NATO się sypie

kr2y510

konfederata targowicki
12 770
24 700
Gates nie chce rozpadu NATO, on chce kasy.
Obecna sytuacja to cisza przed burzą. Izrael szuka nowych sojuszników, a USA chcą wciągnąć cały świat w swoje bezsensowne wojenki. Ruskie wszędzie cichcem (agenturą) mieszają. Teraz należy obserwować Chiny. Gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Wielomski: O kryzysie polsko-amerykańskim. Czy Amerykanie broniliby naszego kraju?
27 marca 2018
Przez kilka dni mieliśmy przepychankę w związku z tajną czy poufną notatką ujawnioną przez jeden z niemieckich portali informacyjnych działających w Polsce, według której dyplomacja amerykańska ostrzegła, że prezydent Rzeczpospolitej Andrzej Duda i premier RP Mariusz Morawiecki nie są mile widziani w Białym Domu i nie mają szans na spotkania „na szczycie” ze swoimi amerykańskimi odpowiednikami. Wszystko zaś z powodu nowelizacji ustawy o IPN, która – wedle strony amerykańskiej – miałaby penalizować badania nad Holokaustem i rzekomym udziałem w nich Państwa Polskiego i Narodu Polskiego.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych najpierw coś tam kręciło, lecz w końcu złożyło do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Spodziewałem się, że będzie to doniesienie na tenże niemiecki portal, iż spreparował notatkę. Jednak nie – poszło doniesienie w sprawie wycieku tajnego dokumentu, którego MSZ nie chce jednak odtajnić. Niestety, wszystko wskazuje, że polski prezydent i premier rzeczywiście są niemile widziani w Waszyngtonie. Dostali coś, co w sieciach społecznościowych określa się mianem „bana”. Gdy jednakże wszyscy w Polsce – politycy i dziennikarze – zaczęli skowyczeć, jakie stało się nieszczęście i czy oraz jak bardzo „ban” ten wpłynie na nasze bezpieczeństwo, więc czy należy bronić ustawy o IPN, czy się z niej wycofać, to ja proponuję zadać inne pytanie: ile jest dla nas wart sojusz ze Stanami Zjednoczonymi?

Przez ostatnie ćwierćwiecze karmiono nas narracją, że od sojuszu z Waszyngtonem zależy bezpieczeństwo Polski. Od sojuszu nie z NATO, lecz konkretnie ze Stanami Zjednoczonymi. Od wielu lat kwitnie w Polsce propaganda mediów amerykańskich, niemieckich i autochtonicznych, wedle której Rosja Władimira Putina tylko czeka na dogodny moment do ataku na Ukrainę, Litwę, Łotwę, Estonię, a potem na Polskę. Media co rusz podają jakieś wyssane z palca daty, które rzekomo wyciekły z Rosji. W tej sytuacji sojusz z Waszyngtonem wyrósł do rangi iście katechonicznego, stanowiąc jedyną gwarancję bezpieczeństwa i suwerenności Polski. Wszystkich, którzy wyrażali sceptycyzm co do skuteczności lub sensowności tego sojuszu, wyzywano zaś od „endokomunistów”, „ruskich agentów” i „trolli Putina”.

Coś wiem na ten temat, gdyż jestem jednym z tychże sceptyków. Szaleństwo entuzjazmu dla sojuszu z Amerykanami doszło do jakiegoś paroksyzmu za rządów Prawa i Sprawiedliwości, gdy polska polityka zagraniczna polegała na pokłóceniu się dosłownie ze wszystkimi. Nie tylko z Rosją, Niemcami i z Francją, ale nawet z Ukrainą czy Litwą. Rząd, pod nieformalnym przywództwem Nieomylnego Prezesa, stał na stanowisku, że wszystko nam wolno powiedzieć i zrobić, drażnić wszystkie duże niedźwiedzie i lwy dookoła, ponieważ możemy sobie na to pozwolić jako najbliższy amerykański sojusznik, rodzaj „niezatapialnego lotniskowca” w strategicznym miejscu Europy. Politykę zagraniczną PiS uważałem za szaleńczą od samego początku, właśnie z racji sceptycyzmu co do wartości sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi.

Skąd mój sceptycyzm? Prawdę mówiąc, to wynikał on zawsze z faktu, że miałem wątpliwości, czy Amerykanie rzeczywiście, w razie wojny z Rosją, mieliby zamiar i ochotę bronić naszego kraju. Nigdy nie śpieszyli się nawet z założeniem nad Wisłą swoich baz i przerzuceniem do nas większych oddziałów. Gdy w końcu to zrobili, trudno nie zauważyć, że umiejscowili się bliziutko niemieckiej granicy, tak jakby chcieli w razie czego móc się wycofać.

Amerykańskie oddziały powinny stać pod granicą z obwodem kaliningradzkim, a nie w Żaganiu na drugim końcu Polski! Co więcej, w sumie gorzej byłoby, gdyby do wojny amerykańsko-rosyjskiej doszło, bowiem toczyłaby się ona na terytorium polskim. Ktokolwiek by ją wygrał, z mojego domu albo pozostałaby sterta kamieni, albo byłby w tym miejscu lej po bombie. Mogę tylko liczyć, że nie po atomowej…

Przez ćwierćwiecze zapewniano nas, że nie mamy się czego bać, bowiem Wuj Sam stoi za nami murem. W razie czego pomoże, wesprze, uratuje. Ustawa o IPN była niczym kubeł zimnej wody na rozgrzane głowy. W Izraelu i pośród części żydowskiej diaspory zawrzało, co po części wynikło z nieznajomości tekstu ustawy, a po części ze skrajnie złej woli. Wpływowe lobby przykręciło śrubę w Departamencie Stanu, w otoczeniu Donalda Trumpa, być może, że z udziałem jego córki Ivanki.

I z powodu prawnego szczegółu – chciałoby się wprost rzec: „dupereli” – stosunki Polski z USA zawisły na włosku, a prezydent i premier dostają „bana” w Białym Domu. Katechoniczny sojusz Warszawy z Waszyngtonem zachwiał się, ponieważ Państwo Polskie będzie ścigało tych, którzy używają określenia „polskie obozy śmierci”. Jeśli sojusz ten zachwiał się z tak błahego powodu, to trzeba spytać wprost: to ile ten sojusz jest wart? Czy wierzycie Państwo, że Amerykanie są gotowi setkami lub tysiącami umierać w obronie naszej ziemi przed rosyjską agresją, ale są bliscy zerwania z nami stosunków, ponieważ będziemy penalizować określenie „polskie obozy śmierci”?

O sojuszu amerykańsko-polskim wielu powiadało, że tak naprawdę nie wiadomo, czy w razie zagrożenia naszego kraju Waszyngton przyjdzie nam z militarną odsieczą. Któryś z polityków wprost powiedział, że tego nie wie, ale „trzeba w to wierzyć”. Prawdę mówiąc, we mnie nigdy nie było tej wiary. Osobiście po kryzysie wokół ustawy o penalizacji „polskich” obozów śmierci zdanie na temat sojuszu amerykańsko-polskiego mam już ostatecznie wyrobione: Polska nie jest postrzegana przez Amerykanów jako strategiczny partner. Nawet nie jest widziana jako istotny sojusznik. Jest tylko polem ewentualnej bitwy pancernej z Rosjanami, rynkiem zbytu dla amerykańskiego uzbrojenia i dla amerykańskiego gazu (wcześniej kupionego w Rosji, a sprzedanego z amerykańskim zyskiem). Można wręcz zadać pytanie: czy amerykańskie wojska w Polsce mają bronić naszego kraju przed rosyjską agresją, czy pomóc w egzekucji ustawy S.447?

Adam Wielomski
za: “Najwyższy Czas!” i www.nczas.com
 
A

Antoni Wiech

Guest
Wielomski to konserwatywny oszołom i podchodzilbym z dystansem do jego analiz. Nie można tez zapominać, że ambasada amerykańska oficjalnie zakomunikowała, że współpraca dyplomatyczna będzie trwała, aczkolwiek dziennikarze podzieleni są w ocenie czy to wyklucza blokadę Dudy w Białym domu.

Co nie zmienia faktu, że wg mnie jeśli chodzi o ogólny przekaz gość może mieć dużo racji. Mnie od jakiegoś czasu zastanawiało, że politycy polscy bez względu na frakcję zawsze są tak pro-amerykańscy (oprócz Korwiniątka oczywiście)., bo NATO traktuję jako projekt głównie amerykański (np. nie wiem czy wszyscy wiedzą, ale Naczelni Dowódcy Połączonych Sił Zbrojnych NATO w Europie to są od powstania tej organizacji TYLKO Amerykanie. Co jest dość w sumie zabawno-ciekawą sytuacją biorąc pod uwagę nawet tylko nazwę tego stanowiska). Takie "alternatywy" jak partia RAZEM również raczej przychylnie mówią o NATO.

Krytyka sojuszu z Amerykanami idzie albo ze środowisk mocno alternatywno-prawicowych (nierzadko oszołomskich), albo alternatywno-lewicowych (nierzadko oszołomskich). Mainstream polityczny jest pro i mówi jednym głosem. Co oczywiście jest w teorii możliwe, ale to budzi moje podejrzenia.

I piszę to bez jakiejś oceny słuszności sojuszu z Amerykanami i NATO ogólnie, a Rosję uważam, że agrosora ale z przetrąconymi łapkami.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Ucz się, Adolf! Tak się to robi...

Niemcy gotowe bronić Polski

dzisiaj 00:36
Jeśli Trump obieca Putinowi wyjście wojsk USA z Europy Środkowej, Niemcy mogą zająć ich miejsce - pisze na łamach "Rzeczpospolitej" Jędrzej Bielecki. Nową strategię niemieckiego rządu kanclerz ujawniła w cotygodniowym, radiowym przesłaniu do narodu. Wykorzystała ostatnią taką okazję przed rozpoczynającym się w jutro szczytem sojuszu atlantyckiego w Brukseli.

  • Nikt nie wie co może zdarzyć się na szczycie Trump-Putin w Helsinkach. Czy Trump obieca Putinowi wyprowadzenie wojsk z Europy?
  • Angela Merkel jest gotowa, by wysłać dodatkowe wojska na Litwę i do Polski. Ekspert cytowany przez "Rzeczpospolitą" uważa, że Warszawa byłaby z takiego ruchu zadowolona
  • Co prawda taka inicjatywa byłaby wsparta przez inne europejskie kraje NATO, jednak rola Niemiec byłaby w takim przypadku zasadnicza - mówi
– Wyzwania dla NATO zmieniły się w ostatnich latach radykalnie – powiedziała Angela Merkel, wskazując na aneksję Krymu i zajęcie części Donbasu przez Rosjan. – Dlatego musimy podjąć niezbędne kroki, w tym zapewnić zwiększoną obecność w krajach Europy Środkowej i Wschodniej – dodała szefowa niemieckiego rządu, cytowana na łamach "Rzeczpospolitej".

Warszawa byłaby zadowolna
Na razie Niemcy mają jakieś pół tysiąca żołnierzy na Litwie. Kierują batalionem ramowym, w skład którego wchodzi ok. 1,2 tys. żołnierzy z różnych krajów sojuszu, wylicza Bielecki. – Kanclerz nie ma precyzyjnych informacji, co może się zdarzyć na szczycie Putin – Trump w Helsinkach 16 lipca, także z uwagi na nieprzewidywalność prezydenta USA. Jest jednak gotowa wysłać dodatkowe wojska nie tylko na Litwę, ale także do Polski. Rząd w Warszawie z pewnością przyjąłby to z zadowoleniem. Polsko-niemiecka współpraca wojskowa, m.in. wojsk pancernych oraz wielonarodowego dowództwa w Szczecinie, układa się znakomicie – mówi "Rzeczpospolitej" Gustav Gressel, znawca problematyki wojskowej w European Council on Foreign Relations w Berlinie.

– Co prawda taka inicjatywa byłaby wsparta przez inne europejskie kraje NATO, jednak rola Niemiec byłaby w takim przypadku zasadnicza. Francja, której wojska są mocno zaangażowane w Afryce i na Bliskim Wschodzie, nie ma na razie możliwości wysłania dodatkowych sił do Europy Środkowej – dodaje.

Trump ostro do Merkel
W przesłanym kilka dni temu do Merkel liście Trump w mocnych słowach skrytykował zbyt niskie jego zdaniem wydatki Niemiec na obronę. I rzeczywiście, choć Berlin z innymi sojusznikami obiecał na szczycie NATO w Walii w 2014 r., że zwiększy wydatki na obronę do 2 proc. PKB w ciągu dziesięciu lat, aktualny plan rządu zakłada, że w 2025 r. budżet na wojsko będzie pochłaniał 1,5 proc. PKB. Dziś jest to 1,24 proc.

