo-techowych miar albo innych form dopasowanych do najczęstszych kupowanych przez klientów objętości. To przecież nie jest jakaś skomplikowana filozofia.

Zamiast dać zarabiać firmom produkującym opakowania, dasz zarobić firmom produkującym maszyny do cięcia masła.
 

tolep

five miles out
8 555
15 441
W dodatku, ile miejsc pracy stworzy się przy serwisie i obsłudze każdej z osobna maszyny. Rewelacja. Rynek nieruchomości się ożywi bo sklepy będa musiały byc większe,....

Plastikowe opakowania jednorazowe są najtańsze DLATEGO że są najwydajniejsze energetycznie. Wystarczy uzmysłowić sobie proces produkcji szkła.
Rynek wskazał, że w taki właśnie sposób oszczędzamy zasoby = minimalizujemy wpływ na środowisko.
Natomiast ich składowanie nie stanowi istotnego problemu. Kwestia sterowanej biodegradacji też jest do rozwiązania.
 

NoahWatson

Well-Known Member
1 297
3 200
Plastikowe opakowania jednorazowe są najtańsze DLATEGO że są najwydajniejsze energetycznie. Wystarczy uzmysłowić sobie proces produkcji szkła.
Chyba zrobiłeś sobie chochoła, w którego bijesz. Michał Paca pisał, że dla niego materiał ma drugorzędne znaczenie. Priorytetem jest możliwość wielokrotnego użycia. Jeśli ktoś ma plastikowe opakowanie wielorazowego użytku to według niego jest ok.

Abstrachując od tematu środowiska, ale dalej trzymając się porcjowania towaru w sklepach sam wolę sklepy, w których mogę kupić np mięso na wagę niż przebierać w lodówkach by kupić zaplanowaną ilość mięsa sumując wagę kilku opakowań. Ryżu na wage zbytnio nie widzę, ale kupuję w opakowaniach 1 kg, bo z takiego moge później sam odsypywać ile mi potrzeba, większych nie ma, a 4 torebki po 100 gram mogą mi nie starczyć nawet na jeden dzień. Ryż 1 kg zajmuje mniej miejsca w szafce niż 3 tektury po 4 torebki 100 gram.
W gastronomii też często standardowa porcja mi nie starcza, więc np azjatyckich barach zamawiałem sobie chociaż dodatkowy ryż. Przed pandemią wielkiego problemu nie było - jedząc na miejscu najwyżej dostawałem dodatkowy tależyk. Wraz z wymuszeniem zamawiania na wynos oczywiście był czasem problem, bo dodatkowy ryż się nie zmieści... i w końcu zacząłem przynosić własny pojemnik.
Ogólnie pomysł, by porcja jedzenia dla kobiety 158 cm celującej w figurę anorektycznej modelki i mężczyzny blisko 2m była taka sama to jest jakieś nieporozumienie. Na rynku ubrań jest sporo miejsca na indywidualnośc, a gdzie ten indywidualizm, personalizacja w gastronomii i porcjach jedzenia? Podsumowójąc nawet abstrachując od środowiska i tak bym wolał, gdyby było więcej możliwości dopasowania kupowanych ilości towarów, właśnie przez takie maszynki odmierzające ich ilość.
 
Do góry Bottom