Etatyzm w II RP

pawel-l

Ⓐ hultaj
1 915
7 932
Kilka zachomikowanych artykułów o II RP.
Tak rozwijała się Polska w ostatnich 100 latach
druga dekada II RP okazała się okresem bezpośredniej interwencji państwa i stagnacji gospodarczej. Jak wskazuje, błędy w polityce pieniężnej sprawiły, że pomimo niskiego poziomu uprzemysłowienia Wielki Kryzys dotknął Polskę równie silnie co USA. - Państwo nieudolnie próbowało zastępować kapitał zagraniczny w roli silnika wzrostu, co ostatecznie przerwał wybuch II wojny światowej - twierdzi.
calk9kqTURBXy9hZWE0NTAwNWNkY2RhMTFjYjcyNzUyNjIxYjIwYzkwYi5qcGVnkpUCzQMgAMPDlQIAzQMgw8OBoTEC


Piłsudczycy cofnęli nas w rozwoju. To wtedy wyprzedziła nas Japonia
Symptomatyczny dla stosunku sanacji do gospodarki, a szczególnie małego biznesu, jest przypadek łódzkiego przemysłu bawełnianego. Działania państwa doprowadziły do zapaści sektora i zejścia do podziemia. Ale może od początku.

Państwo według sanacji miało po samarytańsku ratować duże firmy prywatne, żeby nie wysyłać na bruk na raz wielu pracowników. Dlatego jedna z największych fabryk włókienniczych w Europie - Zjednoczone Zakłady Włókiennicze K. Schreibera i L. Grohmana SA - gdy Wielki Kryzys zagroził jej istnieniu, mogła liczyć na pomocną rządową dłoń.

Zakłady zatrudniały około 10 tys. pracowników i władza nie chciała pozwolić, żeby trafili na bezrobocie. Banki prywatne nie chciały już kredytować działalności, więc w maju 1930 roku podjęto decyzję, że kredyt da BGK.

Kredyt w wysokości 22,3 mln zł (dzisiejsze - 223 mln zł) trafił do firmy, co jednak na długo nie pomogło i w połowie 1931 roku firma miała deficyt 22,1 mln zł. „Karol Szrajber junior i Henryk Grohman załamują ręce i proszą rząd o pomoc” - opisuje Suchodolski.

Władze udzielają gwarancji, tolerują zaległości podatkowe... i wszystko na nic. W końcu BGK przejmuje za długi 55 proc. akcji firmy w 1933 roku. Tym samym upaństwawia prywatną firmę. Ale w ciągu trzech lat „pomagania” prywatny jeszcze zakład wykończył prawie całą branżę w Łodzi. Jak to zrobił?

Szrajber i Grohman wymyślili sobie, że pomoc państwa wykorzystają do wybicia konkurencji, bo przez nią marże były za niskie. Gdyby się udało, to działaliby na większą skalę i udałoby się zarobić. Korzystając z kredytów państwowych banków i łagodnego podejścia państwa, sprzedawali swój produkt poniżej kosztów wytwarzania. Mniejsi producenci, już bez pomocy państwa, które nie rekompensowało im sztucznie zaniżonych cen, po prostu padali.

Szacuje się, że po fali upadłości pracę w mniejszych firmach straciło łącznie 20 tys. ludzi. Wszystko po to, żeby uratować miejsca pracy dla 10 tys. zatrudnionych w źle zarządzanej firmie. Innymi słowy z 30 tys. pracujących legalnie, zostało 10 tys., choć gdyby sztucznie nie utrzymywano nierentownej firmy, mogłoby nadal pracować dwa razy więcej. Miasto liczyło wówczas ponad 600 tys. mieszkańców.

Przez Łódź przez dwa lata przetaczały się strajki z powodu nacisku fabrykantów na obniżkę pensji. Mniejszy przemysł włókienniczy przeniósł się w dużej mierze do podziemia. Przedsiębiorcy nie płacili podatków, nie inwestowali w maszyny - kupowali od hurtownika bawełnę, oddawali do wyprzędzenia i sprzedawali pokątnie. Wyzyskując przy tym robotnika do maksimum. Skoro straciło pracę 20 tys. osób, to na czarnym rynku można było nimi pomiatać. W ten sposób przyjazna podobnież ludowi władza, wprowadziła ten lud w kłopoty.

Czego nas uczą gospodarcze klęski II RP, czyli niebezpieczeństwa polexitu i mit interwencjonizmu

Dążności etatystyczne w Polsce - ADAM HEYDEL
Etatyzm, jako system nadmiernego wtrącania się władzy w życie gospodarcze w drodze przymusu ma w Polsce stare tradycje.
 
OP
OP
FatBantha

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 794
Jak wyglądała polska energetyka w 1918 roku?
11 listopada 2018
Z czego produkowaliśmy energię elektryczną sto lat temu? Kto mógł sobie pozwolić na elektryczność w domu? Z jakich urządzeń elektrycznych można było skorzystać i ile to kosztowało? Jak polska energetyka wypadała na tle Europy w chwili odzyskana niepodległości?

Gdy na początku 1917 roku czuć było już, że wojna dobiega końca, a Polska odzyska niepodległość, Alfons Kühn, późniejszy minister w kilku rządach II RP i dyrektor Elektrowni Warszawskiej dał się porwać takim marzeniom:

„Wyobraźmy sobie, że cud zamienił Polskę w kraj urządzony na modłę zachodnio-europejską, lub amerykańską. Mamy więc do dyspozycyi w każdej miejscowości energię elektryczną, która umożliwia najskromniejszemu rzemieślnikowi zastosować silnik elektryczny i kilkakrotnie powiększyć wytwórczość jego pracy; mamy wielki przemysł, stosujący urządzenia elektryczne i konkurujący skutecznie z zagranicą; ulice miast i miasteczek są oświetlone, przez co zyskaliśmy bezpieczeństwo i wygodę; mamy oświetlenie pałaców, domów i chat wieśniaczych, przez co ulepszyły się hygienicznie warunki naszego życia domowego i zmniejszyliśmy liczbę pożarów, wypadków z ogniem i t.p.; miasta, miasteczka i wsie połączone są siecią kolei i tramwajów elektrycznych, mamy połączenie telefoniczne wszystkich mieszkań całej Polski.”

„Ale cud, był snem. Obudziliśmy się w Polsce i ujrzeliśmy się skupieni grupkami, dalekiemi od siebie, dowiadującemi się z gazet po kilku lub kilkunastu dniach o tem, że gdzieś w Warszawie życie bije nocnem tętnem, że dobrodziejstwa o których śniliśmy, są dobytkiem garstki wybranych, zamkniętych na terenie miasta. I oto zapragnęliśmy, by cud stał się rzeczywistością, by obywatel Lublina, Przasnysza, Kozienic, Małej Wólki korzystał z dobrodziejstw obywatela Warszawy, by stał się mu blizki, rozmawiał z braćmi z Warszawy, Lwowa, Poznania i Wilna” – pisał jeden z najwybitniejszych polskich energetyków epoki zaborów i dwudziestolecia międzywojennego, cytowany w przygotowywanej przez dziennikarzy WysokieNapiecie.pl książce „Wiek energetyków. Opowieść o ludziach, którzy zmieniali Polskę”, której mecenasem są Polskie Sieci Elektroenergetyczne.

Rzeczpospolita wkraczała w niepodległość wyniszczona wojną, okradziona przez niemieckiego okupanta nawet z przewodów elektrycznych, a przez bolszewików ze zdeponowanych w Rosji majątków przemysłowców. Byliśmy wyraźnie lepiej rozwinięci od Rosji, ale znacznie gorzej od Niemiec.



W kraju istniało kilkadziesiąt większych elektrowni. Po zniszczeniach wojennych i spadku produkcji z pierwszych lat wojny, dzięki poświęceniu pracowników, zdążyły się już na szczęście odbudować. Rok 1918 zamknął się krajową produkcją elektryczności na przedwojennym poziomie 0,6 TWh (w 2018 roku będzie to ok. 167 TWh). Moc działających elektrowni wciąż nie była jeszcze pełna, ale wracała już do przedwojennego poziomu ok. 400 MW (dziś to ponad 44 tys. MW).

Energię niemal w 100% pozyskiwaliśmy ze spalania węgla (dziś w ok. 80%), choć jeszcze w czasach zaborów zrodziły się plany budowy elektrowni wodnych, jak działo się to na Zachodzie.

Choć pierwsze elektrownie przemysłowe powstały w Polsce w latach 80. XIX wieku, a miejskie dekadę później, to w 1918 roku elektryczność wciąż docierała zaledwie do garstki mieszkańców większych miast. Białą plamą na mapie elektryfikacji były Kresy Wschodnie.



Większość z nich wybudowały i zarządzały prywatne koncerny – głównie z Niemiec, Francji i Belgii. Powstawały na podstawie kilkudziesięcioletnich koncesji na elektryfikację miast. W umowach ustalono także ceny.

Ich poziom był na tyle wysoki, że za nauczycielską pensję można było w 2018 roku kupić ok. 300 kWh energii elektrycznej (dziś można ok. 3600 kWh). Jednak dysproporcje w wynagrodzeniach były dużo większe, niż obecnie, więc pracownik fizyczny mógł sobie 100 lat temu pozwolić na zaledwie 50 kWh, a minister niewiele mniej, niż dzisiejszy nauczyciel – 3200 kWh.

Dużo niższe niż obecnie, było oczywiście zużycie. Przeciętna rodzina, o ile była podłączona do elektryczności, korzystała z dwóch żarówek i… tyle. Przeciętne miesięczne zużycie u prywatnego odbiorcy wynosiło w 1918 roku ok. 5 kWh (dziś to ok. 160 kWh).

Całkowite roczne zużycie energii elektrycznej per capita w chwili odzyskania niepodległości wynosiło w Polsce ok. 38 kWh. Dla porównania w Niemczech jeszcze przed wojną przekroczyło 200, a w USA zbliżało się do 400 kWh.