Mimo wszystko przyjęty przez Bundestag budżet na 2019 r. zakłada zwiększenie wydatków na ten cel z 38,5 do 42 mld euro. Po raz pierwszy od lat Niemcy będą miały wtedy większe fundusze na obronę niż Francja. W Europie będą wówczas ustępowały pod tym względem tylko Wielkiej Brytanii.

– Te środki są pilnie potrzebne, aby nadrobić luki z wielu ostatnich lat, w tym gdy idzie o tak podstawowe wyposażenie jak amunicja i ubrania na zimę. O ile Francja przewyższa Niemcy pod względem mobilności sił zbrojnych, marynarki i lotnictwa, a poza tym ma uzbrojenie jądrowe, o tyle Niemcy już teraz mają bardziej rozbudowane siły lądowe, w tym wojska pancerne – wskazuje Gressel.

Bundeswehra w katastrofalnym stanie?
Niemieckie media regularnie donoszą o katastrofalnym stanie wyposażenia Bundeswehry. Deutsche Welle podało np., że jedynie 38 na 114 myśliwców Eurofighter i 7 na 43 helikopterów bojowych Tiger jest w pełni operacyjnych. Jeszcze gorzej miałoby być z czołgami.

– Normy biurokratyczne Bundeswehry są wyjątkowo wyśrubowane. Wystarczy, że czołg Leopard nie ma najnowszego filtra spalin i już uznaje się, że nie jest w pełni operacyjny. A przecież mimo to zachowuje zdolności bojowe. Dlatego Niemcy mogłyby wnieść bardzo wymierne wsparcie bojowe dla krajów znajdujących się na flance wschodniej NATO – mówi Gressel. Przyznaje jednak, że dla wprowadzenia w życie uzgodnionych już z Francją projektów budowy myśliwców czy czołgów najnowszej generacji potrzeba będzie znacznie większych środków.

W czerwcu minister obrony Ursula von der Leyen ogłosiła plan zasadniczej przebudowy struktury niemieckich sił zbrojnych. Ma on odwrócić plan z 2011 r., który stawia jako priorytet dla Bundeswehry misje zamorskie. Teraz równie ważna ma być obrona terytorialna – w domyśle przed frontalnym atakiem ze Wschodu. Wojsko rekrutuje także żołnierzy zawodowych do trzeciej dywizji oraz m.in. walki w cyberprzestrzeni.

Gdyby Niemcy osiągnęły próg 2 proc. wydatków na obronę, miałyby na ten cel gigantyczny budżet 80 mld euro rocznie, jakieś osiem razy więcej niż Polska i dwa razy więcej niż Francja.
Ech, nie wiem, kto jest tu głupszy; Niemcy z i ich eko-czołgami, czy zwasalizowani Polacy, cieszący się, że niemiecka szlachta będzie bronić ich wsi...
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Raport Bundestagu krytycznie ocenia stan sił zbrojnych
Świat
1 godz. 9 minut temu
Ogłoszony we wtorek doroczny raport pełnomocnika Bundestagu ds. sił zbrojnych prezentuje krytyczny obraz Bundeswehry z głównymi problemami w postaci niedostatków wyposażenia, niesprawnego zarządzania i rekordowo niskiej liczby nowego personelu.

Jak twierdzi pełnomocnik Hans-Peter Bartels, którego urząd rozpatruje skargi i zażalenia osób wojskowych w sprawach związanych z ich służbą, w obronności "we wszystkich dziedzinach wciąż utrzymuje się system gospodarki niedoborów". Ponadto w opinii wielu żołnierzy wiele problemów powstaje z winy "biurokratycznego potwora - Bundeswehry".

"To, że w roku sprawozdawczym Bundeswehra zdołała w jakiś sposób sprostać niemal wszystkim postawionym jej zadaniom, zawdzięczać należy przede wszystkim lojalnemu profesjonalizmowi, zamiłowaniu do swego zawodu, dzięki którym żołnierze wciąż na nowo znajdują sposoby wyjścia tam, gdzie +droga służbowa+ niejednokrotnie mogłaby ich doprowadzić do desperacji. Mówią: +Administrujemy się na śmierć+ i mówią o +biurokratycznym potworze Bundeswehra+" - zaznaczył Bartels.

"Gotowość bojowa głównego wyposażenia także w roku sprawozdawczym pozostawała przeważnie niezadowalająca. Ponieważ w przypadku czołgów, okrętów i samolotów sprawnych do użytku była często mniej niż połowa, nie można mówić o odczuwalnej zmianie trendu" - czytamy w raporcie.

W drugiej połowie 2018 roku niemiecka marynarka wojenna nie dysponowała żadnym własnym tankowcem, gdyż obie jej jednostki tej klasy były unieruchomione wskutek awarii systemu napędowego. Wydaje się, że nadal żaden z sześciu niemieckich okrętów podwodnych nie jest w pełni zdolny do służby, czego przyczynami są poważne defekty techniczne, braki części zamiennych i przedłużające się remonty stoczniowe - wskazuje przedstawiony przez Bartelsa dokument.

Krytykuje również to, że transport powietrzny niemieckiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie realizowany jest w znacznym stopniu wynajętymi śmigłowcami cywilnymi.

Dotkliwym problemem całych sił zbrojnych są także niedobory kadrowe. "Choć w roku sprawozdawczym Bundeswehra odnotowała wzrost liczby żołnierzy służby okresowej i żołnierzy zawodowych o łącznie 4 tys., to liczba żołnierzy rozpoczynających służbę zmniejszyła się w porównaniu z rokiem 2017 o 3 tys., do 20 tys. czyli do poziomu najniższego w jej historii" - zaznaczył Bartels. Nie wiadomo, czy sytuacja demograficzna Niemiec i wywołany nią systematyczny spadek liczebności kolejnych roczników absolwentów szkół pozwoli na planowane zwiększenie stanu osobowego Bundeswehry z obecnych 180 tys. do 203 tys. w roku 2025.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Potężna niegdyś Bundeswehra zaczyna przypominać Gang Olsena

dzisiaj 11:39
Potężna niegdyś niemiecka armia wygląda na coraz bardziej bezbronną: myśliwce i helikoptery, które nie latają; okręty i łodzie podwodne, które nie są w stanie pływać, a na dodatek dotkliwe braki wszystkiego, od amunicji po kalesony, pisze Matthew Karnitschnig z POLITICO.

  • O niemieckiej machinie wojskowej wiadomo, że niszczeje już od jakiegoś czasu, jednak stan sił zbrojnych może być gorszy, niż przypuszczali nawet najwięksi pesymiści
  • Biorąc pod uwagę wielkość Niemiec i ich potęgę gospodarczą, zainteresowanie Berlina sprawami bezpieczeństwa jest zaskakująco płytkie
  • Doniesienia, że stan wyekwipowania żołnierzy zagraża ich życiu i zdrowiu stają się raczej tematem czarnych dowcipów, a nie budzą oburzenie
  • Większość mediów przedstawia obecnie USA jako zagrożenie dla bezpieczeństwa porównywalne z Rosją
  • Wzbranianie się Niemców przed jakimkolwiek zaangażowaniem w działania militarne ma korzenie w ich XX-wiecznej historii, ale dekady amerykańskiej ochrony uśpiły kraj i wpędziły w fałszywe poczucie bezpieczeństwa
Jeżeli Państwo sądzą, że porównanie Bundeswehry do “Gangu Olsena” jest nadużyciem, to spójrzcie na znajdujący się na standardowym wyposażeniu niemieckiej armii karabinek HK G36. Rząd postanowił zezłomować całą tę broń po odkryciu, że przy zbyt wysokiej temperaturze broń ta nie jest w stanie trafić w cel.

“Brakuje zarówno ludzi jak i sprzętu, często jeden niedobór goni drugi”, napisał socjaldemokratyczny deputowany Hans-Peter Bartels zasiadający w komisji obrony, w raporcie opublikowanym pod koniec stycznia. "Żołnierze są dalece nie w pełni wyekwipowani”.

Niemiecka armia, niegdyś jedna z najgroźniejszych (i najbardziej brutalnych) na świecie, coraz bardziej zaczyna przypominać ochotniczą straż pożarną, a nie nowoczesną machinę wojenną. W ubiegłym miesiącu strzelcy alpejscy zostali wysłani do usuwania śniegu z dachów domów w Bawarii.

Podczas niedawnej wyprawy na Litwę, gdzie około 450 niemieckich żołnierzy stacjonuje w ramach wzmacniania wschodniej flanki NATO, amerykańscy oficerowie z przerażeniem odkryli, że personel Bundeswehry komunikuje się przy pomocy niezabezpieczonych telefonów komórkowych, ponieważ brakuje im profesjonalnych radiostacji.

Pod koniec 2018 roku mniej niż 20 procent z 68 niemieckich helikopterów bojowych Tiger i niespełna 30 procent ze 136 myśliwców Eurofighter było zdolnych do lotu. Sfrustrowani tą sytuacją piloci odchodzą ze służby.

– Gdzie nie spojrzeć, coś nie funkcjonuje – mówi wysoki rangą niemiecki oficer, stacjonujący w kwaterze głównej Bundeswehry w Berlinie.

Jest gorzej niż mogłoby się wydawać

Niemiecka machina wojskowa niszczeje już od jakiegoś czasu. Jednak raport Bartelsa i seria niedawnych rewelacji ujawniających błędy w zarządzaniu na najwyższym szczeblu resortu obrony pokazuje, że stan sił zbrojnych może być gorszy, niż przypuszczali nawet najwięksi pesymiści.

Amerykański prezydent, Donald Trump, wywiera na Berlin coraz większą presję, by wydawał więcej na obronność i wypełniał zobowiązania wynikające z członkostwa w NATO. Opłakany stan niemieckiej armii może być zatem jednym z głównych tematów dorocznej międzynarodowej konferencji dotyczącej bezpieczeństwa, która odbywa się właśnie w Monachium.

To, czy rząd Angeli Merkel jest gotowy, czy nawet zdolny, do poradzenia sobie z tym problemem, to inna kwestia. Centroprawicowa koalicja pani kanclerz nadzoruje ministerstwo obrony od prawie 15 lat i krytycy uważają, że problemy Bundeswehry w całości obciążają partię rządzącą.

– To walka na wielu frontach – powiedziała w ubiegłym miesiącu minister obrony, Ursula von der Leyen, próbując odpierać krytykę. – Ja także chciałabym, żeby sprawy szły do przodu szybciej, ale 25 lat cięć i zaniechań nie na da się odwrócić w kilka lat.


W ostatnich tygodniach von der Leyen znalazła się w centrum skandalu związanego z zewnętrznymi konsultantami, w tym firmami doradczymi McKinsey i Accenture, którym płaci się setki milionów euro, by zrobiły porządki w armii. Jak na razie konsultanci nie mogą się pochwalić specjalnymi sukcesami.

Obawy dotyczące roli podmiotów zewnętrznych skłoniły w ubiegłym miesiącu parlament do powołania specjalnej komisji śledczej, która ma zbadać nieprawidłowości związane z zamówieniami i oskarżenia, że konsultanci dostali zbyt wysokie kontrakty i uzyskali nadmierne wpływy.

Presja na von der Leyen, która jest ministrem obrony od 2013 roku, rośnie ze wszystkich stron. Marie-Agnes Strack-Zimmermann, zastępczyni przewodniczącego opozycyjnego FDP, ostrzegła, że jeżeli pani minister szybko nie oczyści atmosfery, to być może nadejdzie czas by zapytać, “czy ministerstwem kierują właściwi ludzie”.

Nie ma klaru na pokładzie

Większość Niemców niespecjalnie interesują permanentne problemy Bundeswehry. Jednak afera związana z trójmasztowym żaglowcem szkoleniowym “Gorch Fock”, przykuła uwagę opinii publicznej.

Zbudowany w 1956 roku, by szkolić nowe pokolenie zachodnioniemieckich marynarzy, imponujący, 81-metrowy statek, który wziął swoją nazwę od nazwiska popularnego niemieckiego marynisty, to coś więcej niż tylko jednostka szkoleniowa. Dla wielu "Gorch Fock” – którego podobizna znajdowała się na niektórych banknotach marki zachodnioniemieckiej – to symbol powojennego odrodzenia Niemiec.

Kultowy status statku to jeden z powodów, dla których mało kto protestował, gdy w 2015 roku Bundeswehra ogłosiła, że potrzebuje on całościowej modernizacji. Od tego czasu jednak koszty wzrosły z pierwotnie zakładanych 10 milionów euro do 135 milionów według ostatnich szacunków.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Urzędnicy Bundeswehry twierdzą, że opłakany stan statku stał się jasny dopiero wtedy, gdy znalazł się on w suchym doku, ale mało kto kupuje te tłumaczenia. – Kiedy koszty naprawy przekraczają cenę nowego statku, to coś jest w oczywisty sposób nie w porządku – powiedział wspomniany poseł Bartels z komisji obrony w jednym z wywiadów.

“Gorch Fock” to “symptom szerszych problemów Bundeswehry”, dodał Bartels. – Wszystko zajmuje zbyt wiele czasu i kosztuje za dużo pieniędzy. Tak jakby czas i pieniądze były niewyczerpanymi zasobami, a na koniec nikt nie bierze za nic odpowiedzialności.

