Jakie filmy ostatnio oglądaliście?

MaxStirner

Well-Known Member
2 729
4 693
Dlaczego nikt nie wpadl jeszcze na pomysł lewackiej dystopii? Wyobrazcie sobie poruszenie jakie by wywolal utwór w którym dystopijnym światem rządziłyby reguły lewackie, troche podkręcone i przejaskrawione dla wzmocnienia efektu, ale wciąż łatwo rozpoznawalne. Mam na myśli teraźniejszych lewaków tzn postmodernistów. Reguła miłosci i akceptacji podkręcona tak że czyni z ludzi roboty i odbiera człowieczeństwo. Plus wszystkie inne lewackie obsesje. Dajmy na to śwat w którym pod karą smierci musiz wywyższać otyłych, a oni jako dyskryminowana mniejszość de facto mają nad tobą władze. Cenzura i nowomowa - idealne do dystopii. Film może za drogi i żaden lewacki dystrybutor tego nie wezmie. Ale żeby nie było nawet książki? Nawet byle jak wydanej, albo napisanej na jakimś forum? Idealny temat na dystopie przecież. Tylko warunek, żeby fabula była ciekawa, bo jesli to sie zrobi na siłe i bez pomysłu to nie warto. Trzeba podsunąć to komuś kto by umiejętnie temat pociągnął.
 
Ostatnia edycja:

MaxStirner

Well-Known Member
2 729
4 693
Na podstawie książki Davida Granna powstał film " Czas krwawego księżyca" wyreżyserowany przez Martina Scorsese.
Długo czekałem na ten film. Seria morderstw Indian Osagów w stanie Oklahoma i narodziny FBI / trzy i półgodzinna projekcja/
Robert De Niro i Leonardo DiCaprio. Świetnie zagrali wszyscy aktorzy i społeczność Osedżów zatrudniona w filmie na pół roku.
Film nie jest arcydziełem, choć bardzo dobry.



View: https://www.youtube.com/watch?v=EFfPURg7CrQ

Nie cierpię debilnego hollywooda, a jak slysze DeNiro to mam konwulsje. Film oczywiście zapewne pod tezę że parszywi biali obszarnicy krzywdzą oświecone mniejszości. Ale Scorsese ma talent, dla mnie "Milczenie" to majstersztyk. Obejrzę, cenie Scorsesego, mimo że jest z mainstreamu.
 

Hanki

Secessionist
1 525
5 088
To, co zaraz napiszę, wielu może wydać się przesadą. Wielu zapewne będzie zaskoczonych, a co poniektórzy wręcz zszokowani. Ale trzeba to sobie jasno powiedzieć: Godzilla Minus One to najlepszy film, jaki widziałem w tym roku (a trochę ich było)!

Japończycy pokazali, że po 70 latach odświeżając znaną chyba każdemu opowieść o wyłaniającym się z oceanicznych głębin potworze siejącym spustoszenie na wyspach Kraju Kwitnącej Wiśni – oczekiwaną chyba wyłącznie przez prawdziwych fanów serii filmów o Godzilli i z pewnością budzącą mniejsze zainteresowanie niż chociażby nowy film Ridleya Scotta, Christophera Nolana czy Martina Scorsese – mogą rzucić wyzwanie Hollywood i wyjść z tego starcia zwycięsko. Zwyciężając bynajmniej nie na punkty, lecz przez nokaut.

Znowu jakiś zrobiony na Green Screenie, przeładowany efektami specjalnymi, pozbawiony fabuły i dobrego scenariusza (o dobrej grze aktorskiej nie wspominając) i w gruncie rzeczy bezsensowny, „odmóżdżający” akcyjniak o fikcyjnym zmutowanym potworze robiącym rozpierduchę i niszczącym wszystko, co stanie mu na drodze? Kolejna produkcja, o której zapomnimy jeszcze przed opuszczeniem sali kinowej lub tuż po wyjściu z kina? O nie, nie, nie. Nic z tych rzeczy! Godzilla Minus One to w zasadzie film, w którym tytułowy potwór stanowi pewien nieskromnych rozmiarów (Godzilla to w końcu kawał bestii!) dodatek, który idealnie uzupełnia fabułę, lecz bez którego też byłby to kawał naprawdę dobrego kina.

Na czym zatem polega fenomen tego filmu i skąd te moje zachwyty nad nim? Już tłumaczę, poczynając od przybliżenia fabuły.