Fasada Elektrowni Powiśle, największej elektrowni miejskiej w listopadzie 1918 roku
Polscy energetycy, wykształceni zwykle na Zachodzie i z doświadczeniem wyniesionym z takich koncernów jak Siemens i AEG, mieli w końcu okazję budować podstawy gospodarcze niepodległej Polski. Do pracy zabrali się wyjątkowo szybko. Pierwszą spółką akcyjną zarejestrowaną w Polsce, zaledwie trzy tygodnie po odzyskaniu niepodległości, była „Siła i Światło”.

Jak wspominał Janusz Regulski, który objął w niej funkcję dyrektora finansowego: „z perspektywy kilku dziesiątków lat, wprost trudno zrozumieć, w jaki sposób zdołano zebrać początkowy kapitał akcyjny w sumie 10 milionów marek [polskich – przyp. aut.]. Złożyło się na to wiele czynników natury bardziej emocjonalnej niż materialnej. A więc przede wszystkim chęć włączenia się do budowy własnego państwa […]. Posiadanie akcji polskich stanowiło w pierwszym okresie swego rodzaju dowód spełnienia obowiązku obywatelskiego i uzasadniony powód do dumy”.

Czytaj także: Ile prądu oszczędzamy na zmianie czasu

Tak zaczynała się budowa polskiej energetyki. O jej dalszych losach będziemy pisać w kolejnych artykułach powstających na kanwie książki „Wiek energetyków. Opowieść o ludziach, którzy zmieniali Polskę”.
 

pawlis

Samotny wilk
2 420
10 206
Poradnik przechodzenia przez ulicę. Czy poradziłbyś sobie z tym sto lat temu?

Z przechodzeniem przez ulicę nie ma żartów – wie o tym nawet przedszkolak. Autorzy poradnika z 1937 roku przenieśli jednak problem bezpieczeństwa ruchu pieszego na zupełnie inny poziom. Interesowało ich nawet to, czy przechodzień ma poplamione ubranie. I decydowali, kogo można, a kogo nie należy trzymać za rękę.

Już sam początek wydanej w 1937 roku w Warszawie broszury Jak przejść ulicę? nie skłaniał do błahego traktowania tematu. „Aby nie narazić się na niebezpieczeństwo lub zapłacenie kary mandatowej, a nawet areszt, zastosuj się do wskazań, zawartych w niniejszej broszurze” – grzmieli autorzy.

Nie przyspieszaj na zakrętach
W okresie międzywojennym wcale nie było jednak łatwo stać się idealnym przechodniem. Czytelników, którzy myśleli, że wystarczy iść po chodniku (a nie po jezdni) i możliwie bezkolizyjnie wymijać innych, czekała nie lada niespodzianka.

Po pierwsze, mogło się okazać, że… w ogóle nie powinni korzystać z chodnika! Autorzy byli bezlitośni: wszystkich tych, którzy nosili ciężary, prowadzili zwierzęta, szli w pochodzie lub po prostu… mieli ubranie na tyle brudne, że mogło poplamić innych, zsyłali na jezdnię. Albo w niebyt.

poprawny-ruch.jpg

Poprawny ruch pieszy według autorów broszury „Jak przejść ulicę?” (fot. domena publiczna).
Na problemach z samym dołączeniem do uprzywilejowanej grupy użytkowników chodnika kłopoty się nie kończyły. Od przechodniów bez psów, ciężarów czy plam na płaszczach oczekiwano bowiem, by poruszali się w określony sposób. Jak głosił poradnik:

Przechodnia, idącego wolnym krokiem przed wami, należy wyminąć z lewej strony.

Tamowanie ruchu pieszego na chodnikach przez zatrzymywanie się w nieodpowiednich miejscach jest wzbronione.

Na skrzyżowaniach ulic tj. na rogach nie wolno chodzić przyspieszonym krokiem.

Co więcej, istniało również kilka reguł skierowanych do grup, choć zasadniczo autorzy podkreślali, że „chodzenie w grupach, liczących więcej niż trzy osoby, jest wzbronione”. Te większe powinny poruszać się po prostu na jezdni – oczywiście, z przewodnikiem.

Na chodniku nawet na grupy trzyosobowe patrzono podejrzliwie – zbrodnią, równą chyba tylko rzucaniu na ziemię skórek pomarańczy czy pestek wiśni, było zwłaszcza chodzenie w trójkę pod rękę.

Przeczytaj też: Przyczyny śmierci w przedwojennej Polsce. Na co umierali nasi pradziadkowie?
Jeśli już ktoś upierał się, że nie będzie szedł chodnikiem samotnie, mógł chodzić w parze. Powinien tylko pamiętać, by w odpowiednim momencie zawiesić rozmowę. Jak bowiem upominano:

Przechodzenie przez ulice wymaga rozwagi, nie należy wiec rozpraszać uwagi na czynności postronne, jak przecieranie szkieł, prowadzenie dyskusji, czytanie gazety itp.

Wielka próba
Prawdziwym sprawdzianem dla przechodnia było oczywiście przechodzenie przez ulicę. Jak należało to robić poprawnie? Autorzy broszury wyjaśniali:

Przechodzić przez jezdnię należy krokiem przyspieszonym, zwracając uwagę do połowy jezdni na pojazdy, najeżdżające z lewej strony, a od drugiej połowy jezdni, z prawej strony.

przechodzi%C4%87.jpg

Zagrożenia, czyhające na przechodnia przekraczającego skrzyżowanie ukośnie, autorzy przedstawili na ilustracji (fot. domena publiczna).
Jakby tego było mało, trzeba było również pamiętać o zachowaniu odpowiedniego dystansu od przejeżdżającego pojazdu. „Należy trzymać się co najmniej w odległości 2 metrów od pojazdu, zasłaniającego nam widok” – upominano pieszych.

Oprócz tego kazano im obserwować zachowanie woźniców: położenie bicza było bowiem zdaniem twórców broszury doskonałym wskaźnikiem tego, gdzie dany kierowca jedzie. Przechodzić zaś należało, rzecz jasna, tylko pod kątem prostym. Przecinanie ukośne dwukrotnie zwiększało ryzyko kolizji, co autorzy wyjaśnili zresztą na osobnej ilustracji.

Jednego tylko zjawiska autorzy w swojej broszurze nie uwzględnili. Co z przechodniem, który nie potrafi spamiętać wszystkich tych reguł i co chwilę zatrzymuje się, by skonsultować swoje zachowanie z poradnikiem?
 

pawlis

Samotny wilk
2 420
10 206
Jakiś czas temu przeczytałem Sowietów i Pakt Piłsudski-Lenin Zychowicza wypożyczonych z biblioteki. Świetne rzeczy, która w przystępny i dosadny sposób jaką chujnią był komunizm. Jednocześnie pokazuje jaką też chujnią była II RP i dlaczego można ją również oskarżać o to, że mieliśmy PRL:

Sowieci:
* Rozdział o Feliksie Jaworskim - patriota z Kresów, który brawurowo tępił bandy bolszewików mordujące ziemian, a następnie sławiący się w wojnie polsko-bolszewickiej. Aż chciałoby pisać, że idealny model patrioty do uczenia się w szkołach. Jak zareagowali piłsudczycy na jego działania? Pochwalili go? Dali mu medale? Takiego! Wypominali mu, że za carskiej Rosji był w armii, więc zdrajca. I wyzywali go jako "sługusa reakcji" (aż chce się powiedzieć, że PRL był świetnym uczniem!) i mówili, że - uwaga - jego bohaterskie i skuteczne akcje były niepotrzebną i szkodliwą brawurą (!!!). I gdy Jaworski dowiedział o zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej i tym, że dawne emanujące polskością terytoria znalazły sie pod butem sowieckiem (bo to latyfundia obszarników), poczuł się oszukany.
* Podobnie II RP obeszła z Stanisławem Bułakiem-Bałachowiczem, który ze swymi wielokulturowymi oddziałami też tępił bolszewików. I żeby nie urazić bolszewików II RP nie przyjęła Bałachaowicza do Wojska Polskiego, nie dała mu stopnia generała oraz odrzuciła wniosek o przyznanie mu ordera Virtuti Militari
* Sprawa Borisa Kowerdy - białorusiński chłopak mieszkający w Polsce i cieszący się nieposzlakowaną opinią zastrzelił Piotra Wojkowa, posła ZSRR będący w Polsce w misji dyplomatycznej. Kowerda, który swego czasu mieszkał w Samarze i doświadczył czerwonego terroru. Powodem było to, ze Wojkow brał udział w zamordowaniu cara Mikołaja II. ZSRR dostał sraczki, wiadomo. Młodego postawiono przed sądem i bronili go najznamienitsi polscy adwokaci i wskazywano na jego uniewinnienie. Ku szoku wszystkich na sali sąd skazał Kowerdę na dożywocie (później zmieniono na 15 lat więzienia), bo polski rząd w żenujący sposób płaszczył się przed cyt. "bandą bolszewickich gangsterów" i robił wszystko, by nie czuli się urażeni. Zychowicz przytacza fragment z Mackiewicza przytaczający analogiczną sprawę Ormianina, który w Berlinie zabił byłego premiera Imperium Osmańskiego, który odpowiedzialny był za ludobójstwo Ormian i sąd niemiecki go uniewinnił.
* Rozdział Wpadki polskich szpiegów - opisuje jak polski wywiad dawał się OGPU i jego nastepcom podchodzić jak dziecko i popełniał głupie szkolne błędy. Na szczególną uwagę zasługuje wręcz karygodny poziom zabezpieczenia kontrwywiadowczego placówek i zatrudnianie nieodpowiedniego personelu pomocniczego, który mógł zostać łatwo przekabacony przez sowieckie służby za dosłownie za butelkę wódki. Zychowicz także podkreślił, że sowiecka bezpieka robiła wszystko, by przejąć polskich szpiegów i podpierając się Wieczorkiewiczem wskazuje, że Tadeusz Kobylański został zwerbowany przez Sowietów i to ten jegomość przekonywał Becka, że "panie! ZSRR jest za słaby i nie ma co się peniać o atak z ich strony". Jak widać historia pokazała co innego...