Niemal z dnia na dzień statek z symbolu dumy i radości stał się przedmiotem dowcipów. W ubiegłym tygodniu niemiecki tygodnik Der Spiegel umieścił żaglowiec na okładce z podpisem "Statek głupców".

To także trafna metafora dla całej niemieckiej polityki państwowej. Biorąc pod uwagę wielkość Niemiec i ich potęgę gospodarczą, zainteresowanie Berlina sprawami bezpieczeństwa jest zaskakująco płytkie; zarówno obywatele jak i politycy wydają się być nieświadomi wyzwań, przed którymi stoi ich kraj. Choć Niemcy w coraz większym stopniu muszą liczyć się z zagrożeniami w sferze bezpieczeństwa ze strony Rosji i Chin, w stolicy Niemiec mało kto się tym przejmuje.

Straszą Ameryką, lekceważąc zagrożenie ze strony Rosji

Większość mediów przedstawia obecnie USA jako zagrożenie dla bezpieczeństwa porównywalne z Rosją. Nastawienie opinii publicznej idzie w podobnym kierunku. Ton dyskusjom na temat bezpieczeństwa nadaje kilku podobnie myślących analityków z think-tanków, którzy większość czasu zdają się spędzać na Twitterze, zastanawiając się, czy Trump rozbije NATO.

Większość Niemców uważa, że Chiny byłyby lepszym partnerem dla ich kraju niż Stany Zjednoczone, wynika z sondażu opublikowanego w ubiegłym tygodniu przez Atlantik Brücke, transatlantycką grupę lobbingową z siedzibą w Berlinie. Około 80 procent ankietowanych ocenia relacje amerykańsko-niemieckie jako "złe" lub "bardzo złe".

W takiej atmosferze łatwo zapomnieć, że w Niemczech stacjonuje 33 tysiące amerykańskich żołnierzy i że od końca II wojny światowej to Waszyngton jest gwarantem bezpieczeństwa Niemiec.

A jednak to właśnie historia może być kluczowym problemem, jeżeli chodzi o niemieckie nastawienie do obronności. Wielu Niemców wydaje się być pogrążonych w błogiej nieświadomości, że ich bezpieczeństwo, a w konsekwencji także dobrobyt, w dużej mierze opiera się na obecności amerykańskiej tarczy nuklearnej.

Wkrótce może ich czekać niemiłe przebudzenie. Starzejące się niemieckie myśliwce Tornado, jedyne samoloty które ten kraj posiada, zdolne do przenoszenia głowic nuklearnych, zostaną w najbliższych latach zezłomowane. Berlin musi znaleźć ich następców, by wypełnić zobowiązania wynikające z wieloletniej wspólnej strategii nuklearnej z USA.

To zadanie może nie być proste, przynajmniej z politycznego punktu widzenia. Po zerwaniu w tym miesiącu zimnowojennych traktatów rozbrojeniowych pomiędzy USA a Rosją, niektórzy politycy SPD, mniejszego partnera koalicyjnego w rządzie Merkel, zaczęli kwestionować, czy Berlin powinien utrzymywać swoje nuklearne zobowiązania wobec USA.

SPD, które dołuje w sondażach, prawdopodobnie na razie tylko testuje grunt. Chadecy Angeli Merkel konsekwentnie popierają nuklearny sojusz z USA i wszelkie próby jego zerwania prawdopodobnie przyspieszyłyby upadek rządu.

Tym niemniej, retoryka SPD odzwierciedla generalny sceptycyzm panujący w Niemczech wobec wszelkich kwestii związanych z obronnością. Pokazuje to, że odnowienie Bundeswehry wymaga w równej mierze wydawania więcej pieniędzy, co zmiany nastawienia społecznego.

Żołnierze boją się chodzić w mundurach po ulicy

Gwałtowne wzbranianie się Niemców przed jakimkolwiek zaangażowaniem w działania militarne może mieć korzenie w ich XX-wiecznej historii, ale wydaje się również, że dekady amerykańskiej ochrony uśpiły ten kraj i wpędziły go w fałszywe poczucie bezpieczeństwa.

Biorąc pod uwagę powyższe, politycy niewiele mają do ugrania na wspieraniu armii jako czysto demokratycznej instytucji. Dla przykładu mało kto zwraca uwagę, że Bundeswehra uczestniczy w niebezpiecznych misjach zagranicznych w takich krajach jak Mali czy Afganistan.

Doniesienia, że stan wyekwipowania żołnierzy zagraża ich życiu i zdrowiu stają się raczej tematem czarnych dowcipów, a nie budzą oburzenie. W kraju, w którym służba wojskowa zazwyczaj nie jest powodem do dumy, mało kto przejmuje się losem żołnierzy.

W Berlinie i innych niemieckich miastach niektórzy pracownicy Bundeswehry mówią, że drogę do i z pracy wolą pokonywać w cywilnych ubraniach, by nie narażać się na agresywne spojrzenia i nieprzyjemne komentarze. W podberlińskim Poczdamie lokalni politycy zastanawiają się, czy właściwe jest, by w miejskich tramwajach umieszczać ogłoszenia namawiające do zaciągnięcia się do Bundeswehry.

Nawet Merkel niespecjalnie dopieszcza Bundeswehrę. Pani kanclerz nie odwiedziła żołnierzy w Niemczech od 2016 roku. "Czy kanclerz w ogóle dba o Bundeswehrę?", pytał w ubiegłym tygodniu na okładce tabloid Bild.

Odpowiedź na to pytanie może być już w tej chwili bezprzedmiotowa. Merkel odchodzi, więc zadanie naprawy Bundeswehry spadnie prawdopodobnie na jej następcę. Do tego czasu plany "Europejskiej Armii", której częścią miałyby być Niemcy, mają mniej więcej takie szanse powodzenia jak poderwanie do lotu niemieckich sił powietrznych.

Redakcja: Michał Broniatowski


Autor: Matthew Karnitschnig
Data utworzenia: 15 lutego 2019 11:39
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Piloci MiG-29: ukrywanie incydentów lotniczych to w wojsku chleb powszedni
Marcin Wyrwał, Edyta Żemła
Dzisiaj, 18:15
Prokuratura Okręgowa w Gdańsku wszczęła śledztwo w sprawie ukrywania incydentów lotniczych z udziałem myśliwców MiG-29. Dotyczy bazy w Malborku, jednego z jej oficerów oraz trzech zdarzeń. Jednak piloci z obu polskich baz, w których stacjonują poradzieckie myśliwce MiG-29 mówią, że ukrywanie incydentów i usterek tych maszyn to w wojsku zwykła sytuacja.
Prawdopodobnie w śledztwie chodzi o dowódcę bazy, ponieważ tylko on mógł ukryć incydent lotniczy, tak by nie trafił wyżej. Jednak w samej bazie wiedza o takim zdarzeniu musiała być powszechna – mówi gen. Tomasz Drewniak, były inspektor Sił Powietrznych
  • MON, a także wojskowe zakłady lotnicze, które remontują MiG-29, nie odpowiedziały na pytania Onetu dotyczące ukrywania incydentów z udziałem tych maszyn
  • Piloci twierdzą, że fatalna sytuacja w bazach MiG-29 skłoniła wielu z nich do odejścia z wojska. Mówią o "zmarnowanym pokoleniu"
27 lipca Wydział Wojskowy Prokuratury Okręgowej w Gdańsku wszczął śledztwo dotyczące „przekroczenia uprawnień przez funkcjonariusza publicznego – żołnierza zawodowego z 22. Bazy Lotnictwa Taktycznego w Malborku, w zakresie ukrywania trzech incydentów lotniczych”. Do wszystkich incydentów miało dojść pomiędzy styczniem 2019 r. a lutym 2020 r. w trakcie eksploatacji myśliwców MiG-29. O śledztwie jako pierwszy poinformował portal TVP INFO.
Z naszych informacji wynika, że na polecenie gdańskiej prokuratury do bazy w Malborku wkroczyli żołnierze Oddziału Żandarmerii Wojskowej z Elbląga, którzy na miejscu zabezpieczyli dokumenty i dane informatyczne. Obecnie trwają przesłuchania pilotów, techników oraz personelu związanego z planowaniem i zabezpieczeniem lotów.
– Prawdopodobnie w śledztwie chodzi o dowódcę bazy, ponieważ tylko on mógł ukryć incydent lotniczy, tak by nie trafił wyżej. Jednak w samej bazie wiedza o takim zdarzeniu musiała być powszechna – mówi nam gen. Tomasz Drewniak, były inspektor Sił Powietrznych.
– Procedura w każdej sytuacji, która wykracza poza parametry lotu wygląda tak, że pilot zgłasza technikowi sytuację awaryjną i wpisuje ją do książki obsługi statku powietrznego. Technik zaś zgłasza to inżynierowi dyżurnemu, który zawiesza loty maszyny. Następnie sprawa trafia do OKL-u, czyli obiektywnej kontroli lotu. Ta dokładnie sprawdza, czy to co zgłosił pilot zgadza się z parametrami lotu. Dopiero wtedy, mając pełny obraz sytuacji, inżynier wspólnie z dowódcą bazy podejmują dalsze działania. Decydują, czy awaria jest poważna i maszyna ma trafić do hangaru, gdzie będzie naprawiana, czy jednak pilot spanikował i niewłaściwe ocenił sytuację, co też się zdarza – dodaje gen. Drewniak.
Gdyby incydenty były zgłaszane, nie moglibyśmy latać
Prawie dwa lata temu opublikowaliśmy materiał „Fotel śmierci. Dlaczego zginął kapitan Sobański?”. Ujawniliśmy wówczas, że niewłaściwy remont foteli katapultowych samolotów MiG-29 i Su-22 w Wojskowych Zakładach Lotniczych nr 2 (WZL2) był przyczyną katastrofy myśliwca pod Pasłękiem, w której zginął kapitan Krzysztof Sobański, pilot 22. Bazy Lotnictwa Taktycznego w Malborku.
Po tej publikacji zgłosiło się do nas kilku pilotów i osób z personelu technicznego, którzy informowali nas o zaniedbaniach i fatalnym stanie maszyn w obu polskich bazach MiG-29 – 22. Bazy Lotnictwa Taktycznego w Malborku oraz 23. Bazy Lotnictwa Taktycznego w Mińsku Mazowieckim. Mówili również o nagminnym procederze ukrywania przez dowództwo jednostek incydentów lotniczych. – Śledztwo prokuratury powinno obejmować znacznie większą grupę ludzi i więcej zdarzeń niż tylko te, które obecnie bada – twierdzą dziś nasi rozmówcy.
Lotnicy zdecydowali się z nami rozmawiać, ponieważ ich zdaniem fatalny stan maszyn i ukrywanie kolejnych incydentów zagraża ich zdrowiu i życiu. Dodają, że po każdym zdarzeniu lotniczym loty myśliwców powinny zostać wstrzymane, a samo zdarzenie zgłoszone do Państwowej Komisji Badań Wypadków Lotniczych (PKBWL). Ale tak się nie dzieje. – Gdyby tak było, to prawie w ogóle nie moglibyśmy latać – mówią piloci. Ich zdaniem ukrywanie incydentów jest powszechną praktyką w obu bazach MiG-29.
Wycieki paliwa, zepsute prądnice, spalone samoloty
Nasi rozmówcy podają przykłady. Najświeższy jest z początku 2020 r.. Podczas uruchamiania myśliwca w bazie w Malborku pękły wówczas przewody paliwowe i paliwo zaczęło lać się w dużych ilościach z maszyny. – Paliwa wylało się tak dużo, że gdyby to wszystko stało się 20 minut później, kiedy samolot byłby już w powietrzu, to powiem wprost: byłoby katapultowanie – mówi pilot.
– Strach padł wtedy taki, że nikogo nie poinformowano. A przecież to jest złamaniem prawa, bo wszystko co się dzieje po uruchomieniu samolotu z zamiarem wykonania lotu podlega badaniu przez PKBWL – słyszymy od pilotów.
Z kolei w grudniu 2019 r. doszło do innego groźnego incydentu. W wyniku awarii prądnicy pilot zgłosił niebezpieczeństwo, po czym awaryjnie lądował. Kiedy wówczas opisywaliśmy ten incydent, były inspektor Sił Powietrznych gen. Tomasz Drewniak nazwał awarię prądnicy „jednym z gorszych przypadków, jakie mogą zdarzyć się pilotowi”: – Jeżeli siada prądnica, to pilot po prostu nie ma energii w maszynie. Prądu z akumulatora starcza mu na 5-10 min, a potem wszystko się wyłącza. Instrukcja w takich przypadkach mówi jasno: „Natychmiast przerwać zadanie i lądować na najbliższym lotnisku”. Lądowanie bez prądu jest możliwe, ale niezwykle trudne – mówił.
Tamta historia – jak opowiadają lotnicy – miała jednak drugie dno. Okazuje się, że feralnego dnia był to już drugi awaryjny lot tej samej maszyny. – Za pierwszym razem pilot zameldował awarię i wylądował. Już wtedy maszyna powinna zostać odstawiona od lotów. Jednak stwierdzono, że incydent nie zostanie wpisany do książki obsługi statku powietrznego. Kazano wypuścić samolot z powrotem w powietrze. Wtedy sytuacja znowu się powtórzyła. Tylko teraz pilot nie tylko zameldował o awarii przez radio, ale włączył też na transponderze kod 7700, który oznacza sytuacje niebezpieczną i idzie to na całą Polskę. Tego już nie można było zamieść pod dywan – opowiada jeden z pilotów.
Trzecia sytuacja pochodzi sprzed czterech lat. Znają ją wszyscy piloci, z którymi rozmawialiśmy. 11 czerwca 2016 r. na myśliwcu MiG-29 o numerze bocznym 4101 doszło do pożaru turbostartera w trakcie uruchomiania silników w bazie w Malborku.
– Samolot, który był świeżo po remoncie w WZL2 stał przed hangarem, a uruchamiał go technik. Wtedy się zapalił. Nie zgłoszono tego zdarzenia jako incydent lotniczy, ponieważ maszyna nie wzbiła się w powietrze. Meldunek jednak złożony został normalnie. Potem dowódca bazy w porozumieniu z zakładem remontowym w Bydgoszczy zastanawiali się co robić, czy da się ten samolot wyremontować, czy go kasujemy. Dyskusje trwały długo – opowiada jeden z lotników.
Inny dodaje: – Samolot się spalił. Nie nadawał się do użytku. Ale był problem, bo turbostarter był remontowany na Ukrainie, a pośrednikiem były WZL2 w Bydgoszczy. Nagle okazało się, że nie ma kto płacić za zniszczoną maszynę. Wtedy ktoś wpadł na pomysł, że wykażą samolot jako niezdolny do latania, ale zdolny do naprawy. Był pomysł, żeby przemalować numery ze starej maszyny na kadłub, który nie wiadomo skąd wzięli, a środek złożyć z dostępnych części.
Sprawa ciągnęła się latami, po drodze doszło jednak do kilku bardzo poważnych wypadków lotniczych i jednej katastrofy z udziałem MiG-ów. Wtedy dowódca bazy zawiadomił prokuraturę.
– Nawet nie chodziło o zbadanie, kto zawinił i czy remont nie przyczynił się do tego, że maszyna spłonęła. Chodziło o to, aby prokuratura wskazała, że nikt z bazy nie był za to odpowiedzialny, bo tylko wtedy dowódca mógł sam skasować mienie o tak dużej wartości i wnioskować o zdjęcie maszyny z rejestru – mówi jeden z pilotów. I tak rzeczywiście się stało.
Pytania dotyczące spalonego samolotu o numerze bocznym 4101 wysłaliśmy do Wojskowych Zakładów Lotniczych nr 2 w Bydgoszczy. W odpowiedzi rzeczniczka zakładów Magdalena Gołembiewska napisała, że „organem właściwym do udzielenia odpowiedzi jest prokuratura, która prowadziła postępowanie w przedmiotowej sprawie”.
Zadzwoniliśmy do rzeczniczki, zwracając uwagę, że nie pytaliśmy o postępowanie prokuratury, a o remont turbostartera, który doprowadził do spalenia samolotu. Odparła jednak, że zakład „odstępuje od odpowiedzi na to pytanie”, ponieważ wszystkie informacje zawarte są w postępowaniu prokuratorskim oraz, że informacje, o które pytamy są wrażliwe dla firmy, chodzi też o tajemnicę handlową.
Do dziś wojsko nie uzyskało żadnego odszkodowania za spaloną w 2016 r. maszynę. Cena jednego takiego myśliwca wynosi około 10 mln dolarów.
Pytania dotyczące trzech opisanych wyżej incydentów lotniczych wysłaliśmy także do Ministerstwa Obrony Narodowej. Anonimowy pracownik resortu poinformował nas jednak, że z uwagi na ich szeroki zakres odpowiedzi otrzymamy w „najbliższym czasie”. Nie wiadomo jednak kiedy.
Zmarnowane pokolenie
Piloci, z którymi rozmawiamy, twierdzą, że stracili już nadzieję, że w bazach cokolwiek się zmieni.
Ich zdaniem wojskowi zwierzchnicy ukrywają, a czasem po prostu nie wiedzą o incydentach. – Ministerstwo Obrony Narodowej bazuje na tym, co im powiedzą oficerowie z Inspektoratu Sił Powietrznych, a do nich trafiają informacje z jednostek. W jednostkach zaś panuje mentalność ludzi, którzy w dawnych czasach malowali trawę na zielono. Czasy się zmieniły, ale mentalność nie – mówi jeden z pilotów.
Śledztwo w gdańskiej prokuraturze, zdaniem lotników, jak zwykle skończy się ukaraniem pojedynczego „kozła ofiarnego”. – W wojsku nie może być odpowiedzialności zbiorowej, dlatego będzie jedna ofiara, chyba że w trakcie śledztwa wyjdą jakieś inne okoliczności – mówią, dodając jednocześnie, że tzw. „inne okoliczności” wychodzą niezwykle rzadko.
Sam fakt, że śledztwo dotyczy jednego tylko żołnierza, uważają o tyle za dziwny, że we wszelkich incydentach uczestniczy znacznie więcej niż jedna osoba – od pilota, poprzez techników, po osoby funkcyjne. Dla przykładu, o incydencie z wyciekiem paliwa wiedziało, według nich, około 30-40 osób, a w samo zatajenie tego wydarzenia musiało być zaangażowanych kilka osób funkcyjnych.
Jak się dowiedzieliśmy, niezgłaszanie incydentów to obok fatalnego stanu maszyn, jeden z głównych powodów, dla których piloci odchodzą na wcześniejsze emerytury lub zmieniają kwalifikacje na samoloty cywilne. Mówią o „zmarnowanym pokoleniu” i „zniszczonych marzeniach”.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736