Koniec II wojny światowej na Pacyfiku. Pilot kamikadze, Koichi Shikishima, który dzięki sprytnemu wybiegowi zamiast – jak na bohaterskiego kamikadze przystało – rozbić się o jeden z amerykańskich okrętów wojennych, trafia do położonej na niewielkiej wysepce bazy. Tam musi zmierzyć się z demonem, któremu będzie musiał stawić czoła jeszcze przez kolejne lata: z poczuciem winy za to, że nie wykonał rozkazów, że nie wypełnił swoich żołnierskich obowiązków – przez co okrył się hańbą. Zamiast poświęcić się dla dobra ojczyzny i godnie umrzeć w jej obronie, w ostatnim momencie zwyczajnie stchórzył. I jako wytykany palcami przez ocalałych tchórz musi wrócić do pogrążonej powojenną traumą, zniszczonej i niepewnej jutra Japonii, a konkretnie do jej stolicy, by odbudować rodzinny dom, w którym nikogo już nie ma. Jest za to pełna pogardy i nieszczędząca krytyki sąsiadka, która jako pierwsza daje znać naszemu bohaterowi, że społeczeństwo bynajmniej nie będzie witało takich jak on z otwartymi ramionami. Niemniej zrządzeniem losu Koichi trafia na samotną kobietę, która jeszcze przed pokazywanymi nam wydarzeniami obiecała pewnym ludziom zaopiekować się ich – osieroconym już teraz – noworodkiem. I tak oto tworzy się niecodzienna trzyosobowa quasi-rodzina, którą nasz bohater zamierza samodzielnie utrzymywać. Przyjmuje bowiem rządowe zlecenie i wraz z nowo poznanymi kompanami o swojsko brzmiących pseudonimach „Młody” czy „Doktorek” zaczyna pomagać w rozminowywaniu japońskich wód przybrzeżnych. Może jeśli zginie, wykonując to ryzykowne zadanie, odkupi swoje winy? A że dzięki temu wszystkiemu bardzo dobrze zarabia, nawet po jego śmierci przygarnięta przez niego pod swój dach kobieta z dzieckiem będą przynajmniej przez jakiś czas w miarę dobrze żyć. Może dzięki temu zapomni o duchach przeszłości i traumie, z którą wciąż się zmaga, i o pewnym zdarzeniu, które dodatkowo plami jego honor, ale przede wszystkim powoduje, że śnią mu się koszmary.

Tym, co nie pozwala mu spokojnie spać, jest pierwsze spotkanie z Godzillą, do którego doszło, gdy zrejterował z pola bitwy i udał się na wspomnianą wcześniej wysepkę. Gdy pod osłoną nocy, znienacka potwór zaatakował naszego bohatera i jego towarzyszy broni, ten ponownie zrobił coś, co będzie mu wypominał mechanik, który jako jedyny – oprócz naszego protagonisty – przeżył atak bestii. Ale koniec końców, w obliczu wspólnego zadania i walki ze wspólnym wrogiem, jednak mu wybaczy, a nawet pomoże.

Pech polega na tym, że uzbrojony w atomowy oddech zmutowany potwór (a to, jak zostało ukazane korzystanie przez niego z tej superbroni, bodaj najlepiej w historii filmów o Godzilli, dosłownie wgniata w fotel, a towarzysząca temu chwila ciszy wręcz, co paradoksalne, ogłusza) po kilkunastu miesiącach powraca i zagraża tym, którzy przetrwali piekło wojny. Nie dość zatem, że Japończycy, w tym Koichi i jego otoczenie, muszą zmagać się z powojenną traumą, w tym z konsekwencjami zrzucenia na dwa ich miasta bomb atomowych, to dodatkowo muszą bronić się przed siejącym spustoszenie dinozauropodobnym stworzeniem, które dodatkowo ma w sobie cechy tej wspomnianej, śmiercionośnej amerykańskiej broni (o nadchodzącym zagrożeniu informują chociażby wariujące liczniki Geigera). A nie jest łatwo, gdyż trwa proces demilitaryzacji i rozbrojenia kraju, więc trzeba szukać bardziej kreatywnych rozwiązań niż strzelanie do monstrum z dział czołgów czy okrętów wojennych. I to właśnie muszą zrobić ci, których losy bezpośrednio śledzimy na ekranie: obronić ojczyznę (tym razem skutecznie), pokonać potwora, wrócić do „normalności”. Przegraliśmy wojnę, ale może jakoś uda nam się wygrać bitwę z Godzillą? Czy ocalałym po wojnie byłym żołnierzom zaangażowanym w kończące film przedsięwzięcie, mające na celu zneutralizowanie zagrożenia ze strony zmutowanego potwora z głębi oceanu, uda się wrócić do swoich domów w glorii chwały, z podniesioną głową, z tarczą, zamiast na tarczy, i z honorem?