Pakt Piłsudski-Lenin:
* Piłsudski i s-ka nie zgadzali się na sojusz z "białymi", nawet tymi najbardziej skłonnymi do kompromisu i ustępstw, bo to "reakcja". Za to wzięli do współpracy Borisa Sawinkowa, którego Zychowicz opisał jako gościa, który mentalnie nie różnił się od bolszewii. Ogólnie Zychowicz podkreślił, że w czasie carskiej Rosji PPS i komuchy trzymały ze sobą sztamę, bo miały wspólny cel ("Precz z carem").
* Obalona zostaje też teza, jakoby władze polskie nie wiedziały czym okażą się rządy komunistyczne.
* Zychowicz zwraca uwagę, że Piłsudski nie był jedynym winnym i chwali go za pomysł z federacją. A tym planom Piłsudskiego przeszkodzili oddelegowani do Rygi idioci z PSL i endencji, którzy byli oczadzeni wizją Polski dla Polaków i pokazaniem środkowego palca Ukraińcom, Białorusinom i zostawieniem ich na pastwę bolszewii.
* Alfred Joffe, reprezentujący w Rydze stanowisko ZSRR, chciał oddać Polsce Białoruś. I jakim szokiem dla niego było to, że strona polska odmówiła tej propozycji. Szczególnie Stanisław Grabski (określany przez autora jako jeden z największych szkodników Polski) grzmiał, że Białoruś to jest pierwsza do bolszewii, a Mińsk jest wyścielany Żydami. A prawda była taka, że Białorusini byli najbardziej przychylni Polsce i najłatwiej się asymilowali z Polakami i podczas II wojny światowej byli najbardziej lojalni z pośród narodów słowiańskich.
* Podobnie Grabski wypiął na się utworzenie rządu sojuszniczego na Ukrainie, bo sojusz polsko-ukraiński był "układem między Piłsudskim a Petlurą nie ratyfikowanym przez Sejm, a więc nie obowiązującym". Nie wpuszczono przedstawicieli ukraińskich na obrady. Gdy Ukraińcy się o tym dowiedzieli, sądzili, że to jakaś prowokacja. Tym samym legły w gruzach marzenia o ukraińskiej państwowości wyrwanej spod wpływów rosyjskich. Skończyło się tym, że wielu Ukraińców porzuciło propolską orientację i wzmogły się wśród nich nacjonalistyczne idee, gdzie to Lachy są ich wrogiem nr 1.
* W ogóle Joffe szedł do Rygi z nastawieniem, że Sowieci już przegrali i był zaskoczony, że strona polska nie robiła mu żadnych komplikacji
* Mniejsze narody - Ukraińcy, Białorusini, Kozacy i Rosjanie - które walczyły u boku II RP, w wyniku traktatu ryskiego zostały przez II RP sprzedane ZSRR jak alianci nas w Jałcie. M.in. złamali porozumienie polsko-ukraińskie i zamiast uznać ukraiński rząd Symona Petlura uznali ten złożony z agentów Czeki, nawet nie Ukraińców. Na wieść o tej zdradzie część polskich ministrów podało się do dymisji, a Piłsudski miał z tego powodu autentyczne wyrzuty. I o ile sprzedanie Polski ZSRR nie zaszkodziło interesom USA i UK, tak Polska w 1921 r., zdradzając swoich sojuszników, szkodziła tymczasem sobie i dała kolejny powód do czkawki jaka się odbiła 17 września 1939.

Ech... jak czytałem te dwie pozycje jakbym widział obecne rządy polskie...
 
Ostatnia edycja:

pawlis

Samotny wilk
2 420
10 206
Czas obalić mit sanacji

Tak się symbolicznie stało, że 12 maja obchodzimy zarówno rocznicę zamachu majowego, jak i śmierci J. Piłsudskiego, który dziewięć lat wcześniej dokonał owego zamachu na demokrację. Nie zrozumiemy tego, dlaczego dzisiaj połowa Polaków ma zamordystyczne i autorytarne poglądy oraz popiera paradyktatorów, bez uświadomienia sobie, że przynajmniej częściowo jest to spowodowane faktem kultu, jakim otoczony jest w naszym kraju dyktator Piłsudski oraz jego sanacyjny i niedemokratyczny reżim.

Najpierw jednak fakty. Zamach majowy to było wojskowe obalenie legalnie wybranej władzy. Przez wojsko i Piłsudskiego. W jego wyniku zginęło w ciągu czterech dni około czterystu osób. To ponad dwa razy więcej, niż w stanie wojennym. Pan marszałek oraz jego umundurowani pałkarze po prostu i zwyczajnie przejęli władzę za pomocą zabijania swoich przeciwników.

W wyniku owego zamachu wprowadzono system, który nie był już demokracją, lecz coraz bardziej brutalną dyktaturą. Wybory brzeskie, represje wobec posłów opozycji, Bereza Kartuska, wreszcie konstytucja kwietniowa – wszystko to sytuowało nas w ówczesnej Europie po stronie Włoch, Portugalii, Węgier czy Hiszpanii, a nie Czechosłowacji czy Francji. To nie kwestia upodobań modowych, że przywódcy tych pierwszych państw chodzili w mundurach, a premierzy tych drugich w garniturach.

W Berezie Kartuskiej, polskim obozie koncentracyjnym dla przeciwników rządu, do którego trafiało się bez wyroku sądu, osadzonych było kilka tysięcy endeków, komunistów, socjalistów, Ukraińców i innych, których dyktatorska władza uznała za groźnych dla siebie. Kilkunastu (być może kilkudziesięciu – w zależności od źródeł historycznych) więźniów zostało tam zamordowanych. Prawie wszyscy byli bici i torturowani. Tylko w latach 1932-1937 z rąk policji zginęło ponad osiemset osób, które brały udział w protestach społecznych. Posłowie na Sejm byli bici przez grasujące bojówki sanacyjnych żołdaków. Żydowscy studenci siedzieli na uniwersytetach w osobnych ławkach.

Taka była Polska kierowana przez Piłsudskiego. Już po jego śmierci, na kilkanaście miesięcy przed swoim upadkiem, dokonała rozbioru Czechosłowacji, w porozumieniu i we współpracy z Hitlerem. Tak, tak – nasza najjaśniejsza RP rzuciła się na kawałek mordowanego przez III Rzeszę sąsiada i ogłosiła to jako dowód swej wzrastającej potęgi. Na kilkanaście miesięcy przed swym upadkiem.

Wojciech Korfanty, przywódca Ślązaków, któremu ostatnio nasza dobrotliwa władza ufundowała pomnik w Warszawie, nie dożył owego upadku. W 1935 roku musiał uciekać do Czechosłowacji bojąc się więzienia. Po jej zajęciu udał się do Francji. Wrócił w kwietniu 1939 roku. Został osadzony na Pawiaku. Jego zdrowie pogarszało się z każdym dniem, więc wreszcie został wypuszczony z więzienia w lipcu, z obawy, że umrze za kratami. Miesiąc później już nie żył. Podobnie smutne były losy Wincentego Witosa, którego także każda obecna władza celebruje. Ten trzykrotny premier RP musiał uciekać z Polski Piłsudskiego już w 1933 roku. Wrócił na krótko przed wojną. Też był aresztowany, ale nieco szybciej wypuszczony. Powtarzam – trzykrotny premier Polski.

Taka była wasza wyśniona II RP. Jej dyktator w pogardzie miał demokrację, upokarzał sejm i posłów, wyzywał ich najgorszymi słowami. Gdy umierał, Polska była dyktaturą, niewiele różniącą się od parafaszystowskich reżimów Franco czy Salazara. Biedną, zacofaną, autorytarną, stosującą getto ławkowe dla Żydów, utrzymującą obóz koncentracyjny dla swoich przeciwników, łamiącą większość zasad demokratycznych.

Po wojnie komuniści, co oczywiste, potępiali sanację. A wszyscy ci, którzy potępiali komunistów, równie oczywiście gloryfikowali sanację. W ten oto bezmyślny sposób weszliśmy w 1989 roku w niepodległość i z rozpędu, bez żadnej refleksji, nastąpił renesans miłości do marszałka i II RP. Zaczęto nazywać jego imieniem szkoły, place, ulice. Stawiano mu pomniki – oczywiście najczęściej w mundurze.

Dlatego nie dziwmy się dziś, że połowa Polaków ma tendencje autorytarne. Jeśli bohaterem narodowym, o którym dzieci uczą się w szkole, którego portrety wieszają sobie w domach politycy i liderzy opinii, jest były dyktator, to dlaczego niby oni mieliby mieć w poważaniu demokrację? Wszak ich idol i symbol polskiej niepodległości pogardzał demokracją, a o konstytucji mówił tak: „ja tego, proszę pana, nie nazywam Konstytucją, ja to nazywam konstytutą. I wymyśliłem to słowo, bo ono najbliższe jest do prostituty. Pierdel, serdel, burdel”.

Inklinacje milionów naszych rodaków do zamordyzmu, autorytaryzmu, rządów twardej ręki, dyktatorskich zapędów władzy, lekceważenia demokracji i wolności nie wzięły się znikąd. One są wytłumaczalne socjologicznie, politologicznie i historycznie. Jednym z powodów tego, że część z nas jest po prostu parafaszystami, jest stosunek państwa polskiego do dziedzictwa sanacji, a mówiąc bardziej konkretnie – włączenie jej myśli i praktyki do dziedzictwa politycznego państwa polskiego oraz uczynienie z jej twórcy i patrona bohatera narodowego.

Jeśli chcemy zwalczyć zamordyzm obecny w głowach dużej części Polaków, musimy zacząć obalać mit sanacji. Od akceptacji (a przynajmniej milczącego przyzwolenia) jej niedemokratycznych założeń przejść do ich jawnej krytyki, a zakończyć obaleniem jej mitu. Z realnymi pomnikami owego mitu włącznie. Nie będzie wolnym i demokratycznym to społeczeństwo, którego bohaterem jest dyktator.
 
OP
OP
FatBantha

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 794
OK, dobrze wiemy, że II RP była etatystycznym kurwidołkiem, gnębiącym maluczkich, niweczącym konkurencję między podmiotami gospodarczymi, hołubiącym gigantów przyznawaniem im monopoli na konkretne produkty. Ale skoro państwo było takie wielkie i wszechwładne, to na pewno dawało radę w sytuacjach kryzysowych, w jakich powinno przecież - według państwowców - brylować.