Czy przeniesienie Leopardów na wschód było dobrym pomysłem?
MILITARIA

Po zakończonych ćwiczeniach Zima 20 prezydent Duda i minister Błaszczak unikali wprost oceniania ich wyniku. Podkreślali natomiast, że trzeba będzie wyciągnąć z nich wnioski. Nasze źródła informują jednak, że skończyły się one blamażem i całkowitą klęską.
W ćwiczenia sztabowych, których scenariusze i szczegóły są tajne, wzięło udział kilka tysięcy oficerów. Co może zaskakiwać, w symulacjach uwzględniono zamówione przez Polskę nowe systemy uzbrojenia - zestawy przeciwlotnicze Patriot, artylerię rakietową HIMARS i wielozadaniowe samoloty F-35. Choć żadnego z nich jeszcze nie ma w Polsce.
Pierwsze systemy Patriot mają dotrzeć do Polski w 2022 roku. Będą to zaledwie dwie baterie, które będą w stanie obronić zaledwie dwie aglomeracje miejskie. Planowano, że kolejne pojawią się w 2024 roku, jednak niemal na pewno ten termin się przesunie.
Na razie Polska pozyskała jeden dywizjonowy moduł ogniowy wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych systemu HIMARS. Jest to 18 wyrzutni. Dziesięć razy mniej, niż potrzebują Wojska Lądowe. Cały dywizjon ma zostać dostarczony do 2023 roku.
Polska zamówiła również 32 samoloty wielozadaniowe F-35 Lighting II, z których pierwsze sześć zostanie przekazanych w 2024 i pozostaną w bazie lotniczej Luke w stanie Arizona, gdzie piloci i personel naziemny będzie przechodził szkolenie. Od 2026 rozpocznie się przenoszenie samolotów do Polski, tak aby do 2030 roku mogły zostać skompletowane obie eskadry, które trafią do dwóch baz lotniczych.
W ćwiczeniach wzięto pod uwagę właśnie to wyposażenie, które osiągnie całkowitą gotowość dopiero za około 10 lat. Sprawdzano także rozwiązania, które wprowadziła reforma systemu kierowania i dowodzenia siłami zbrojnymi, obowiązująca od końca 2018 roku.
Wnioski nie są najlepsze.

Wojna przyszłości

W scenariuszu wzięto pod uwagę wszystkie powyższe systemy i będącą obecnie na etapie formowania 18. Dywizję Zmechanizowaną, a także posiadane obecnie F-16. Nie wiemy, jak potraktowano Marynarkę Wojenną. Czy w scenariuszu pojawiły się nowe jednostki? Wiadomo jednak, że nie odegrały one wielkiej roli. Wszystko przez brak odpowiedniej obrony przeciwlotniczej i parasola powietrznego.
Niewiele dało również tak zwane "wzmocnienie wschodniej flanki". Wręcz potwierdziły się nasze zarzuty z 2016 roku, kiedy minister Macierewicz nakazał przeniesienie Leopardów z 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej do Wesołej. Okazało się, że kurczowa obrona wschodu Polski spowodowała rozbicie znajdujących się tam jednostek i potężne straty.

Gorzej niż w 1939

W Polsce pokutuje opinia, że garnizony wojskowe powinny być rozmieszczone jak najbliżej zagrożonej granicy. Wiele krajów na takim myśleniu już się wykrwawiło. W tym i Polska w 1939 roku. Wówczas rozlokowanie dywizji wzdłuż granic również miało podłoże polityczne. Zapomina się bowiem, że miejsce stacjonowania jednostki w czasie pokoju nie musi być tożsame z rozśrodkowaniem na czas wojny.
Znacznie łatwiej bowiem wyprowadzić grupę brygadową z zaplecza, niż przesuwać ją w zagrożony rejon wzdłuż linii frontu. Przerzucanie tak znacznej jednostki w zasięgu działania lotnictwa frontowego może skończyć się jej unicestwieniem.
Należy też pamiętać, że brygada pancerna ma charakter jednostki odwodowej i jest wysyłana na najbardziej zagrożone odcinki. Jej lokalizacja w bezpośredniej bliskości frontu nigdy nie była wskazana, co nieraz udowodniły podobne przypadki w historii.
Przedstawiciele MON tłumaczą jednak, że wzmocnienie wschodniej flanki jest związane ze znacznie krótszym czasem reakcji i uniknięciem ewentualnego zaskoczenia. Jest to nieco pokrętna logika, bowiem łatwiej jest zaskoczyć jednostki znajdujące się w zasięgu rakiet taktycznych, niż te, które są rozlokowane na zapleczu. Nie wspominając o roli, jaką powinien odegrać wywiad w ostrzeganiu przed potencjalnym zagrożeniem. Czyżby MON nie ufał doniesieniom wywiadu o stanie zagrożenia Polski?

Potężne straty

Według naszych informatorów już piątego dnia wirtualnego konfliktu przeciwnik znalazł się na linii Wisły, trwały walki o Warszawę, strategiczne porty zostały zablokowane lub zajęte. Lotnictwo i Marynarka Wojenna przestały istnieć, mimo wsparcia NATO.
Na wschód od Wisły polskie jednostki miały ponieść druzgocącą klęskę. Pierwszorzutowe bataliony miały stracić od 60 do 80 procent stanów. Jedna z doborowych brygad, broniąca strategicznego miasta straciła jeden z trzech batalionów.
W zasadzie po pięciu dniach wojna była przegrana a Siły Zbrojne RP de facto przestały istnieć.

Pytania

Wysłaliśmy do Ministerstwa Obrony Narodowej i Kancelarii Prezydenta pytania:
  1. Czy prawdą jest, że podczas ćwiczeń Zima 20 już po pięciu dniach wirtualny przeciwnik wyeliminował Siły Powietrzne i MW?
  2. Czy prawdą jest, że po pięciu dniach symulowanego konfliktu SZ RP zostały zepchnięte na linię Wisły?
  3. Czy prawdą jest, że ćwiczenia wykazały, iż decyzja o przeniesieniu Leopardów z 11 LDKP okazała się błędna?
  4. Czy prawdą jest, że ćwiczenia wykazały, iż przy obecnym rozmieszczeniu jednostek i "wzmocnieniu wschodniej flanki", jej obrona jest niewykonalna?
  5. Czy prawdą jest, że niektóre brygady straciły ponad 60 procent stanów osobowych?
Obie instytucje odpowiedziały, że nie skomentują i proszą o wyrozumiałość.
Rzecznik prasowy prezydenta, Marcin Skowron napisał:
"Ze względu na charakter tego rodzaju ćwiczeń - z oczywistych względów obejmowanych klauzulą niejawności - nie mogą być udostępnione jakiekolwiek informacje na temat ich założeń, przebiegu czy rezultatów. Bardzo proszę przyjąć to ze zrozumieniem".
Resort obrony nadal nie posiada rzecznika prasowego, więc odpowiedź otrzymaliśmy od Wydziału Prasowego:
"Szanowny Panie Redaktorze,
informujemy, że samo ćwiczenie Zima, jego przebieg i wnioski stanowią informację niejawną. Jakakolwiek odpowiedź na Pańskie pytanie - przecząca, czy negująca jest w związku z tym niemożliwa".
Jest to oczywiście zrozumiałe i dziwić nie może. Rząd Prawa i Sprawiedliwości bardzo dba o niejawność informacji, nawet podstawowych. Można jednak między słowami wyciągnąć pewne wnioski.