Choć omawianemu filmowi nie brak pewnych mankamentów, kilku drobnych uchybień i momentami zbyt oczywistych rozwiązań scenariuszowych, to ogląda się go albo na brzegu fotela, albo będąc w ten fotel wciśniętym. Godzilla Minus One pokazuje, że można nakręcić stosunkowo tanim kosztem (za kilkanaście milionów dolarów) solidnie wyglądający, dobrze obsadzony aktorsko, przyjemnie udźwiękowiony i w przemyślany sposób rozpisany film o potworze, w którym w zasadzie nie ten odgrywa główną rolę, lecz jest pewnym – imponującym, to fakt – dodatkiem do losów naszego głównego bohatera i postaci drugoplanowych. W przeciwieństwie bowiem do amerykańskich wersji opowiadań o Godzilli, które miały co prawda dobre elementy, lecz całościowo raczej nigdy nie powalały na kolana, japońska wersja z japońskimi aktorami niemal w całości po japońsku jest cholernie dobrą opowieścią o ludziach z krwi i kości, w którą wplątany został wątek walki z potworem. A nie na odwrót. W Godzilla Minus One ludzie nie są zbędnym dodatkiem służącym do przerywania scen, w których pokazujemy, jak monstrum robi, co chce, choć głównie jest to demolka i totalna rozpierducha, lecz głównym elementem całej opowieści i to ich losami i ich przeżyciami się interesujemy, i jesteśmy w nie w pełni zaangażowani od pierwszych do ostatnich minut filmu. To na nich nam zależy, to im kibicujemy, to o ich przeżycie w obliczu zagrożenia się obawiamy i drżymy, gdy tylko w ich pobliżu pojawia się przerośnięta zmutowana jaszczurka.

Dawno już tak dobrze nie bawiłem się w kinie. Dwugodzinny seans? Ma się wrażenie, że to produkcja w klasycznym półtoragodzinnym formacie, w którym zawarto wszystko, co jako widz muszę wiedzieć, jednocześnie nie podając mi wszystkiego na tacy w formie ekspozycji pod postacią dialogów. Do tego kilka smaczków takich jak nawiązania do klasyki kinematografii (pewien fragment filmu wywołuje wręcz nieodparte skojarzenia ze Szczękami Stevena Spielberga – brakowało tylko komunikatu, że potrzebna będzie większa łajba) czy innych bardzo dobrych kinowych produkcji ostatnich lat, jak chociażby Dunkierka. Nie brakuje też nawiązań do wątków tak genialnie pokazanych w serialu Czarnobyl, takich jak zakłamanie rządu, nieliczenie się przez rządzących z ludzkim życiem, tuszowanie i zatajanie wszystkiego, co z punktu widzenia władz może świadczyć o ich słabości, itp. Słowem, wzorem serialu HBO pokazano, jak państwowi oficjele okłamują społeczeństwo, byle tylko nie przyznać się przed nim do błędu i byle tylko nie musieć się przed nim z niczego tłumaczyć – bo skoro nic się nie wydarzyło, to nie ma żadnego tematu.

Co prawda czekam jeszcze w tym roku na Ferrari Michaela Manna, niemniej mam takie nieodparte wrażenie, że jeśli chodzi o tegoroczne produkcje filmowe nic lepszego niż Godzilla Minus One już nie zobaczę.

Godzilla-Minus-One-e1693846393851.png
 

Blobfish

Well-Known Member
150
274
"Infiniti Poll" - Niezły thriller psychologiczny z elementami SF. W pewnym kraju trzeciego świata jest sobie kurort w którym czas spędza pisarz z żoną. Pisarz śmiertelnie potrąca człowieka i zostaje skazany na karę śmierci. Jednak w tym kraju obowiązuje takie prawo, że kary można uniknąć w ten sposób, że zostaje ona wykonana na specjalnie w tym celu wyhodowanym klonie skazanego. Jest to dość kosztowne ale naszego pisarza ( a włąściwie jego żonę ) stać więc oczywiście korzysta z tej szansy. W efekcie trafia w objęcia grupy bogatych turystów którzy podobnie jak on zasmakowali w bezkarności jaką daje ta sytuacja prawna.
 
Ostatnia edycja:

dunajec1

Active Member
102
46


View: https://www.youtube.com/watch?v=rcbnRoFcrEA



Mud z 2012 roku (Matthew McConaughey)
Reżyser i scenarzysta Jeff Nichols.

Historia zbiega, który nawiązuje więź z dwoma nastoletnimi chłopcami.

Nichols nie spieszy się z opowieścią. "Mud" rozwija się we własnym tempie, jest być może nieco dłuższy niż powinien, ale znakomicie zagrany. Wyraźnie inspirowany Huckleberry Finnem, ale z własnym, unikalnym klimatem. Każda scena w filmie, każde ujęcie jest trafione.
McConaughey rewelacyjny.
 
Do góry Bottom