To wrzucę taką oto recenzję wysiłku wojennego II RP.

Źle zaplanowana obrona kraju, fatalne dowodzenie, brak rozpoznania i łączności, słabe wyszkolenie żołnierzy, a to tego wiele głupich i krótkowzrocznych rozkazów marszałka Rydza-Śmigłego – to elementy, z których złożyła się szybka porażka Polski w wojnie obronnej 1939 roku. Amerykański historyk wojskowości Robert Forczyk w swojej książce „Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939” potwierdza, na podstawie wnikliwej analizy dokumentów, to, co w Polsce od dawna wiemy, ale boimy się powiedzieć.
Wydawało się, że o kampanii wrześniowej 1939, napisano już wszystko. W Polsce ten temat brało na warsztat wielu wybitnych historyków, dowodząc, że walczyliśmy nieźle, broniliśmy się zajadle i zadaliśmy Niemcom nieproporcjonalnie duże straty w obliczu ich zdecydowanej przewagi ilościowej i jakościowej. Analizy klęski wrześniowej prowadzono zresztą już w czasie wojny, a jej sprawcy - czyli najwyższe dowództwo - miało po wojnie stanąć przed sądem.
Także Niemcy przeanalizowali przebieg wojny z Polską i już w roku 1940 roku, w czasie najazdu na Francję, naprawili błędy, które popełnili rok wcześniej na Kujawach i Mazowszu. Nie ma wątpliwości, że Niemcy fałszowali fakty o wrześniu 1939 roku, utrzymując, że Wojsko Polskie było słabe, poszło w rozsypkę już w pierwszych dniach kampanii, dowódcy uciekali na tyły na odgłos strzałów, a Niemców zatrzymywały nie polskie armaty, a wyłącznie kiepskie drogi i naturalne przeszkody terenowe.
Niemcy są także autorami popularnego mitu o szarży polskich ułanów na niemieckie czołgi, do czego miało jakoby dojść pod Krojantami. Robert Forczyk demaskuje ten mit na łamach swej książki, wskazuje też kilka innych popularnych "prawd", które wydawały się niepodważalne, jak ta mówiąca, że kampania w Polsce była pierwszym zastosowaniem zasad "Blitzkriegu", czyli wojny błyskawicznej. Forczyk udowadnia, że wojna z Polską miała być - w planach Niemców - błyskawiczna, ale to się nie udało. Kampanie w takim stylu Niemcy przeprowadzili dopiero w czasie ataku na Danię i Norwegię oraz na Belgię, Holandię i Francję w 1940 oraz w latach późniejszych. Jego zdaniem wrzesień 1939 miał jeszcze charakter wojny konwencjonalnej, dość powolnej, choć zaskakujące manewry, zwroty i operowanie dużymi masami wojsk, w tym jednostkami pancernymi, już Niemcy stosowali.
Dobrzy piloci, złe planowanie
Forczyk nie rozjeżdża bezlitośnie Polski i polskiego wojska za przegraną w 1939 roku. Zauważa pojedyncze sukcesy, przypadki niezwykłego bohaterstwa, wyjątkowego kunsztu wojennego, dobrego dowodzenia i sukcesów np. w przypadku zatrzymania nieprzyjaciela na kilka dni przez małe jednostki, broniące kluczowych odcinków. Docenia też odwagę i wytrwałość obrońców Westerplatte i Helu, a także umiejętności polskich pilotów, którzy na słabszych technicznie PZL-7 i PZL-11 potrafili stawić czoła doskonałym Me-109 i Me-110 i zadać Luftwaffe spore straty.
Wskazuje jednak widoczne po polskiej stronie, bardzo liczne, a wręcz powszechne, przykłady braku wyszkolenia, niedostatecznego przygotowania, braku rozpoznania, błędnych decyzji dowódców średniego i wyższego szczebla, a przede wszystkim wiele błędów popełnionych jeszcze przed wrześniem 1939, gdy Polska przygotowywała plany wojny obronnej, dokonywała zakupów uzbrojenia za granicą. Przykładem takiej błędnej decyzji była budowa nowoczesnych bombowców PZL-37 Łoś, zamiast budowy lub zakupu myśliwców, których - jak się potem okazało - mieliśmy dużo za mało.
W Warszawie nie wiedziano, gdzie znajdują się sztaby wielkich jednostek, zatem nie można było do nich wysłać samolotów łącznikowych z rozkazami. Jerzy Łojek wskazywał, że rezygnacja z zakupu jednego niszczyciela typu "Błyskawica" pozwoliłaby na całkowite zaspokojenie potrzeb łącznościowych Wojska Polskiego. Zauważył, że "Błyskawica", "Burza" i "Grom" i tak się we wrześniu 1939 roku nie przydały, bo odpłynęły cichaczem do portów angielskich, o czym niemiecki wywiad doskonale wiedział.

Błyskawica odpłynęła błyskawicznie
Podobne refleksje ma Forczyk, który uważa, że obrona polskiego wybrzeża została fatalnie przygotowana, a operacja "Peking", czyli wycofanie trzech naszych niszczycieli do Wielkiej Brytanii nie było "mistrzowskim zagraniem taktycznym", ale wielkim błędem, w wyniku którego nasze najnowocześniejsze okręty nie użyły swoich dział i torped w obronie polskiego wybrzeża, za to później broniły wybrzeża norweskiego i angielskiego.
Niektóre błędy strategiczne i polityczne, które zauważył w swojej książce Forczyk, wskazał już zresztą, wiele lat temu, Jerzy Łojek w swojej epokowej pracy "Agresja 17 września 1939". Należy przy tym zauważyć, że polski historyk przygotował swoją rozprawę o Wrześniu jeszcze w latach komunizmu, gdy nie było tak łatwego, jak dziś dostępu do archiwów np. niemieckich, brytyjskich czy amerykańskich.
Jednak obaj ci historycy wskazują zgodnie, że jedną z przyczyn tak szybkiej porażki Polski w 1939 roku był fatalny system łączności Wojska Polskiego, który zresztą rozsypał się już w pierwszych dniach wojny. Po pierwsze, na szczeblu dywizyjnym występował powszechny brak radiostacji krótkiego i dalekiego zasięgu, po drugie łączność kablowa (telefoniczna i telegraficzna) została szybko przerwana, po trzecie Niemcy już 3 września przechwycili polskie szyfry, zdobyte w walkach z Armią "Kraków", które mogli potem wykorzystać.
Sztab Generalny przygotował co prawda nowe klucze szyfrowe tzw. wtórniki, ale były problemy z przekazaniem ich do jednostek, bo wiozące je samoloty łącznikowe były zestrzeliwane przez niemieckie lotnictwo. Zresztą także wtórniki wkrótce dostały się w ręce Niemców. Sytuację pogarszał wydany przez marszałka Śmigłego bezwzględny zakaz kontaktowania się przez radio lub przewodowo dowódców sąsiadujących ze sobą jednostek. By uzgodnić działania, musieli się oni spotkać osobiście!!! Brak radiostacji i zerwanie sieci łączności już w trzecim dniu wojny miało dalekosiężne skutki przez całą kampanię wrześniową.
Forczyk pisze też bardzo krytycznie o roli pięciu polskich okrętów podwodnych, których zakup był ogromnym wysiłkiem finansowym dla odrodzonego państwa polskiego. Tymczasem we wrześniu 1939 roku nie dokonały one niczego, przez cały czas kryjąc się pod wodą i odpływając coraz dalej od swoich macierzystych portów, których teoretycznie miały bronić. Nie przeprowadziły żadnych akcji ofensywnych, nie próbowały nawet zaatakować przestarzałego i powolnego pancernika Schleswig-Holstein! W Polsce za wielki sukces uważa się ucieczkę ORP Orzeł z portu w Tallinie, skąd okręt przepłynął bez map do Anglii, a nikt nie stawia pytań, dlaczego okręt ten, we wrześniu 1939, roku nie wystrzelił swoich torped przeciwko Kriegsmarine.
Uziemione Łosie, groźne 7TP
Forczyk pisze krytycznie o rozkazach dotyczących bombowców PZL37-Łoś, które - chociaż nowoczesne - były uziemione przez większą część kampanii wrześniowej, bo nie było pomysłu jak je użyć. Dowódca lotnictwa, generał Józef Zając, rozważał przez pewien czas możliwość wysłania kilku Łosi na bombardowanie pancernika Schleswig-Holstein, ale ostatecznie wycofał się z tego pomysłu w obawie o utratę tych cennych maszyn.
Ostatecznie Łosie i Karasie z Brygady Bombowej pułkownika Władysława Hallera przeprowadziły około 60 lotów bombardując niemieckie kolumny pancerne, ale Luftwaffe przechwyciła i zniszczyła aż 37 bombowców! Zbombardowanie i zatopienie, albo chociaż poważne uszkodzenie wielkiego pancernika Schleswig-Holstein, którego lokalizacja była Polakom znana, miałoby ogromne znaczenie propagandowe dla walczącego w okrążeniu Wojska Polskiego i naszych zachodnich sojuszników.
Jako powszechny błąd polskich dowódców Forczyk uważa niebronienie przepraw po wysadzeniu mostów. Polskim saperom zwykle udawało się wysadzić mosty przed nacierającymi jednostkami niemieckimi, ale most i jego okolice nie były później ostrzeliwane z dział, czy chociażby karabinów maszynowych. Pozwalało to niemieckim saperom spokojnie działać i odbudowywać mosty, przerzucać przeprawy pontonowe, albo poszukiwać brodów w rzece. W rezultacie takiego zaniedbania zerwany most był dla najeźdźcy przeszkodą najwyżej na kilka godzin, najdalej na jeden dzień.
W kampanii wrześniowej dobrze poradziły sobie polskie czołgi, szczególnie te najnowocześniejsze - 7TP, które, gdy już się pojawiły w odpowiednim miejscu, były w stanie podjąć równorzędną walkę z każdym typem ówczesnego czołgu niemieckiego, a tym starszym: PzKpfw I i PzKpfw II zadawać dotkliwe straty. Jednak błędem polskiego dowództwa było rozproszenie broni pancernej, zamiast rozmieszczenia czołgów i tankietek w dużych zgrupowaniach na najważniejszych odcinkach obrony. Podobnie zresztą było z lotnictwem, Forczyk krytykuje rozproszenie sił powietrznych i przydzielenie dywizjonów myśliwskich do poszczególnych armii, a potem - już w toku walk - cofnięcie tego rozkazu i wycofanie samolotów do dyspozycji SG, by użyć ich na masową skalę.
W rezultacie tych chaotycznych poczynań i rozkazów marszałka Rydza-Śmigłego większość armii oddała i szybko straciła swoje lotnictwo, zachował je jedynie generał Tadeusz Kutrzeba, dowódca Armii "Poznań", który tego rozkazu po prostu nie posłuchał, dzięki czemu zachował kilkanaście myśliwców i mógł je potem wykorzystać w czasie zwrotu zaczepnego zwanego bitwą nad Bzurą.
Opisując przebieg i skutki tej bitwy Forczyk chwali Wojsko Polskie za umiejętność opanowania sytuacji i przygotowanie kontrofensywy w sytuacji masowego odwrotu wojsk i absolutnego panowania w powietrzu lotnictwa niemieckiego. Zauważa też, że 10-dniowa bitwa nad Bzurą była największym i najbardziej udanym alianckim przeciwuderzeniem przeprowadzonym w ciągu dwóch pierwszych lat wojny. Dla porównania francuskie uderzenie pod Arras w maju 1940 trwało cztery godziny.
Zbrodnie wojenne od 1 września
Forczyk w swojej książce nie oszczędza strony niemieckiej. Kilkakrotnie wskazuje przykłady, że już od pierwszych godzin wojny Niemcy dokonywali zbrodni wojennych, dokonując ataków i mordując ludność cywilną, a także rozstrzeliwując jeńców. Dokonywały tego zresztą jednostki regularnego Wehrmachtu, a nie oddziały SS, które w kampanii wrześniowej stanowiły mniej niż 2 proc. sił niemieckich i z regularnymi oddziałami polskimi walczyły bardzo nieudolnie. Np. dwie grupy bojowe pułku SS "Deutschland" nie zdołały zdobyć wsi Uniszki Zawadzkie pod Mławą.
Autor "Najazdu na Polskę" wskazuje też przykłady nieudolności dowódczej po stronie niemieckiej, gdyż w pierwszej połowie września nawet słynni później generałowie: Guderian, Kempf, Kluge zatrzymywali się na długo ze swymi elitarnymi jednostkami przed liniami polskich bunkrów, schronów lub dobrze przygotowanych pozycji polowych. W tej sytuacji zwykle działał manewr dwustronnego oskrzydlenia, ale jak się okazuje, nie wszyscy niemieccy dowódcy już go opanowali. Niemcom zdarzały się też wielokrotnie postoje nad brzegami większych rzek, na których polscy saperzy zniszczyli mosty. Dość oczywisty w warunkach wojennych fakt, że mosty się wysadza, był widać zaskoczeniem dla niemieckich sztabowców. Jednostki mostowe były zwykle gdzieś daleko na tyłach i docierały za późno. Niemcy jednak uczyli się na błędach i we Francji już go popełnili, umieszczając saperskie jednostki mostowe bliżej linii natarcia.
Wśród wielu wniosków nasuwających się po lekturze "Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939" jest m.in. taki, że terytorium naszego kraju było dla Niemców ogromnym poligonem, gdzie sprawdzili w praktyce swoje założenia taktyczne i strategiczne. Udoskonalili też te elementy, których w warunkach pokojowych nie można było w pełni opanować np. łączność jednostek lądowych z powietrznymi i wzywanie wsparcia w postaci punktowego bombardowania na linii frontu.
Nauczyli się też wykonywać zaskakujące manewry obejścia i oskrzydlenia uporczywie bronionych pozycji czy wysyłania najsilniejszych i najlepiej uzbrojonych jednostek w punkty styku odcinków obrony. To wszystko posłużyło potem do doskonalenia i wdrożenia taktyki "Blitzkriegu" na wszystkich frontach w Europie i Afryce Północnej. Robert Forczyk, amerykański historyk, wskazuje nam także kilku bohaterów, których nazwiska powinny być szerzej znane w kraju nad Wisłą. Może to być np. kapral Leonard Żłób, który pod Mokrą zniszczył ze swojego działka 14 niemieckich czołgów.
Paweł Szymański- Autor ukryty pod pseudonimem, pisze o historii militarnej XX wieku, tajnych i nietypowych broniach, akcjach specjalnych, szpiegostwie, kryptologii i Enigmie. Ulubione zagadnienia: Powstanie Warszawskie'44, Poznań'45, Kostrzyn'45, Berlin'45
 