Między wierszami

Minister Błaszczak przypomniał, że takie ćwiczenia mają olbrzymie znaczenie jeśli chodzi o plan zakupów dla Wojska Polskiego oraz jeśli chodzi o organizację i dyslokację sił zbrojnych.
Prezydent podkreślił:
- Już wczoraj Pan Minister był u mnie i rozmawialiśmy o pewnych pierwszych spostrzeżeniach, które nasuwają się w wyniku tego - gdzie choćby wyposażenie naszych sił zbrojnych wymaga uzupełnienia, gdzie trzeba będzie poprawić procedury.
Oczekuję od Szefa Sztabu Generalnego, a także od Pana Ministra, rekomendacji w tym zakresie - gdzie powinniśmy dokonać zmian, uzupełnień. Myślę, że to ćwiczenie jest dla nas taką pierwszą bardzo dobrą lekcją, która pozwala nam na korektę i opracowanie pewnych nowych elementów.
Nasze źródła informują, że przegrane ćwiczenia sztabowe wywołały konsternację, ponieważ okazało się, że wprowadzone reformy nie wszędzie się sprawdzają, a podjęte wcześniej decyzje nie były zbyt trafione.
Nie jest tajemnicą, że w ostatnich latach symulację wygrał tylko jeden dowódca, który po konflikcie z ministrem Macierewiczem odszedł do rezerwy.
Czy przyszłość Sił Zbrojnych jest aż tak zła, jak w symulacji? Czas pokaże, ale z optymizmem bym nie przesadzał.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Prowokacyjna myśl się z tego wyłania, bo może do zaorania państwa nie jest potrzebny wcale żaden radykalny anarchokapitalizm, a i zwykła liberalna demokracja wystarczy, jeśli dać jej odpowiednio wiele czasu. Załatwi sprawę, powodując tak potężne dysfunkcje państwowych instytucji i mentalności zarządzających nimi ludzi, że okażą się one zupełnie bezużyteczne.

Kropla drąży skałę?

Z pozoru, tak postawione pytanie, wydaje się dziwne, gdyż jak wiadomo, państwa gdzie panuje liberalna demokracja posiadają siły zbrojne, a jedno z nich, czyli USA, jest uważane za najpotężniejszą militarną potęgę świata. Tym niemniej jednak, gdy popatrzymy na efekty użycia przez USA sił zbrojnych, to łatwo dojdziemy do wniosku, że coś tam nie funkcjonuje jak należy i właściwie trudno wskazać jakąś wygraną, w ostatnich dziesięcioleciach, przez to państwo, wojnę.
Ktoś mógłby się tu obruszyć i przytoczyć za przykład ewidentnego zwycięstwa USA tzw. pierwszą wojnę w Zatoce, w roku 1991. Jeśli za cel tej wojny uznamy usunięcie sił Saddama Husajna z Kuwejtu to faktycznie było to zwycięstwo, choć osiągnięte w warunkach dużej przewagi liczebnej, i to zarówno w sile żywej jak i pod względem wyposażenia bojowego. Jeśli jednak spojrzymy na sprawę szerzej, uwzględniając także efekt późniejszych działań sił USA w Iraku, to okaże się, że trudno jednak konfrontację USA z Irakiem uznać za zwycięską, skoro w dziesięć lat potem USA i kilku sojuszników dokonały ponownej inwazji na ten kraj, i po szybkim jego opanowaniu doszło tam do powszechnego powstania przeciwko siłom inwazyjnym w wyniku czego, w roku 2007, USA wycofały stamtąd swoje siły zbrojne, czego następstwem było opanowanie znacznej części jego terytoriom przez ISIS, którego pokonanie, z kolei, było możliwe tylko dzięki interwencji Iranu i szyickich milicji także związanych z Iranem. Patrząc zatem na całość, także działania w Iraku należy uznać za porażkę USA, gdyż coraz większe wpływy rozciąga tam Iran, a USA postanowiły całkowicie się wycofać z tego kraju.
O ostatnim wielkim blamażu USA w Afganistanie napisano już wystarczająco dużo i raczej nie da się tych działań przedstawić inaczej niż jako upokarzającą klęskę USA. Zastanówmy się głębiej jak była faktyczna przyczyna tych wszystkich porażek sił USA, gdyż przecież w każdym z tych starć, siły te dysponowały istotną przewagą liczebną i przygniatającą technologiczną, a jednak przyszło im poznać gorycz porażki. Wynika stąd, że przyczyny przegranej musiały być inne niż czysto wojskowy rachunek zaangażowanych sił i środków. Nie ilość wojska i możliwości broni zadecydowały o wyniku tych starć, a zupełnie coś innego, czego do tej pory nie uwzględniano.
Chodzić tu może o motywację, zdecydowanie i gotowość ponoszenia najwyższej ofiary przez bojowników po obu stronach. A te cechy były zdecydowanie różne i wynikało to z przynależności sił obu stron do różnych cywilizacji, które odmiennie uformowały i motywowały swoich żołnierzy. We współczesnych zachodnim liberalizmie, nastawionym głównie na zaspokajanie indywidualnych aspiracji, za wartość najwyższą każdy uważa własne życie, które ma jedno i jego utrata jest końcem wszystkiego. Z tego wynika dalej, że faktycznie w krajach Zachodu, gdzie dominuje liberalne podejście, istnienie armii rozumianej jako zbiór ludzi gotowych do walki z narażeniem własnego życia jest, w dalszej perspektywie, niemożliwe.
Pierwszy raz to do mnie dotarło w dniu 11 września 2001 roku. Popołudnie tego dnia spędziłem w samochodzie i cały czas słuchałem radia, gdzie pojawiały się najróżniejsze komentarze i oceny tego co się stało w USA podczas ataku na wieże World Trade Center. Jeden fragment audycji pamiętam do dziś. Otóż na antenę weszła dziennikarka radia w Szczecinie i nadawała relację z przed koszar jakiejś jednostki tamtejszej 12 Dywizji. Mocno zaaferowanym głosem wołała: – Czy nasi żołnierze są tu bezpieczni? – Kto zapewni im bezpieczeństwo w obliczu możliwych ataków terrorystów? A mnie uderzyła absurdalność tego co usłyszałem. Przecież, jak sądziłem, właśnie po to mamy wojsko, by ono nam zapewniło bezpieczeństwo, a nie my mamy się martwić o bezpieczeństwo żołnierzy. Jeśli tak to ma być, to najlepiej zlikwidujmy armię, a nie będziemy mieć przynajmniej kłopotu z zapewnianiem jej bezpieczeństwa. Te dziwne słowa dziennikarki złożyłem na karb jej podniecenia wynikłego z sytuacji, ale też dobrze je zapamiętałem, gdyż te jej całkowite odwrócenie i faktyczne zanegowanie roli wojska, było dla mnie dużym szokiem.
Od tego momentu upłynęło prawie 20 lat i obecnie całkiem podobnie, jak wspomniana dziennikarka, wyraził się prezydent USA Joe Biden. Na konferencji prasowej, wyjaśniając konieczność wycofania żołnierzy z Afganistanu, jako podstawową kwestię wskazał zagrożenie bezpieczeństwa tychże amerykańskich żołnierzy: „każdy dzień operacji przynosi dodatkowe ryzyko dla naszych wojsk” (Each day of operations brings added risk to our troops). W rezultacie takiego podejścia, wycofano oddziały amerykańskie, a pozostały tam nadal jeszcze tysiące obywateli USA oraz posiadaczy zielonej karty (rezydentów USA). Czyli bardziej zadbano o bezpieczeństwo żołnierzy USA, niż znajdujących się tam amerykańskich cywili. Po tym wszystkim, dziś także i mieszkańcy USA mogą sobie zadać pytanie: Do czego są nam potrzebne takie siły zbrojne?
Skoro zaś bezpieczeństwo żołnierzy amerykańskich ma priorytet nawet wobec bezpieczeństwa obywateli USA, to na co mogą liczyć inne państwa, sojusznicy USA, którzy wierzą, że Ameryka zapewni im bezpieczeństwo, nawet za cenę poświęcania własnych żołnierzy. Wobec tego co zobaczyliśmy w Afganistanie, takie rachuby mogą być mocno nieuzasadnione. Prezydent Biden, odwiedzając żołnierzy amerykańskich w Europie, powiedział im, że głównym zagrożeniem dla USA są dziś zmiany klimatyczne. Z drugiej strony, jest faktem, że siły Pentagonu emitują więcej dwutlenku węgla niż cała Portugalia, czy Szwecja. Wynika z tego, że najlepszą metodą by zwiększyć, tak rozumiane, bezpieczeństwo USA byłoby zlikwidować jej siły zbrojne. Czyż nie tak?
Gdy USA poniosły porażkę w Wietnamie, gdzie straciło życie 58 tys. ich żołnierzy, a prawie 200 tys. zostało rannych, to zadecydowano o zlikwidowaniu poboru i wprowadzaniu służby ochotniczej, co miało zapewnić to, że w wojsku będą służyć jedynie ludzie gotowi, bez zastrzeżeń, do narażania własnego życia. Te rachuby, przyjęte na początku za rzecz oczywistą, okazały się całkowicie płonne i obecni żołnierze jeszcze mniej chyba są skłonni do ponoszenia ryzyka. Zwyczajnie, liberalne społeczeństwo nie jest w stanie dostarczyć ludzi, którzy są gotowi ryzykować własnym życiem, chyba że w celach przestępczych, mających na celu szybkie się wzbogacenie.
Podam taki przykład sprzed roku. Siły morskie USA utrzymują zawsze, poza własnymi wodami, dwa lotniskowce gotowe do natychmiastowego działania. Na wskutek indolencji kapitana Bretta Croziera, dowódcy jednego z tych lotniskowców, okręt ten zawinął na kilka dni do wietnamskiego portu, a jakiś marynarz, z tych którym zezwolono zejść na ląd, musiał zarazić się koronawirusem. Gdy liczba chorych osiągnęła kilkadziesiąt osób, na ponad 4000 załogi, kapitan Crozier zaczął wysyłać pisma i memoriały, by dla „ratowania” marynarzy okręt wycofać ze służby a załogę przenieść na ląd. Przypominam, że chodziło o połowę operacyjnych sił marynarki USA. Takie jego zachowanie spowodowało irytację zwierzchnika całej US Navy, Thomasa Modly, który pozbawił Croziera dowództwa, stwierdzając przy tym, że jest on „zbyt naiwny, lub zbyt głupi, by dowodzić lotniskowcem”. I nie o to chodzi, czy wyżsi oficerowie US Navy to głupcy lub naiwniacy, choć wiele zdarzeń wskazywałoby, że coś może być na rzeczy, ale o zachowanie załogi tego lotniskowca w momencie, gdy ich dotychczasowy dowódca opuszczał okręt. Miało tam miejsce coś w rodzaju wiecu, którego uczestnicy gromko oklaskiwali i zachęcali Croziera. Te sceny, które można obejrzeć na YouTube, mogą pokazywać, że ci ludzie, to już nie była załoga okrętu wojennego, a bardziej jakiś tłum znajdujący się na skraju buntu. Tę sytuację można śmiało porównać z tym co działo się we flocie Imperium Rosyjskiego podczas rewolucji 1905 roku, czy bardziej jeszcze w 1917 roku. To są wszystko smutne obrazki dla kogoś przekonanego o potędze sił zbrojnych Ameryki. Tam gdzie kończy się dyscyplina, tam kończy się armia.
usa-lgbt-300x173.jpg
Nie jest żadną przesadą twierdzenie, że siły zbrojne są produktem kraju, który je powołał; są one zwierciadłem jego stanu, możliwości, wartości uznawanych tam za ważne i pokazują też stan morale tego kraju. Niedawno wiele komentarzy w sieci wzbudziło porównanie trzech spotów rekrutacyjnych do sił zbrojnych trzech różnych państw: Chin, Rosji i USA. Dwa pierwsze utrzymane są w podobnym tonie i opierają się na afirmacji męskiej siły, zdecydowania, gotowości do poświęcenia. Zupełnie odmienny jest spot amerykański. Jest to kreskówka (widać nie znaleziono aktorów mogących wiarygodnie to przedstawić) opowiadająca o młodej postaci (chyba kobiecie?) wychowanej przez dwie lesbijki, która wstępuje do armii USA, by bronić swoich postępowych przekonań. Z czymś takim mamy dziś do czynienie w wielu krajach Zachodu. Dla przykładu, w Szwecji głównodowodzący sił zbrojnych wziął udział w paradzie gejowskiej dumy, zaś na oficjalnym portalu sił zbrojnych przedstawiono dwie postacie w mundurach z tęczowym kamuflażem na twarzach oraz z hasłem: „Opowiadamy się za wartościami, których mamy bronić” ( We stand up for the values we are tasked with defending). Obrona tego rodzaju wartości jest dziś głównym zadaniem armii krajów liberalnych. Nawet w Wielkiej Brytanii, władze wojskowe uważają, że patriotyzm to rodzaj „ekstremizmu” i należy go zwalczać. Afganistan pokazał, że armia oparta o tego rodzaju demoliberalną ideologię nie jest w stanie sobie poradzić nawet ze słabo uzbrojoną i niezbyt liczną partyzantką.
teczowi-libertarianie-281x300.jpg
Na koniec zaś, aby pokazać, że moje wątpliwości, co do wartości armii krajów liberalnych, nie są odbiciem jakichś subiektywnych odczuć czy uprzedzeń, chciałbym przytoczyć opinię szefa Sztabu Generalnego Francji gen. François Lecointre, który, podczas konferencji na Sorbonie, podsumowując dłuższy wywód na temat tego czym powinna być armia, że powinna składać się ludzi gotowych poświęcać swoje życia i odbierać je wrogowi, stwierdził: „Nasz wielki europejski partner RFN nie ma już armii. Powodów jest wiele, ale Niemcy nie mają już armii”. A przecież wszyscy wiedzą, że Niemcy mają strukturę zatrudniającą prawie 200 tys. ludzi, całkiem nieźle uzbrojonych, ale ona nie spełnia, określonych przez generała Lecointre, podstawowych warunków, by nazwać ją armią. I to się chyba tyczy większości podobnych struktur w innych krajach Zachodu. Tych zaś, co chcieliby pomniejszać znaczenie opinii generała Lecointre, chciałbym przypomnieć, że on akurat dobrze wie czym jest wojna i kto jest w stanie ją prowadzić. Jako dowódca kompanii, podczas wojny w Bośni, prowadził zwycięski atak na most w Vrbanja, zakończony, w ostatniej fazie, szarżą na bagnety. Jego, w odróżnieniu od tłumu wiecujących na amerykańskim lotniskowcu USS Theodore Roosevelt, na pewno można nazwać żołnierzem.
Warto się nad tym wszystkim zastanowić i także zadać sobie pytanie: czy my mamy armię?

Gdy liczba chorych osiągnęła kilkadziesiąt osób, na ponad 4000 załogi, kapitan Crozier zaczął wysyłać pisma i memoriały, by dla „ratowania” marynarzy okręt wycofać ze służby a załogę przenieść na ląd. Przypominam, że chodziło o połowę operacyjnych sił marynarki USA. Takie jego zachowanie spowodowało irytację zwierzchnika całej US Navy, Thomasa Modly, który pozbawił Croziera dowództwa, stwierdzając przy tym, że jest on „zbyt naiwny, lub zbyt głupi, by dowodzić lotniskowcem”. I nie o to chodzi, czy wyżsi oficerowie US Navy to głupcy lub naiwniacy, choć wiele zdarzeń wskazywałoby, że coś może być na rzeczy, ale o zachowanie załogi tego lotniskowca w momencie, gdy ich dotychczasowy dowódca opuszczał okręt. Miało tam miejsce coś w rodzaju wiecu, którego uczestnicy gromko oklaskiwali i zachęcali Croziera. Te sceny, które można obejrzeć na YouTube, mogą pokazywać, że ci ludzie, to już nie była załoga okrętu wojennego, a bardziej jakiś tłum znajdujący się na skraju buntu.
 
Ostatnia edycja:

tolep

five miles out
8 555
15 441
okażą się one zupełnie bezużyteczne.
Nie, po prostu aktualne wojny Amerykanów nie mają typowego niegdyś celu. Amerykanie nie chcą kolonii, ani zagrabienia terenu wroga czy czegoś w tym stylu. Z kolei gdy Rosja chciała kontroli nad Morzem Czarnym to spokojnie zaanektowała Krym i pas Ukrainy prowadzący z Rosji na Krym.

Właśnie sobie uświadomiłem, że nie wiem po co Amerykanie weszli do Iraku albo po co tak długo siedzieli w Afganistanie. W pierwszym przypadku pewnie Żydzi i Saudyjczycy mieli z tym co wspólnego.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Nie, po prostu aktualne wojny Amerykanów nie mają typowego niegdyś celu. Amerykanie nie chcą kolonii, ani zagrabienia terenu wroga czy czegoś w tym stylu. Z kolei gdy Rosja chciała kontroli nad Morzem Czarnym to spokojnie zaanektowała Krym i pas Ukrainy prowadzący z Rosji na Krym.
De facto chcą kolonii, skoro zakładają sobie za cel zaprowadzanie podobnego ustroju jak u siebie w krajach im wrogich. Kolonii ideologicznych, które będą sobie montowali na obraz i podobieństwo Japonii po II WŚ.

Po prostu nie potrafią już ich zakładać i wartości jakie chcą zaprowadzać nie są już atrakcyjne.
Właśnie sobie uświadomiłem, że nie wiem po co Amerykanie weszli do Iraku albo po co tak długo siedzieli w Afganistanie. W pierwszym przypadku pewnie Żydzi i Saudyjczycy mieli z tym co wspólnego.
Po to, żeby urzędujący prezydenci mogli lepiej wypaść w kampaniach wyborczych albo zabezpieczyć większe poparcie niż w przypadku gdy na atak nie zareagowaliby machaniem szabelką?

W wypadku Iraku to była przecież czysta demagogia.
 

Alu

Well-Known Member
4 629
9 677
De facto chcą kolonii, skoro zakładają sobie za cel zaprowadzanie podobnego ustroju jak u siebie w krajach im wrogich. Kolonii ideologicznych, które będą sobie montowali na obraz i podobieństwo Japonii po II WŚ.

Potrzebują "kolonii" bo coraz więcej z ich produktów to wytwory kultury, aplikacje i technologie chronione własnością intelektualną.
Poza tym sprzymierzeńcom, którzy sami nie potrafią zrobić nic nowatorskiego da się opchnąć swoje rakiety i czołgi.
Gdyby któreś normalne państwo zrezygnowało z własności intelektualnej USA by dostały szału.
 
Ostatnia edycja:

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736

  • Z poważnymi włamaniami na wojskowe skrzynki e-mailowe i masowymi wyciekami danych mieliśmy do czynienia już w 2013 r. Wojsko niczego się jednak nie nauczyło
  • Skutecznych ataków dokonywały nie tylko zorganizowane grupy hackerskie, ale też pojedynczy ludzie, którzy mieli ochotę sprawdzić system
  • E-maile Dworczyka dokonały poważnych szkód w wojsku: skompromitowały Polską Grupę Zbrojeniową, ujawniały wady broni i strategie nieudolnego maskowania własnych błędów
  • Równie wielkich szkód co hackerzy dokonali bezmyślni pracownicy wojska. W 2020 r. trafiła do nas lista danych osobowych i medycznych 600 pracowników wojska z 16 armii przebywających na misji wojskowej w Iraku
  • MON próbuje ratować najnowszy kryzys związany z wyciekiem 1,7 mln pozycji w wojskowych bazach, twierdząc, że są "powszechnie dostępne". Przeczą temu wojskowi generałowie
Ile materiałów naprawdę wypływa z polskiego wojska – to wiedzą tylko urzędnicy Ministerstwa Obrony Narodowej i obce wywiady, w których ręce te materiały trafiają.
Od lat szeroką falą wyciekają nie tylko informacje o polskich żołnierzach i sprzęcie, ale również te dotyczące sojuszniczych armii w NATO.

Rząd się nie uczy

O tym, że obce – zwykle wschodnie – wywiady intensywnie pracują nad wydobywaniem danych z wojskowych serwerów, wiemy od lat. W 2015 r. gen. Krzysztof Bondaryk, były szef ABW i doradca ds. cyberbezpieczeństwa w MON, poinformował, że w 2013 r. w resorcie zhackowano kilkaset kont, z których wykradziono kilkaset tysięcy wiadomości. Przejęte konta należały do m.in. do pracowników Inspektoratu Uzbrojenia, pionu kadr, sekretariatu ministra obrony narodowej, ale także poszczególnych członków ścisłego kierownictwa resortu. Co ciekawe, hakerzy bez problemów działali przez co najmniej cztery lata, jak donosił gen. Bondaryk.

Za ujawnionymi przez niego włamaniami mogła stać zorganizowana grupa hackerów, być może powiązana z rosyjskim wywiadem. Wówczas od lat już działała np. słynna hackerska grupa Sandworm, prawdopodobnie będąca cyberwojskową komórką rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU, która w ten sam sposób całymi latami potrafiła operować na rządowych serwerach innych krajów, by uderzyć w odpowiednim momencie.
Właśnie ten sposób Sandworm przeprowadziła potężny atak na ukraińską sieć energetyczną w 2015 r. Była też odpowiedzialna za zakłócenia w wyborach prezydenckich we Francji z 2017 r., czy cyberatak na ceremonię otwarcia zimowych Igrzysk Olimpijskich w Pjongczang w 2018 r.
Jednak w tym samym czasie do rządowych sieci w Polsce włamywali się również ludzie niezwiązani z żadną sprofesjonalizowaną organizacją. W 2013 r. Niebezpiecznik.pl opisał przypadek hackera o pseudonimie Aladyn2, który rok wcześniej włamał się do KPRM, a także testował zabezpieczenia Kancelarii Prezydenta, MSZ i MON. Człowiek ten przedstawił się jako zwykły obywatel, który po prostu chciał sprawdzić, jak zabezpieczone są te instytucje.
Już wtedy we wszystkich rządowych agencjach powinny palić się wszystkie czerwone lampki. O ile się paliły, to nie dość mocno, bo po tamtym doświadczeniu i dziesiątkach innych cyberataków na rządowe systemy informatyczne wylądowaliśmy w 2021 r., w którym nieznani hackerzy niemal każdego dnia publikują kolejne e-maile ze skrzynki szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Michała Dworczyka. Jest to możliwe dlatego, że minister Dworczyk, podobnie jak jego koledzy, łącznie z premierem Mateuszem Morawieckim, korzystali z prywatnych skrzynek do wymiany, często poufnej, korespondencji dotyczącej spraw wagi państwowej.

Dworczyk masakruje wojsko

E-maile Michała Dworczyka dla obcych wywiadów są jak szóstka w totka i to w wersji z kumulacją. Obnażają one słabość wojska w wielu sferach, a także nieudolne zabiegi władzy do zwalenia własnych błędów w zakresie wojskowości na politycznych przeciwników.
W czerwcu 2021 r. e-maile ujawniły marność doradców Dworczyka w zakresie wojskowości. Na kanale Telegram opublikowano maila do szefa KPRM jego doradcy płk. Krzysztofa Gaja. Skompromitowany antysemickimi i antyukraińskimi wypowiedziami Gaj musiał odejść z wojska, ale znalazł zatrudnienie właśnie u Dworczyka. W e-mailu dyskredytował on amerykański zespół dowodzenia bateriami Patriot na rzecz polskiego, który... jeszcze nie istnieje.
W e-mailach ujawnionych we wrześniu Dworczyk potwierdził przedstawione przez nas kilka miesięcy wcześniej wady flagowego polskiego karabinka Grot. Okazało się, że już dwa lata wcześniej minister był świadomy faktu, że karabinki faktycznie rdzewieją, a problem prawdopodobnie "tkwi w jakości stali używanej do produkcji grota". Obejrzeliśmy też zdjęcia zardzewiałej broni i przeczytaliśmy, że ludzie z fabryki broni "w Radomiu muszą coś z tym zrobić". Czas pokazał, że nie zrobili nic.
Grudzień przyniósł wymianę e-maili między Dworczykiem a premierem Morawieckim opisującą patologie związane z działalnością Polskiej Grupy Zbrojeniowej. "Niestety bez zmierzenia się z patologiami, które przeżerają większość państwowych firm zbrojeniowych, gro środków, które wrzucimy do PGZ, zostaną zmarnowane" – pisał wówczas Dworczyk, dodając: "Dziś obawiam się, że PGZ nie ma listy sensownych projektów, a wiele z tego co mają to jakiś kosmos". I dalej: "Dokapitalizowanie tak, ale wyłącznie znaczonymi pieniędzmi na konkretne projekty, a nie kolejne pseudo badania i inne pomysły, które służą przepalaniu pieniędzy". E-maile, o działalności PGZ przeczytaliśmy my i wszelkie zagraniczne wywiady, które miały na to ochotę.
Minął kolejny miesiąc, a już czytaliśmy, jak Macierewicz, Kownacki i Bączek polowali na śmigłowce Caracal. Okazało się, że jeszcze przed dojściem do władzy politycy PiS próbowali utrącić przetarg na Caracale, posługując się nieprawdziwymi argumentami. Plan wdrożyli w życie po objęciu stanowiska szefa MON przez Antoniego Macierewicza. W efekcie polscy piloci wciąż latają na poradzieckich śmigłowcach, a rząd musiał zapłacić 80 mln zł za śmigłowce, których nie kupił. Natomiast fabryka, którą mieli w Polsce zbudować Francuzi w ramach kontraktu, powstaje na Węgrzech.