OP
OP
FatBantha

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 794

Gospodarka lepiona z trzech zaborów. Oto co wybrali Polacy i jakie to dało efekty

Jacek Frączyk wczoraj 09:09

Święto Niepodległości to wspomnienie wyrwania się z rąk zaborców. Niestety nie oznaczało to dla naszych przodków łatwiejszego życia. Polityka państwa skutecznie scenariusz dobrobytu uniemożliwiła.

  • System gospodarczy II RP lepiono z systemów trzech zaborców. Wybierano akurat te elementy, które pozwalały na rosnącą rolę państwa w gospodarce
  • Wojny, przewrót majowy, Wielki Kryzys utrudniły poprawę siły gospodarczej. Ale większą rolę w niszczeniu gospodarki odegrało wysokie opodatkowanie i polityka uniemożliwiająca rozwój przedsiębiorczości
  • W dwudziestoleciu międzywojennym traciliśmy dystans do niemal wszystkich krajów świata. Nawet ZSRR mimo wojen domowych, przegranej wojny z Polską i tyranii komunistów zaczął nas doganiać
Każdego roku 11 listopada świętujemy rocznicę odzyskania niepodległości, choć tego dnia 1918 roku Polska niepodległa była już od miesiąca. Ale wtedy do Warszawy przyjechał Józef Piłsudski i przekazano mu dowództwo nad wojskiem. Nawet przed wojną ten dzień obchodzony był tylko dwa razy, bo Dniem Niepodległości 11 listopada ustanowiono 23 kwietnia 1937 roku, niecałe dwa lata po śmierci Piłsudskiego, choć już kilkanaście lat wcześniej 11 listopada świętowano.

Formalnie niepodległość zaczęła się 7 października, kiedy ogłosiła ją Rada Regencyjna. Kontrolę nad siłami zbrojnymi przejęła pięć dni później, a 25 października powstał pierwszy rząd bez starania się o akceptację niemieckich i austro-węgierskich okupantów. 28 października gen. Tadeusz Rozwadowski, przyszły współtwórca zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej został szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. 14 listopada Rada Regencyjna rozwiązała się, a misję utworzenia rządu prowadził już Józef Piłsudski.

Data 11 listopada zbiega się z zakończeniem I wojny światowej, a to temu wyniszczającemu konfliktowi między naszymi zaborcami zawdzięczamy realnie odzyskanie własnego państwa po 123 latach zaborów. Państwo podzielone między trzech zaborców z trzema różnymi systemami prawnymi i gospodarczymi, wysiłkami dyplomatycznymi i wsparciem prezydenta USA Woodrow'a Willsona wróciło do granic sprzed rozbiorów.

Trudny początek

Początek był bardzo trudny, tym bardziej że od razu niepodległości trzeba było bronić przed Armią Czerwoną, która jeszcze zanim wygrała wojnę domową, próbowała zagarniać ziemie rodzącej się Polski. Po dwóch latach i zwycięstwie w wojnie polsko-bolszewickiej musieliśmy znów podnosić ze zgliszcz wojennych.

Co więcej, niecałe sześć lat po Bitwie Warszawskiej nastąpił zamach stanu, w którym Józef Piłsudski siłą przejął władzę. Po kolejnych niespełna trzech latach w 1929 roku rozpoczął się Wielki Kryzys, który trwał na świecie przez cztery lata. W efekcie 13 lat autorytarnych rządów sanacji dla Polski pod względem gospodarczym było latami niezbyt szczęśliwymi.

Liberalne pomysły uznane za złe

Już na początku niepodległości dokonywano zresztą dość "dziwnych" wyborów. Kilkanaście lat po odzyskaniu niepodległości tak komentował to Adam Krzyżanowski, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego:
Nasze władze uznały za dobre wszystkie zarządzenia przymusowe, a liberalne za złe. Pierwiastki przymusowe rozszerzano pośpiesznie na inne zabory. Budowa państwa polskiego dokonała się pod hasłem zsumowania wszystkich zarządzeń i instytucji etatystycznych, istniejących w każdym zaborze przed rozpoczęciem wojny.

I tak, tylko carska Rosja miała paszporty i pobierała za ich wyrobienie wysokie opłaty. W Niemczech i Austro-Węgrzech przymusu paszportowego nie było, a jeśli ktoś już paszport musiał sobie wyrobić, to opłaty były niewielkie. "Na jakim państwie w polityce paszportowej wzorowała się II RP? Tak, zgadli Państwo bez pudła - Polska wzorowała się na Rosji" - pisze Sławomir Suchodolski w książce "Jak sanacja budowała socjalizm".

W swojej książce wymienia też szereg innych przykładów. Najwyższą taryfę celną spośród zaborców miała Rosja i Polska dokładnie taką zastosowała. W Rosji nie było jednak przymusowych izb handlowo-przemysłowych, ale w Niemczech i w Austro-Węgrzech już tak. Taki przymus wprowadzono w Polsce po zamachu majowym. Wykorzystywano potem te izby do nacisków rządu na przedsiębiorców.

Zaraz po wojnie z bolszewikami wprowadzono natomiast przymus izb rolniczych - obecny tylko w zaborze pruskim. Później skopiowano po monarchii austro-węgierskiej przymus ubezpieczenia pracowników umysłowych oraz monopole tytoniowy i solny. Po Rosjanach skopiowano monopol spirytusowy.

Ideałem licho opłacany urzędnik

Suchodolski próbuje tłumaczyć przy tym polskich polityków, urzędników i działaczy społecznych, że po prostu nie mieli innych wzorców. Żaden z trzech zaborców nie polegał na wolności gospodarczej. Zarówno Prusy, Austro-Węgry, jak i Rosja budowały kosztowny aparat biurokratyczny, panował etatyzm, czyli ręczne sterowanie gospodarką, nacjonalizm gospodarczy, protekcjonizm. Wtedy mogło się wydawać, że tak właśnie trzeba.

I wojna światowa tylko nasiliła wcześniejsze tendencje. Gospodarka wojenna siłą rzeczy wpada pod stery państwa.

Ekonomista, profesor UJ Adam Heydel wskazywał przy tym, że u zarania niepodległości nie było w Polsce nowoczesnych biznesmenów. Kapitałem dysponowali ziemianie, przywiązani do tradycyjnej gospodarki, wśród których dominowała pogarda dla zysku. W niepodległość wchodziliśmy bez prawdziwej klasy średniej.

Inny profesor ekonomii UJ Robert Rybarski, badając ludność galicyjską zauważył, że tam marzeniem jest kariera urzędnika, licho płatnej, ale spokojnej pracy urzędowej. W pogardzie były handel, zawody związane z wytwarzaniem dóbr, ludzie woleli nie pracować na swoim.

W PKB na głowę nawet komuniści nas dogonili

Jak zatem w dwudziestoleciu międzywojennym sobie radziła polska gospodarka? Uniwersytet w Groningen od wielu lat aktualizuje bazę danych historycznego PKB ze 169 państw świata i jej pierwsza wersja ukazała się w 2010 roku. Na jej podstawie można oszacować, jak rozwijała się w odległej historii gospodarka poszczególnych krajów w porównaniu z innymi krajami.

W przypadku Polski oszacowano nasz PKB na głowę mieszkańca z 1920 roku na 3 tys. dol. rocznie według dolara z roku 2011. W Wielki Kryzys weszliśmy na poziomie 3,4 tys. dol., by w ostatnim roku kryzysu zejść do 2,5 tys. dol. Taki poziom utrzymywał się jeszcze do 1936 roku, czyli trzy lata dłużej niż kryzys trwał na Zachodzie. Dopiero w 1937 roku przebiliśmy poziom zamożności z 1920 roku, a w 1938 roku nastąpił wystrzał gospodarki w górę do 3,5 tys. dol. PKB na mieszkańca.

Dla porównania, w ubiegłym roku nasz PKB nominalnie wynosił 16 tys. dol. na osobę, a według parytetu siły nabywczej prawie 36 tys. dol. To porównanie pomaga wyobrazić sobie ówczesną biedę.

I nie chodzi o to, że cały świat tak źle przeszedł kryzys. W 1920 roku byliśmy prawie na takim samym poziomie gospodarczym jak Czechosłowacy. Nasz PKB wynosił wtedy 97 proc. czechosłowackiego w przeliczeniu na mieszkańca. W 1929 roku było to już zaledwie 70 proc., a na koniec Wielkiego Kryzysu - już 62 proc.

Względem Hiszpanii startowaliśmy z poziomu 92 proc. ich PKB, by w 1929 roku zejść do 81 proc., a w 1933 roku do 69 proc. Tylko tamtejsza wojna domowa pozwoliła nam ich wyprzedzić a i to nie na jej początku, lecz w 1937 roku.

Dopiero pod koniec lat 20. wyprzedziła gospodarczo Japonia, by w 1933 roku wyprzedzać nasz PKB na głowę mieszkańca już o aż 49 proc. Jeszcze w 1921 roku mieliśmy nad nimi przewagę.

Względem Niemców spadliśmy z 67 proc. ich PKB w 1929 roku do 45 proc. w 1933, względem Włochów z 79 proc. PKB w 1920 do 56 proc. w 1933..

Nawet przeorany wojnami i komunistycznymi czystkami Związek Radziecki zbliżył się do Polski poziomem PKB - w 1938 roku byliśmy już tylko o 1 proc. zamożniejsi niż mieszkańcy Kraju Rad. A w 1929 roku startowaliśmy z poziomu o 227 proc. wyższego. Innymi słowy, gospodarka sanacyjna była mniej wydolna nawet od komunistycznej.

Poza Hiszpanami tylko do Amerykanów nadrobiliśmy nieco strat, ale ci i tak mimo kryzysu żyli na poziomie dla innych na świecie niedostępnym. Tylko Nowozelandczycy próbowali ich gonić.

Wysokie podatki i czarny rynek

Wśród sanacji dominowało wtedy pogląd, że państwa w gospodarce powinno być jak najwięcej, a prywatnych przedsiębiorców jak najmniej. Czyli taka ówczesna wersja "repolonizacji". To miało swoje konsekwencje.

Kierowana przez przyszłego prezydenta/komisarza Warszawy Stefana Starzyńskiego Pierwsza Brygada Gospodarcza przypuściła atak na prywatną inicjatywę - pisał we wspomnieniach Andrzej Wierzbicki, ówczesny guru prywatnej przedsiębiorczości.

I Brygada Gospodarcza oskarżała biznes, że jest niepatriotyczny i że zamiast budować siłę II RP, to "zajmowali się maszynami, zyskami i rynkami". Wzywali, by ustąpili miejsca tym, którzy się zasłużyli. Jako że członkowie Brygady byli blisko Piłsudskiego, to skutecznie torpedowali wolnorynkowe poczynania rządu.

Takie podejście do gospodarki skutkowało opresyjną polityką podatkową. W 1929 roku jak wyliczył prof. Haydel, podatki w II RP były wyższe o 70-100 proc. od tych płaconych pod zaborami. Ekonomista Jerzy Zdziechowski wyliczył, że podatki w grudniu 1924 stanowiły roku aż 36 proc. całości obiegu pieniężnego w kraju. Dla porównania w Szwajcarii 2,2 proc., a w Czechosłowacji 15 proc.
Porównanie poziomu opodatkowania w II RP i innych krajach w grudniu 1924 r.

Foto: Sławomir Suchowolski / Jak sanacja budowała socjalizm Porównanie poziomu opodatkowania w II RP i innych krajach w grudniu 1924 r.

W Wielkim Kryzysie państwo podążyło przy tym drogą podnoszenia podatków i utrzymania siły pieniądza, przez co powrót polskiej gospodarki do formy był opóźniony względem innych krajów. W 1937 roku suma opodatkowania średniozamożnej rodziny razem z ubezpieczeniem społecznym wynosiła około 37 proc. dochodu.

Progów podatku dochodowego było aż 80. Zaczynały się od 1 proc., a kończyły na 50 proc. Średnie wynagrodzenie (600-700 zł) płacone z funduszy publicznych opodatkowane było dodatkową stawką 10 proc. Było całe mnóstwo innych danin państwowych, które ostatecznie podatnik płacił w cenach produktów. Podatek gruntowy, od nieruchomości, przemysłowy, od kapitałów i rent, dochodowy, majątkowy. A do tego składki na przymusowe izby, uciążliwe dla małych przedsiębiorców.

Cukier krzepił budżet państwa

Najwięcej, bo aż 30 proc. pieniędzy budżetowi państwa, przynosiła jednak renta monopolowa. Oprócz wspominanych wyżej spirytusu, tytoniu i soli opodatkowano w ten sposób jeszcze cukier. Za każde 100 kg państwo żądało w 1935 roku podatku o wartości 43,50 zł. Według dzisiejszej wartości pieniądza byłoby to około 430 zł, czyli 4,3 zł za kilo. Wymyślone przez Melchiora Wańkowicza hasło "cukier krzepi" jemu samemu dało 5000 zł wynagrodzenia (ośmiomiesięczna średnia pensja), a cukier krzepił głównie budżet (był największym źródłem przychodów), bo ludzi nie było na niego stać.

Ceny w Polsce były tak wysokie, że przy granicy Niemcy rozwinęli produkcję sacharyny. A w tym samym czasie polski cukier był eksportowany za granicę po dumpingowych cenach, bo państwo potrzebowało dewiz.

Kartele

W sanacji dominował pogląd, że ograniczenie konkurencji wewnątrz kraju zwiększy szanse na rynkach zagranicznych. Doprowadziło to do powstania karteli: węglowego, naftowego, drożdżowego, cukierniczego, wieprzowego i bawełnianego.

Te firmy, które nie chciały przystępować do karteli, były karane m.in. wyższymi cłami eksportowymi. Kartelizacja miała dać m.in. większe przychody budżetowi z podatków od wybranych produktów. Akcyzą były wówczas obciążone: cukier, piwo, napoje winne, oleje mineralne, drożdże, kwas octowy, energia elektryczna.

Monopol spirytusowy władza wydzierżawiła kilku prywatnym spółkom. Skończyło się na najwyższych cenach alkoholu w Europie. Polacy przerzucali się na wyroby nielegalne, kwitło bimbrownictwo i przemyt. „Tylko w 1933 roku wykryto 3051 nielegalnych bimbrowni, które mogły wyprodukować 1,7 mln litrów spirytusu rocznie” - podaje Suchodolski. Dla porównania w ubiegłym roku w Polsce - co prawda już dużo mniejszej obszarem, ale za to ludniejszej - wyprodukowano 1,06 mln litrów wódki w przeliczeniu na czysty spirytus.

Sanacja nie oszczędzała na wojsku

Przy tej całej opresji podatkowej wobec społeczeństwa sanacja nie żałowała sobie wynagrodzeń. Po siłowym przejęciu władzy poprzedni budżet kancelarii prezydenta Wojciechowskiego w wysokości 1,9 mln zł urósł za prezydenta Mościckiego do 4,5 mln zł, a pensja prezydencja z 120 tys. do 300 tys. zł rocznie (25 tys. zł miesięcznie) - pisze Suchodolski. Dla porównania budżet prezydenta USA wynosił wtedy w przeliczeniu 3,8 mln zł, a Niemiec 2 mln zł. To wszystko przy średnich zarobkach w gospodarce 604 zł miesięcznie w 1933 roku.

A Polacy? W 1939 na 10 tys. mieszkańców przypadało zaledwie 10 samochodów i był to wynik nawet gorszy od dużo biedniejszej Rumunii (13).