Niechlujstwo groźniejsze od hackerów

W opisane powyżej historie byli zaangażowani wyspecjalizowani hackerzy. W ostatnim czasie mieliśmy jednak do czynienia z równie niszczycielskimi wyciekami, których jedynym winowajcą była ludzka lekkomyślność wewnątrz wojska.
Rok temu opisaliśmy niezwykle groźny dla bezpieczeństwa państwa i ludzkiego życia wyciek z 1. Wojskowego Szpitala Polowego w Bydgoszczy danych osobowych i medycznych ponad 600 żołnierzy i cywilnych pracowników armii 16 państw, w tym 90 Amerykanów. Wszyscy ludzie, których dane znalazły się na naszym biurku, byli pacjentami polskiego szpitala polowego podczas misji w Iraku w latach 2003-2005.
Dlaczego przeciek tych danych w niepowołane ręce był tak groźny? Po pierwsze, na liście znaleźliśmy dane wysokich oficerów wojskowych, w tym na przykład gen. Mirosława Gocuła, szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego w latach 2013-2017. Żaden obcy wywiad nie powinien dysponować danymi osobowymi czy medycznymi jednego z najważniejszych ludzi w polskiej armii.
Na listach znaleźliśmy też pracowników i współpracowników wywiadów wojskowych kilku krajów, w tym naszych amerykańskich sojuszników w NATO. Ujawnienie agentów niesie za sobą niepowetowane straty dla każdego wywiadu, ale też może stanowić bezpośrednie zagrożenie dla tych ludzi.
W końcu na listach znajdowało się wielu lokalnych współpracowników polskiego wojska w Iraku. Po wycofaniu się wojsk NATO z tego regionu rozpoczęło się tam polowanie na tych ludzi, uważanych przez reżim za zdrajców. Przeciek tej listy do Iraku oznaczałby dla współpracowników polskiego wojska po prostu śmierć.
W jaki sposób te dane trafiły do nas? Nasz informator dołączył do nich list, w którym przeczytaliśmy: "ta dokumentacja znalazła się nie dość, że poza terenem jednostki, to jeszcze obok okolicznych śmietników na osiedlu przy ul. Gdańskiej", dodając, że pracownicy remontujący jeden z wojskowych budynków mają "nieograniczony dostęp do tej dokumentacji znajdującej się w piwnicach szpitala". Pisał, że sam był świadkiem, jak pracownicy stawiali na nich kawę. W dalszej części listu przeczytaliśmy, że sprawa była zgłaszana do szefostwa szpitala, ale bez żadnego efektu. Dziennikarze byli w tym przypadku ostatnią deską ratunku dla zdesperowanej osoby, która chciała uchronić dane przed wyciekiem w groźniejsze niż nasze ręce.

Miliony danych dla każdego

I tak doszliśmy do 14 stycznia i największego znanego nam wycieku danych w historii polskiego wojska. Tym razem do sieci wypłynęła baza zasobów polskiego wojska – od majtek po myśliwce F-16. Według naszego informatora, w momencie, kiedy dowiedzieliśmy się o wycieku, dane zostały pobrane przez użytkowników z kilkunastu krajów, w tym z Rosji i Chin.
W jaki sposób wyciekły te dane? MON twierdzi, że wciąż szuka winnych i przyczyn wycieku. Jedną z możliwości, do której skłoniły się także nasze wysoko postawione źródła w wojsku, jest chęć ułatwienia sobie roboty przez żołnierzy. Po co bez przerwy przełączać się pomiędzy kilkoma bazami – jawnymi i niejawnymi – skoro można zaciągnąć dane z wszystkich baz do jednego, wykonanego chałupniczą metodą programu i połączyć je w jedną wygodniejszą... która następnie wycieka do sieci.
Jeszcze wczoraj późnym popołudniem bezpośrednio zaangażowany w poszukiwanie źródła wycieku wysoki oficer wojska twierdził, że wyciek jest olbrzymim problemem. Po porannej publikacji naszego tekstu o wycieku 1,7 mln rekordów MON na chwilę zamilkło. W międzyczasie były dowódca Wojsk Lądowych gen. Waldemar Skrzypczak powiedział w TOK FM, że wojsko przyjmie taktykę bagatelizowania wycieku.
Nie minęło kilka godzin, a MON dokładnie to zrobiła, wydając oświadczenie, że "publikacja danych nie jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa ani funkcjonowania Sił Zbrojnych RP", a znajdujący się w sieci "Indeks zawiera wyłącznie informacje powszechnie dostępne".
– Sprawy indeksów nie są sprawami jawnymi – prostuje gen. Waldemar Skrzypczak w rozmowie z nami. – Nie ma też powszechnie dostępnych informacji, które materiały są w zasobach których jednostek organizacyjnych wojska. Będziemy to bagatelizowali tak długo, dopóki te informacje nie zaczną być publikowane przez Rosjan. Wtedy obecna próba bagatelizowania problemu skompromituje wojsko nie tylko w oczach obywateli, ale i w oczach sojuszników. Całkowicie stracimy wiarygodność sojuszniczą i kto nas wtedy obroni? Przestrzegam naszych polityków przed lekceważeniem i zamykaniem tematu – mówi gen. Skrzypczak i sugeruje powołanie komisji śledczej.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
A istnieje jakieś polskie wojsko poza strukturami NATO?

Być może ta bartosiakowa Armia Nowego Wzoru działająca przed aktywacją artykułu piątego może być tak klasyfikowana, ale jej jeszcze nie ma. Więc to, co się sypie, to wojsko NATO.
 

NoahWatson

Well-Known Member
1 297
3 200

  • Z poważnymi włamaniami na wojskowe skrzynki e-mailowe i masowymi wyciekami danych mieliśmy do czynienia już w 2013 r. Wojsko niczego się jednak nie nauczyło
  • Skutecznych ataków dokonywały nie tylko zorganizowane grupy hackerskie, ale też pojedynczy ludzie, którzy mieli ochotę sprawdzić system
  • E-maile Dworczyka dokonały poważnych szkód w wojsku: skompromitowały Polską Grupę Zbrojeniową, ujawniały wady broni i strategie nieudolnego maskowania własnych błędów
  • Równie wielkich szkód co hackerzy dokonali bezmyślni pracownicy wojska. W 2020 r. trafiła do nas lista danych osobowych i medycznych 600 pracowników wojska z 16 armii przebywających na misji wojskowej w Iraku
  • MON próbuje ratować najnowszy kryzys związany z wyciekiem 1,7 mln pozycji w wojskowych bazach, twierdząc, że są "powszechnie dostępne". Przeczą temu wojskowi generałowie
Ile materiałów naprawdę wypływa z polskiego wojska – to wiedzą tylko urzędnicy Ministerstwa Obrony Narodowej i obce wywiady, w których ręce te materiały trafiają.
Od lat szeroką falą wyciekają nie tylko informacje o polskich żołnierzach i sprzęcie, ale również te dotyczące sojuszniczych armii w NATO.

Rząd się nie uczy

O tym, że obce – zwykle wschodnie – wywiady intensywnie pracują nad wydobywaniem danych z wojskowych serwerów, wiemy od lat. W 2015 r. gen. Krzysztof Bondaryk, były szef ABW i doradca ds. cyberbezpieczeństwa w MON, poinformował, że w 2013 r. w resorcie zhackowano kilkaset kont, z których wykradziono kilkaset tysięcy wiadomości. Przejęte konta należały do m.in. do pracowników Inspektoratu Uzbrojenia, pionu kadr, sekretariatu ministra obrony narodowej, ale także poszczególnych członków ścisłego kierownictwa resortu. Co ciekawe, hakerzy bez problemów działali przez co najmniej cztery lata, jak donosił gen. Bondaryk.

Za ujawnionymi przez niego włamaniami mogła stać zorganizowana grupa hackerów, być może powiązana z rosyjskim wywiadem. Wówczas od lat już działała np. słynna hackerska grupa Sandworm, prawdopodobnie będąca cyberwojskową komórką rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU, która w ten sam sposób całymi latami potrafiła operować na rządowych serwerach innych krajów, by uderzyć w odpowiednim momencie.
Właśnie ten sposób Sandworm przeprowadziła potężny atak na ukraińską sieć energetyczną w 2015 r. Była też odpowiedzialna za zakłócenia w wyborach prezydenckich we Francji z 2017 r., czy cyberatak na ceremonię otwarcia zimowych Igrzysk Olimpijskich w Pjongczang w 2018 r.
Jednak w tym samym czasie do rządowych sieci w Polsce włamywali się również ludzie niezwiązani z żadną sprofesjonalizowaną organizacją. W 2013 r. Niebezpiecznik.pl opisał przypadek hackera o pseudonimie Aladyn2, który rok wcześniej włamał się do KPRM, a także testował zabezpieczenia Kancelarii Prezydenta, MSZ i MON. Człowiek ten przedstawił się jako zwykły obywatel, który po prostu chciał sprawdzić, jak zabezpieczone są te instytucje.
Już wtedy we wszystkich rządowych agencjach powinny palić się wszystkie czerwone lampki. O ile się paliły, to nie dość mocno, bo po tamtym doświadczeniu i dziesiątkach innych cyberataków na rządowe systemy informatyczne wylądowaliśmy w 2021 r., w którym nieznani hackerzy niemal każdego dnia publikują kolejne e-maile ze skrzynki szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Michała Dworczyka. Jest to możliwe dlatego, że minister Dworczyk, podobnie jak jego koledzy, łącznie z premierem Mateuszem Morawieckim, korzystali z prywatnych skrzynek do wymiany, często poufnej, korespondencji dotyczącej spraw wagi państwowej.

Dworczyk masakruje wojsko

E-maile Michała Dworczyka dla obcych wywiadów są jak szóstka w totka i to w wersji z kumulacją. Obnażają one słabość wojska w wielu sferach, a także nieudolne zabiegi władzy do zwalenia własnych błędów w zakresie wojskowości na politycznych przeciwników.
W czerwcu 2021 r. e-maile ujawniły marność doradców Dworczyka w zakresie wojskowości. Na kanale Telegram opublikowano maila do szefa KPRM jego doradcy płk. Krzysztofa Gaja. Skompromitowany antysemickimi i antyukraińskimi wypowiedziami Gaj musiał odejść z wojska, ale znalazł zatrudnienie właśnie u Dworczyka. W e-mailu dyskredytował on amerykański zespół dowodzenia bateriami Patriot na rzecz polskiego, który... jeszcze nie istnieje.
W e-mailach ujawnionych we wrześniu Dworczyk potwierdził przedstawione przez nas kilka miesięcy wcześniej wady flagowego polskiego karabinka Grot. Okazało się, że już dwa lata wcześniej minister był świadomy faktu, że karabinki faktycznie rdzewieją, a problem prawdopodobnie "tkwi w jakości stali używanej do produkcji grota". Obejrzeliśmy też zdjęcia zardzewiałej broni i przeczytaliśmy, że ludzie z fabryki broni "w Radomiu muszą coś z tym zrobić". Czas pokazał, że nie zrobili nic.
Grudzień przyniósł wymianę e-maili między Dworczykiem a premierem Morawieckim opisującą patologie związane z działalnością Polskiej Grupy Zbrojeniowej. "Niestety bez zmierzenia się z patologiami, które przeżerają większość państwowych firm zbrojeniowych, gro środków, które wrzucimy do PGZ, zostaną zmarnowane" – pisał wówczas Dworczyk, dodając: "Dziś obawiam się, że PGZ nie ma listy sensownych projektów, a wiele z tego co mają to jakiś kosmos". I dalej: "Dokapitalizowanie tak, ale wyłącznie znaczonymi pieniędzmi na konkretne projekty, a nie kolejne pseudo badania i inne pomysły, które służą przepalaniu pieniędzy". E-maile, o działalności PGZ przeczytaliśmy my i wszelkie zagraniczne wywiady, które miały na to ochotę.
Minął kolejny miesiąc, a już czytaliśmy, jak Macierewicz, Kownacki i Bączek polowali na śmigłowce Caracal. Okazało się, że jeszcze przed dojściem do władzy politycy PiS próbowali utrącić przetarg na Caracale, posługując się nieprawdziwymi argumentami. Plan wdrożyli w życie po objęciu stanowiska szefa MON przez Antoniego Macierewicza. W efekcie polscy piloci wciąż latają na poradzieckich śmigłowcach, a rząd musiał zapłacić 80 mln zł za śmigłowce, których nie kupił. Natomiast fabryka, którą mieli w Polsce zbudować Francuzi w ramach kontraktu, powstaje na Węgrzech.