Niepodległość nie oznaczała dla naszych przodków spokojnego i dostatniego życia, do czego niestety walnie przyczyniła się polityka państwa. Państwa szukającego przede wszystkim pieniędzy dla armii.
Na wojsko już w latach 1928/1929 budżet polski przeznaczał aż 30 proc. wydatków, a kwota ta jeszcze wzrosła do 34,3 proc. w 1936/1937 i była dwukrotnie wyższa niż wydatki na edukację. A jak wieloletni wysiłek społeczeństwa pomógł w obronie państwa w 1939 roku, to już wiemy z historii.
 

pawel-l

Ⓐ hultaj
1 915
7 932

Dwie moralności II RP. Jedna dla ludu, druga dla elit: polityków, księży i wojska

Kamil Janicki
20 lutego 2021 | 06:00

Elita w II RP. Bal sylwestrowy w kasynie 1 Pułku Szwoleżerów w Warszawie w 1932 r. Prasa z podziwem relacjonowała bale, rauty, fajfy i wieczorki towarzyskie. Obowiązywał towarzyski dryg, serwowano najdroższe dania, a wszystko finansowano z podatków

W II RP prawdziwie wolni byli tylko przedstawiciele elit. Zwyczajne normy i przepisy nie odnosiły się do polityków, urzędników, księży czy oficerów. Premier mógł się rozwieść, oficer spoliczkować przechodnia, a urzędnik trwonić publiczne pieniądze na nieletnie kochanki.

„Wszyscy obywatele są równi wobec prawa” – zapewniono w artykule 96 konstytucji marcowej z 1921 r. Pierwsza ustawa zasadnicza wolnej Polski znosiła herby i tytuły rodowe oraz gwarantowała każdemu identyczną ochronę i dostęp do stanowisk państwowych. Monarchiści i arystokraci rozdzierali szaty, ale niepotrzebnie. System demokratyczny załamał się już po kilku latach, gdy po zamachu majowym Józef Piłsudski przejął dyktatorską władzę. A potem, na podobieństwo dawnych królów, spoczął w krypcie na Wawelu. Równość wobec prawa nie miała nawet tak krótkiej historii. W praktyce nigdy jej nie było.

Elita, która rozumie bolączki ludu, nadwyręża swój prestiż​

Wśród polityków powszechne było przekonanie, że władza oznacza nie służbę, ale zbiór szczególnych przywilejów wynoszących każdego urzędnika i reprezentanta narodu ponad resztę społeczeństwa. Taką opinię podzielali zresztą i obywatele przyzwyczajeni do feudalnych stosunków poprzedniej epoki.
W 1919 r. sensację w stolicy wywołała wiadomość, że żona ministra spraw wewnętrznych Maria Wojciechowska sama robi zakupy spożywcze. „Tyle on wart, jeśli żona musi stać w ogonku!” – odzywały się szyderstwa. Od polityków oczekiwano życia na wysokiej stopie i w odcięciu od motłochu. Człowiek na stanowisku, który ośmielił się pokazać, że rozumie bolączki ludu albo chociaż zna ceny podstawowych towarów, nadwyrężał własny prestiż.
Prasa z podziwem relacjonowała bale, rauty, fajfy i wieczorki towarzyskie organizowane w Belwederze i na Zamku Królewskim. Jak za czasów oświecenia na wspaniałe imprezy zapraszano tylko elity – wystrojonych arystokratów, eleganckie damy, ludzi ze świecznika. Obowiązywał towarzyski dryg, serwowano najdroższe dania, a wszystko finansowano z podatków.
Ostatniego prezydenta Ignacego Mościckiego porównywano do francuskiego Króla Słońce. O prezydentowej Marii Mościckiej mówiono, że to nowa „królowa Marysieńka”.
Adiutant głowy państwa Henryk Comte wspominał, że profesor chemii wyniesiony do rangi „pierwszego obywatela” promieniał, gdy składano mu hołdy, stworzył „dworski styl życia”, dokładał starań, by nie stykać się ze służbą zamkową i prostaczkami. Za państwowe pieniądze kolekcjonował bajecznie drogie samochody, podróżował po kraju w iście monarchicznym orszaku. A prorządowa (lub wprost rządowa) prasa utwierdzała naród w przekonaniu, że jego rozrzutność to dowód siły i bogactwa Rzeczpospolitej.
Ignacy Mościcki w powozie w 1927 r. Prezydent promieniał, gdy składano mu hołdy, stworzył dworski styl życia, starał się nie stykać ze służbą zamkową i prostaczkami FOT. NAC

Miliony na zachcianki. Kto mógł więcej w II RP?​

Rządzący chętnie asygnowali dla siebie sowite fundusze dyspozycyjne, które można było wydawać właściwie bez kontroli. W tej sprawie polityczna wierchuszka szła za przykładem Piłsudskiego. W 1929 r. Marszałek – chwilowo zajmujący fotel premiera – zażądał, by jego fundusz powiększyć z 200 tys. do 5 mln 200 tys. zł. Ostatecznie dostał jeszcze więcej: 8 mln zł, a więc około 45 mln w dzisiejszych pieniądzach. Kwota zasiliła budżet kampanii wyborczej sanacji. Na opozycjonistów, którzy ośmielili się upublicznić nadużycia, spadły nienawistne ataki, w których brylował sam Piłsudski.

W prasie przywódca kraju określił wicemarszałka Sejmu Jana Woźnickiego mianem „durnego hebesa” wykazującego inteligencję na poziomie dwuletniego dziecka. Pisał o nim nawet, że nosił „zafajdaną i zapoconą od wysiłku myślowego” bieliznę, a także kazał lizać swoje majtki ważniejszym od siebie ludziom. Obelgi spadły też na posła Hermana Liebermana. Piłsudski drwił publicznie z jego „brzucha”, „odwrotnej części ciała” oraz „gęby”. I nazywał go „głównym tenorem w smrodliwej operetce”.
W sprawie nadużyć wszczęto proces przed Trybunałem Stanu – jedyny w historii II Rzeczpospolitej. Sowicie dofinansowana z budżetu kampania ludzi Piłsudskiego, dodatkowo wsparta represjami, przyniosła jednak efekty. Sanacja wygrała wybory, postępowanie przerwano, a fundusze dyspozycyjne jeszcze powiększono.

Środki wyciągane tym sposobem pomagały przyspawać się do władzy. Finansowano z nich także drogie pasje, zachcianki albo – kamuflowano skandale.
Charakterystyczny przypadek opisała w pamiętniku żona premiera Kazimierza Bartla Maria. Według jej relacji zdarzyło się, że osobisty adiutant głowy państwa, człowiek żonaty, „poznał jakąś ziemiankę”, nawiązał z nią flirt, oświadczył się, a na koniec wyciągnął od damy 30 tys. zł, rzekomo na zorganizowanie ślubu. Potem zerwał kontakt z ofiarą. Kobieta zaczęła jednak zgłaszać się do Zamku i dopytywać o los „narzeczonego”. W sprawie zorganizowano naradę na szczycie. Kwotę zwrócono w tajemnicy… z dyspozycyjnych środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Sprawę zamieciono pod dywan, a oszust nawet nie został usunięty z wojska. Przeniesiono go tylko na prowincję.
Elita w II RP bawiła się hucznie i we własnym gronie. Na balu w 1932 r.: minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki (pierwszy z lewej), marszałek Sejmu Kazimierz Świtalski (pierwszy z prawej), Maria Beck (druga z prawej), pierwsza żona ministra spraw zagranicznych Józefa Becka FOT. NAC

Rozwody nie dla każdego​

Piłsudczycy, publicznie wzywający do moralnej odnowy, prywatnie uważali, że żadne normy ich nie obowiązują. W II Rzeczpospolitej nigdy nie udało się wprowadzić przepisów umożliwiających rozwody. Legalnie małżeństwa dało się zrywać tylko w byłym zaborze niemieckim. Mimo to ludzie władzy rozwodzili się niemal bez przerwy niezależnie od miejsca zamieszkania. Niekiedy w tym celu zmieniali wyznanie: jeden ślub zawierali jako katolicy, kolejny już w zborze protestanckim. Dużo częściej jednak decydowano się na kościelne unieważnienie ślubu.

Dla zwykłego Polaka była to procedura trudno dostępna i bardzo kosztowna. Prominenci uzyskiwali jednak kościelne rozwody niemalże od ręki. Potem zaś zawierali nowe związki rodem z harlekinów. Premier Kazimierz Świtalski unieważnił ślub z przedwojenną ikoną stylu i urody Julią, po czym ożenił się z młodą sekretarką prezydentowej Michaliny Mościckiej. Sam pierwszy obywatel Mościcki postąpił bardzo podobnie. Już kilka miesięcy po śmierci pierwszej żony oświadczył się jej sekretarce Marii Dobrzańskiej. Wprawdzie narzeczona była wcześniej mężatką, ale zawczasu anulowano jej sakramentalny związek. W ceremonii ślubnej, zorganizowanej 10 października 1933 r., uczestniczył nawet prymas Aleksander Kakowski najwidoczniej niezgorszony związkiem, który w przypadku zwykłego Polaka uchodziłby za grzeszny i sprzeczny z kanonami.

Ignacy Mościcki podczas mszy w katedrze warszawskiej w 1929 r. Prezydenta porównywano do francuskiego Króla Słońce, a jego żonę Marię nazywano nową 'królową Marysieńką' FOT. NAC

Dla dobra służby​

Powszechnie i niemal bezkrytycznie przyjmowano, że każde eksponowane stanowisko poza prestiżem i przywilejami powinno też dawać profity.
Łapownictwo, malwersacje i wymuszenia były zjawiskami zwyczajnymi na dowolnym szczeblu.
W 1938 r. w Grudziądzu wypłynęła sprawa 35-letniego Stefana Dumańskiego – inspektora kontroli skarbowej, który miał fundusz dyspozycyjny służący w założeniu do prowadzenia pracy dochodzeniowej. Wydawał jednak pieniądze nie na śledztwa, ale uwodzenie nieletnich dziewcząt.

Przed sądem zeznał, że nie poczuwa się do odpowiedzialności. Obsypywał bowiem prezentami, upijał i zaciągał na swoją biurową wersalkę nastolatki nie dla przyjemności, ale „dla dobra służby”. Wykorzystane dziewczęta mogły przecież stać się źródłem informacji o podatkowych oszustwach rodziców. Sprawę rozstrzygał skład pod przewodnictwem wiceprezesa miejscowego sądu, który… w pełni zgodził się z Dumańskim. Uwolniono go od wszystkich zarzutów.

Przykład znów szedł z góry. Zwykli urzędnicy kradli tysiące. Ludzie zaprzyjaźnieni z członkami rządu – miliony. W 1927 r. szef Ministerstwa Poczt i Telegrafów, zaufany pomagier Piłsudskiego Bogusław Miedziński podjął decyzję o zleceniu budowy gmachu Poczty Głównej w powstającej Gdyni. Na szefa inwestycji wyznaczył kolegę ze studiów, inż. Edwarda Ruszczewskiego, choć ten był znany władzom jako szantażysta i oszust, a resort spraw wojskowych wpisał go na czarną listę zakazanych dostawców.

Przestępca buduje Gdynię​

Kolega ministra dostał ogromną pensję 5 tys. zł miesięcznie (28 tys. w dzisiejszych pieniądzach). Przede wszystkim jednak powierzono mu niemal nieograniczony budżet. Przetarg na budowę, którą miał nadzorować, wygrało… jego przedsiębiorstwo założone z pieniędzy wyciągniętych z ministerstwa. Za państwowe fundusze Ruszczewski kupił sobie garnitur i drogi samochód. Kradł na potęgę: z placu budowy zniknęły dwa wagony cementu, całe transporty drewna i żelaza. Pierwotny kosztorys w kwocie 1,6 mln zł przekroczono trzykrotnie, a budowa poczty pochłonęła więcej pieniędzy niż wznoszenie wspaniałej opery paryskiej.
Na tym nie koniec. Współpracownik
Ruszczewskiego za państwowe pieniądze wyjechał na wycieczkę do Wiednia (za 280 tys. dzisiejszych złotych). Tam kupił z rządowej kasy scenariusze trzech filmów erotycznych rzekomo potrzebne do promocji usług pocztowych.
Potem udał się do Paryża, by za prawdziwą fortunę kręcić materiał tak koszmarnie zły, że na koniec zalecono jego zniszczenie.

Cała sprawa wyszła na jaw tylko dlatego, że Ruszczewski zupełnie się nie pilnował. Do swojej grupy przestępczej angażował nawet obcych ludzi. Gdy w nadużycia wtajemniczył inżyniera przypadkowo poznanego w pociągu, ten, zszokowany skalą malwersacji, złożył doniesienie do Najwyższej Izby Kontroli. Pomimo usilnych starań władz afery nie udało się zamieść pod dywan. Ale też nie miała poważnych konsekwencji. Ruszczewskiego skazano na cztery lata. Jego protektor Bogusław Miedziński nie ucierpiał, po kilku latach postawiono go na czele największego koncernu medialnego Warszawy – przymusowo znacjonalizowanego Domu Prasy. Miał dbać o właściwe przedstawianie inicjatyw rządu na łamach najbardziej szmatławych brukowców. Wyciągał z tego tytułu krociowe zyski.

„Lex Parylewiczowa”​

O skali akceptacji dla ekscesów władzy doskonale świadczy afera Wandy Parylewiczowej. W 1936 r. ujawniono, że żona prezesa Sądu Apelacyjnego w Krakowie, a jednocześnie siostra sanacyjnego „męczennika” ministra Bronisława Pierackiego, zamordowanego wcześniej przez ukraińskiego nacjonalistę, stworzyła siatkę korupcyjną pobierającą niemałe kwoty w zamian za różne formy protekcji. Klientom oferowała korzystne wyroki, wyrabianie licencji, załatwianie obywatelstw, awansów, ułaskawień i zgód na intratne transakcje. W powszechnej opinii Parylewiczowa trzęsła miastem, nie brakowało więc chętnych do płacenia jej za pośrednictwo. Gdy rzecz się wydała, władze stanęły przed problemem. Wprawdzie starano się wykazać, że żona sędziego inkasowała pieniądze, lecz na nic nie miała wpływu, ale opozycyjna prasa i tak nie chciała dać sprawie spokoju. W odpowiedzi premier Felicjan Sławoj Składkowski wprost zagroził dziennikarzom: „Gdy nie pomogą inne środki, będę winnych oszczerczych artykułów i notatek wysyłał do Berezy!”.

Karykatura Wandy Parylewicz w poznańskim 'Orędowniku'. Jej działalności kodeks karny zawdzięcza pojęcie 'płatna protekcja'

Oskarżona zmarła w więzieniu, zanim ją osądzono. I dla władz było to najwygodniejsze. Pozwoliło uciąć spekulacje na temat udziału osób z pierwszego szeregu w grupie przestępczej. A także wątpliwości co do dalszego losu Parylewiczowej narastające z prostego względu, że… w kodeksie karnym nie istniał przepis wprost zakazujący czynów, których się dopuściła. Dopiero w następstwie afery uchwalono „lex Parylewiczowa” – obowiązujące do dzisiaj prawo przeciwko płatnej protekcji.

Mundur ponad prawem​

Nierówności zaszyte w polskim systemie wykraczały daleko poza politykę. W kraju istniały ogromne grupy wyjęte spod ogólnych norm i przepisów. Najszerszą byli żołnierze. Polska miała trzecią najliczniejszą armię na kontynencie. A niemal 300 tys. żołnierzy pozostających w służbie czynnej uważało, że wolno im więcej niż zwyczajnym Kowalskim. I sądy tylko utwierdzały ich w takim przekonaniu.
Do tragicznej, ale też zupełnie typowej dla polskich stosunków historii doszło w 1933 r. w Warszawie, naprzeciwko pałacu Łazienkowskiego. Para narzeczonych, Chana G. i Leon H., udała się na przejażdżkę dorożką. W pewnym momencie woźnicy wypadł z ręki bicz, zatrzymał się więc i wysiadł, by go podnieść. Wówczas na parę napadło czterech bandytów: trzech w cywilnych ubraniach, czwarty w mundurze. Żołnierz sterroryzował mężczyznę bronią, a reszta napastników zaczęła, jak pisała prasa, „figlować z kobietą” na jego oczach. „Zatkali jej usta, wykręcili jej ręce” i kolejno zgwałcili.
Uczestnicy napaści szybko zostali aresztowani. Ale nie wszyscy. Żołnierzowi pozwolono odpowiadać z wolnej stopy, aby nie nadwyrężać jego honoru. Efekt był łatwy do przewidzenia. Oskarżony w ogóle nie stawił się na procesie, a sąd nie miał innego wyjścia, jak tylko odroczyć rozprawę.

Na jeszcze większą pobłażliwość mogli liczyć oficerowie. Nie tylko pozwalano im na przemoc, ale niekiedy wręcz jej wymagano. Kawalerzysta, szef sztabu brygady i późniejszy generał, Franciszek Skibiński opowiadał: „Oficer znieważony czynnie był zobowiązany reagować natychmiast i zbrojnie, rąbać szablą lub strzelać, i był karany tylko wtedy, gdy zaniechał takiej reakcji”. Sam Skibiński, napadnięty na ulicy przez chuliganów, ciężko postrzelił napastników. „Nie poniosłem żadnych konsekwencji, tylko utrwalając swoją renomę pistoleta” – stwierdził. Inny ułan Leon Pruszanowski wdał się przy alkoholu w bójkę. Spoliczkowany wyciągnął pistolet i cztery razy strzelił do przeciwnika, kładąc go trupem. Przed sądem zeznał, że musiał reagować, bo zauważył u adwersarza „żywiołową nienawiść” do swojego pułku. Nie tylko uniknął jakiejkolwiek kary, ale też wręcz wkrótce uzyskał awans.

Wizyta prezydenta RP Ignacego Mościckiego na Wołyniu-pobyt w Łucku i zwiedzanie synagogi w czerwcu 1929 r.

Lotnik kpt. Stefan Pawlikowski, który wdał się w bójkę, a potem już na posterunku policji zastrzelił przeciwnika, usłyszał wyrok więzienia. Jednak zaraz wypuszczono go na wolność. Nadal nosił mundur, a po trzech latach został dowódcą eskadry. W podobnej sytuacji znalazł się też por. Mieczysław Wiewiórkowski. Podczas potańcówki uderzono go pięścią w twarz. Nawet się nie zawahał, nie żądał przeprosin. Wyciągnął broń i zastrzelił napastnika. Na trzy miesiące trafił do twierdzy, szczerze zszokowany, że wyciągnięto konsekwencje. Taki symboliczny wyrok nie wpływał ani na jego honor, ani na dalszą karierę.

Szczególnie uprzywilejowani​

Specjalnymi zasadami objęto także księży. Sprawy o molestowanie seksualne, których akta można znaleźć w dokumentach prokuratorskich sprzed wojny, właściwie nigdy nie trafiały przed sądy.
Nuncjusz apostolski ks. kard. Francesco Marmaggi (z lewej) i prezydent RP Ignacy Mościcki (z prawej) podczas rozmowy. Widoczny szef Protokołu Dyplomatycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych hr. Karol Romer (w głębi) Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Bezkarni byli lekarze, o ile dobierali sobie właściwą klientelę. Ścigano na przykład medyków dokonujących aborcji u zwyczajnych Polek, co sprawiało, że ogromna większość zabiegów była przeprowadzana przez partaczy, a tysiące kobiet umierały. Ale już doktor, który przyjmował na spędzenie płodu żony i córki polityków, pracował w czystym gabinecie i z gwarancją, że nie spotka go krzywda.
Również policjantom wolno było kraść, bić i wchodzić w konszachty ze światem przestępczym. Rocznie ordynowano mundurowym dziesiątki tysięcy kar dyscyplinarnych. Konsekwencje były jednak symboliczne, a wydalenia ze służby niemal się nie zdarzały. Z drugiej strony bicie aresztantów i oskarżonych stanowiło podstawową metodę śledczą. Należało tylko uważać, by ofiara nie skonała na posterunku lub w areszcie.
 
Do góry Bottom