Niechlujstwo groźniejsze od hackerów

W opisane powyżej historie byli zaangażowani wyspecjalizowani hackerzy. W ostatnim czasie mieliśmy jednak do czynienia z równie niszczycielskimi wyciekami, których jedynym winowajcą była ludzka lekkomyślność wewnątrz wojska.
Rok temu opisaliśmy niezwykle groźny dla bezpieczeństwa państwa i ludzkiego życia wyciek z 1. Wojskowego Szpitala Polowego w Bydgoszczy danych osobowych i medycznych ponad 600 żołnierzy i cywilnych pracowników armii 16 państw, w tym 90 Amerykanów. Wszyscy ludzie, których dane znalazły się na naszym biurku, byli pacjentami polskiego szpitala polowego podczas misji w Iraku w latach 2003-2005.
Dlaczego przeciek tych danych w niepowołane ręce był tak groźny? Po pierwsze, na liście znaleźliśmy dane wysokich oficerów wojskowych, w tym na przykład gen. Mirosława Gocuła, szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego w latach 2013-2017. Żaden obcy wywiad nie powinien dysponować danymi osobowymi czy medycznymi jednego z najważniejszych ludzi w polskiej armii.
Na listach znaleźliśmy też pracowników i współpracowników wywiadów wojskowych kilku krajów, w tym naszych amerykańskich sojuszników w NATO. Ujawnienie agentów niesie za sobą niepowetowane straty dla każdego wywiadu, ale też może stanowić bezpośrednie zagrożenie dla tych ludzi.
W końcu na listach znajdowało się wielu lokalnych współpracowników polskiego wojska w Iraku. Po wycofaniu się wojsk NATO z tego regionu rozpoczęło się tam polowanie na tych ludzi, uważanych przez reżim za zdrajców. Przeciek tej listy do Iraku oznaczałby dla współpracowników polskiego wojska po prostu śmierć.
W jaki sposób te dane trafiły do nas? Nasz informator dołączył do nich list, w którym przeczytaliśmy: "ta dokumentacja znalazła się nie dość, że poza terenem jednostki, to jeszcze obok okolicznych śmietników na osiedlu przy ul. Gdańskiej", dodając, że pracownicy remontujący jeden z wojskowych budynków mają "nieograniczony dostęp do tej dokumentacji znajdującej się w piwnicach szpitala". Pisał, że sam był świadkiem, jak pracownicy stawiali na nich kawę. W dalszej części listu przeczytaliśmy, że sprawa była zgłaszana do szefostwa szpitala, ale bez żadnego efektu. Dziennikarze byli w tym przypadku ostatnią deską ratunku dla zdesperowanej osoby, która chciała uchronić dane przed wyciekiem w groźniejsze niż nasze ręce.

Miliony danych dla każdego

I tak doszliśmy do 14 stycznia i największego znanego nam wycieku danych w historii polskiego wojska. Tym razem do sieci wypłynęła baza zasobów polskiego wojska – od majtek po myśliwce F-16. Według naszego informatora, w momencie, kiedy dowiedzieliśmy się o wycieku, dane zostały pobrane przez użytkowników z kilkunastu krajów, w tym z Rosji i Chin.
W jaki sposób wyciekły te dane? MON twierdzi, że wciąż szuka winnych i przyczyn wycieku. Jedną z możliwości, do której skłoniły się także nasze wysoko postawione źródła w wojsku, jest chęć ułatwienia sobie roboty przez żołnierzy. Po co bez przerwy przełączać się pomiędzy kilkoma bazami – jawnymi i niejawnymi – skoro można zaciągnąć dane z wszystkich baz do jednego, wykonanego chałupniczą metodą programu i połączyć je w jedną wygodniejszą... która następnie wycieka do sieci.
Jeszcze wczoraj późnym popołudniem bezpośrednio zaangażowany w poszukiwanie źródła wycieku wysoki oficer wojska twierdził, że wyciek jest olbrzymim problemem. Po porannej publikacji naszego tekstu o wycieku 1,7 mln rekordów MON na chwilę zamilkło. W międzyczasie były dowódca Wojsk Lądowych gen. Waldemar Skrzypczak powiedział w TOK FM, że wojsko przyjmie taktykę bagatelizowania wycieku.
Nie minęło kilka godzin, a MON dokładnie to zrobiła, wydając oświadczenie, że "publikacja danych nie jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa ani funkcjonowania Sił Zbrojnych RP", a znajdujący się w sieci "Indeks zawiera wyłącznie informacje powszechnie dostępne".
– Sprawy indeksów nie są sprawami jawnymi – prostuje gen. Waldemar Skrzypczak w rozmowie z nami. – Nie ma też powszechnie dostępnych informacji, które materiały są w zasobach których jednostek organizacyjnych wojska. Będziemy to bagatelizowali tak długo, dopóki te informacje nie zaczną być publikowane przez Rosjan. Wtedy obecna próba bagatelizowania problemu skompromituje wojsko nie tylko w oczach obywateli, ale i w oczach sojuszników. Całkowicie stracimy wiarygodność sojuszniczą i kto nas wtedy obroni? Przestrzegam naszych polityków przed lekceważeniem i zamykaniem tematu – mówi gen. Skrzypczak i sugeruje powołanie komisji śledczej.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
E, takie tam tandetne damage control poprzez bagatelizowanie sytuacji - ostatnio coraz bardziej trendy. Przynajmniej wiadomo, które serwisy sprzyjają MON i będą przyjmować korzystną narrację.

Jeśli w wycieku mają dane osobowe agentury i żołnierzy, to nie ma co śmieszkować z wyposażenia w whisky i Atari, bo to jest poważniejsza wpadka.

Po kilku godzinach od publikacji naszego artykułu o gigantycznym wycieku ponad 1,7 mln pozycji z wojskowych baz, Ministerstwo Obrony Narodowej w końcu przemówiło. Dowiedzieliśmy się, że nic się nie stało, a wyciekły "powszechnie dostępne dane". Rządowe media natychmiast podchwyciły tę narrację. Wyjaśniamy, dlaczego oświadczenie resortu obrony nie ma sensu, a wyciek zagraża bezpieczeństwu państwa i powodzeniu wojskowych akcji, także tych wykonywanych przez np. specjalsów. Jesteśmy odpowiedzialnymi dziennikarzami i nie będziemy publikować tych danych. Żeby zrozumieć linię działania MON, warto przyjrzeć się kolejności zdarzeń.
Edyta Żemła, Marcin Wyrwał
Dzisiaj, 19:25
Na początku po stronie wojska zapadło milczenie. Około godz. 10 MON wydało ostrożne oświadczenie, że "sprawa jest szczegółowo analizowana przez służby".
W międzyczasie były dowódca Wojsk Lądowych gen. Waldemar Skrzypczak wypowiadał się w mediach, że jego zdaniem wojsko zastosuje taktykę bagatelizowania problemu (potwierdził to potem w rozmowie z nami).

Około godziny 12-ej resort obrony wprowadził przewidywania gen. Skrzypczaka w czyn.

Choć kilkanaście godzin wcześniej widzieliśmy na twarzy zaangażowanych w sprawę oficerów najwyższy niepokój, teraz dowiedzieliśmy się, że "ujawniony indeks zawiera wyłącznie informacje powszechnie dostępne". Rychło minister Mariusz Błaszczak uspokajał nas na Twitterze: "Polska jest bezpieczna". Rządową narrację pilnie podchwyciły rządowe media.
Wróciliśmy do gen. Skrzypczaka, który polskie wojsko zna od podszewki, i zapytaliśmy, czy jest możliwe, aby ponad 1,7 mln pozycji z wojskowych baz wraz z jednostkami organizacyjnymi było powszechnie dostępne. Odpowiedział: – Sprawy indeksów nie są sprawami jawnymi. Nie ma też powszechnie dostępnych informacji, które materiały są w zasobach których jednostek organizacyjnych wojska.
Kilka sprzyjających rządowi mediów urządziło sobie drwiny, że oto w bazach można znaleźć suszarki na bieliznę marki Pegasus, stare monitory Commodore czy też butelki z whisky Johnnie Walker. Jednocześnie pominęły całe uzbrojenie.
Skupmy się więc na uzbrojeniu. Na początek zawęzimy nasze zainteresowanie jedynie do "broni palnej kalibru do 30 mm". Wpisując do programu odpowiedni kod uzyskujemy 2 tys. 800 typów tej broni, jej części i oprzyrządowania. Dowiadujemy się więc, która broń ma jaki zamek, rygiel, wyciąg, iglicę. Widzimy, że taką prowadnicę iglicy do takiego typu broni kupiły Wojska Lądowe, takim podajnikiem naboju do takiego typu broni dysponuje Inspektorat Rodzajów Wojsk, a z kolei taki rygiel zamka do takiego typu broni ma u siebie Dowództwo Komponentu Sił Specjalnych.

Ten indeks jest prawdziwą studnią wiedzy

Zatrzymajmy się przy siłach specjalnych. Ten indeks jest prawdziwą studnią wiedzy dla tych, którzy zechcą się dowiedzieć, jaką konkretnie bronią dysponują polscy specjalsi – jakimi pistoletami, rewolwerami, strzelbami, karabinkami, karabinami wyborowymi czy maszynowymi. Albo jaką amunicją do nich. Albo jakimi środkami wybuchowymi. Albo jakimi wyrzutniami. Albo jakimi pojazdami operacyjnymi.
Albo jakimi pojazdami opancerzonymi. Albo jakimi typami silników i do jakich pojazdów i łodzi. Albo jak bardzo bogatym i różnorodnym sprzętem do nurkowania specjalistycznego. Z tego indeksu można się dowiedzieć nawet takich szczegółów, jak typy pilników, siekier, taranów, wybijaków do szyb czy multitooli. Nie uwierzycie, ale polscy specjalsi mają na wyposażeniu nawet... no dobrze, za bardzo lubimy polskich specjalsów, aby to napisać.
9 tys. 438 pozycji, które znajdują się na wyposażeniu naszych wojsk specjalnych to długa i fascynująca lektura. Przebicie się przez same celowniki optyczne jest nie lada zadaniem. Są tam też pozycje, których nazwy nic nie mówią nawet zainteresowanym wojskowością amatorom. Choć dla specjalisty nie będzie to problem. Śmiało – MON zapewnia, że to wszystko jest jawne i powszechnie dostępne.
Zapytaliśmy ministerstwo, czy wśród danych, które wyciekły do sieci, znajdowały się i te z wojskowego systemu MILNET-Z. Według naszych informatorów jest to sieć zastrzeżona. Nasi informatorzy twierdzą, że także z niej wyciekały dane. MON nie odpowiedziało na to pytanie. Wymijająco stwierdziło, że "w systemie MILNET-Z znajdują się zarówno informacje jawne, jak i klauzulowane".
Zapytaliśmy też resort obrony, czy skoro wojskowe dane, które wyciekły do sieci są powszechnie dostępne, to czy MON uzna za nieszkodliwy fakt opublikowania pełnej listy ponad 1,7 mln materiałów wraz z jednostkami organizacyjnymi wojska, które je posiadają? Ministerstwo nie odpowiedziało też na to pytanie. Jeszcze raz zapewniało, że dane są jawne (choć parę linijek wcześnie, że jawne i klauzulowane). Gdzieś w środku maila padło jednak takie zdanie: "Nie wszystkie informacje, choć jawne, z komputerów służbowych powinny być udostępniane na zewnątrz bez autoryzacji".
Jesteśmy odpowiedzialnymi dziennikarzami i nie będziemy publikować tych danych.
Znacznie bardziej niepokojący w tym kontekście jest fakt, że według naszych informatorów, którzy są specjalistami w dziedzinie cyberbezpieczeństwa, zostały one do tej pory ściągnięte przez użytkowników z kilkunastu państw, w tym z Rosji i Chin. Niemal tydzień po wycieku polskie służby wciąż nie są w stanie zdezaktywować linków do swoich baz danych, które wciąż znajdują się na zagranicznych serwerach.
Na sam koniec bardzo podstawowe pytanie: skoro wszystkie dane, które wyciekły do sieci, są "powszechnie dostępne", to w takim razie nie było wycieku. Dlaczego więc Żandarmeria Wojskowa prowadzi w tej chwili bardzo intensywne czynności w Inspektoracie Wsparcia Sił Zbrojnych w Bydgoszczy i szuka winnego wycieku? Resort wyjaśnia: "MON nie szuka osób, które spowodowały »wyciek danych« tylko wyjaśnia kwestię przenoszenia (wyeksportowania) danych z sieci służbowej do otwartej sieci (internet)".
I wszystko jasne. Nie było wycieku. Było przenoszenie. A MON nie szuka osób, tylko wyjaśnia kwestię tego przenoszenia. Reszta jest historią, która – mamy niepokojące przeczucie – powróci do nas niczym bumerang. Najprawdopodobniej nadleci we Wschodu.
 
Do góry Bottom