Agentura - razwiedka news

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
O poszukiwaniu pożytecznych idiotów Kremla w Polsce... Wątek Korwina również się pojawia.

Na wojnie z kłamstwem
Poniedziałek, 15 stycznia (14:29)

Marcin Rey, autor projektu "Rosyjska V kolumna w Polsce": "Skoro Mogherini nie finansuje unijnej instytucji mającej przeciwdziałać dezinformacji, StratComu, a wręcz złośliwie tępi, Polska mogłaby ją przejąć: moglibyśmy zaprosić ją do Warszawy i w ten sposób ulokować u siebie drugą, obok Frontexu, instytucję unijną".

Materiał pierwotnie opublikowany w wydaniu internetowym dwumiesięcznika "Nowa Europa Wschodnia"

MATEUSZ BAJEK: Cztery lata temu rozpoczął Pan publiczne ujawnianie działalności V kolumny Kremla w Polsce. Dlaczego się Pan na to zdecydował?

MARCIN REY: - Wraz z grupą przyjaciół, którzy wolą zachować anonimowość, rozpoczęliśmy działalność w czasie rewolucji godności. Dostrzegliśmy rosnące zagrożenie ze strony rosyjskiej propagandy - zagrożenie, z którym polskie państwo nie robiło zbyt wiele: nie radziło sobie zarówno za rządów PO-PSL, jak i nie radzi sobie po wygranej Prawa i Sprawiedliwości. Wybrałem jednak dosyć nieszczęśliwą nazwę dla naszego profilu na Facebooku, poprzez który działamy. Piąta kolumna kojarzy się z grupą zdrajców, a po kilku latach przyglądania się różnorodnemu środowisku zwolenników Kremla wiem, że tylko jego czołówkę można nazwać zdrajcami. Większość tego środowiska stanowią zwyczajni obywatele, którzy są przede wszystkim ofiarami kremlowskiej propagandy. Dlatego wolę mówić o wykorzystaniu tych osób przez kremlowską dywersję.

Jak więc wygląda putinowska dywersja w Polsce?

- Zacznijmy od dywersji państwowej. Po pierwsze, są to rosyjskie media dla zagranicy, czyli klasyczna soft power: przede wszystkim Sputnik Polska i Russia Today, zwana dla niepoznaki RT. W Polsce media te mają jednak bardzo ograniczone znaczenie, RT nie posiada nawet wersji polskojęzycznej. Działalność Sputnika jest szkodliwa, ale w Polsce nie ma tak dużego oddziaływania, gdyż jest bezczelnie prokremlowski. Zbyt mało jest u nas twardych, fanatycznych wyznawców Władimira Putina, dlatego żeby wpływać na polską opinię publiczną, trzeba stosować inne metody. Nawet najbardziej aktywni działacze prokremlowscy rzadko udostępniają materiały Sputnika, gdyż zwyczajnie się krępują.

Jeżeli więc media dla zagranicy są nieskuteczne, to jakimi jeszcze instrumentami dysponuje w Polsce kremlowska dywersja?

- To chociażby fabryki trolli, które osobiście nazywam fermami klonów. Czym są klony? To nieprawdziwe, wirtualne byty, "jajeczka" na Twitterze i Prawdziwi Polacy w komentarzach Onetu, których głównym zadaniem nie jest przekonywanie do swoich racji, ale wywoływanie złudnego efektu ilości. Klony działają głównie na portalach informacyjnych, gdzie aktywizują się, zwłaszcza gdy pojawia się temat dotyczący Rosji, Ukrainy, NATO. Kiedy większość komentarzy mówi o tym, że trzeba trzymać z Rosją, a Ukraina jest faszystowska, to nawet zorientowany czytelnik może mieć wątpliwości, a niezorientowanego może to skusić do poparcia poglądów na przykład antyukraińskich. Klony mają wywoływać wrażenie, że proporcje poparcia dla polityki Kremla są odwrotne niż w rzeczywistości. I to jest główny cel tej metody, choć uważam, że w Polsce również ona jest nieskuteczna - a najmniej skuteczna jest na portalach społecznościowych, gdyż ze swoją sztywnością i sztucznością klony słabo się do nich nadają.

Dzięki rosyjskim hakerom wiemy, że rosyjskie fermy klonów funkcjonują na wielką skalę przynajmniej od 2010 roku. Początkowo ich celem było wychwalanie rosyjskich władz wśród rosyjskich i rosyjskojęzycznych internautów. Po 2013 roku rozszerzyli zakres działalności: początkowo o język ukraiński, a następnie angielski, niemiecki i francuski. Do dzisiaj nie udowodniono jednak, skąd piszą i przez kogo są kierowane klony działające w polskim internecie.

- I ja również nie mam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Wydaje mi się, że w Rosji trudno byłoby stworzyć biuro, w którym pracowałoby aż tylu polonistów. Intuicja podpowiada mi, że w Polsce może się tym zajmować w głębokiej konspiracji jakaś polska agencja PR. Nie wykluczam również klasycznej telepracy. Proszę sobie wyobrazić, że zlecenia na takie działania przychodzą z Rosji, zleceniodawcy wykonują je w tajemnicy, a wierszówki zleceniobiorcy otrzymują w bitcoinach (wirtualnej walucie). Mogą zajmować się tym nawet licealiści.

Jakie jeszcze metody stosują rosyjskie władze?

- Mamy też klasyczną agenturę, w Polsce agentów jest jednak niewielu. W ostatnich latach mieliśmy tylko jeden przypadek zatrzymania pod zarzutem współpracy z rosyjskimi służbami polskiego obywatela, który zajmował się dywersją polityczną: Mateusza Piskorskiego, założyciela partii Zmiana. Jestem przekonany, że znakomita większość osób oskarżanych o agenturalność, agentami nie jest - przynajmniej od strony prawnej. Ostrzegam też przed nadużywaniem określenia agent, gdyż naraża to całą analizę i walkę z dywersją na uproszczenie i ośmieszenie. Dla ludzi wierzących w propagandę Kremla trzeba być miłym, bo do sporej części z nich można dotrzeć i spróbować ich wyleczyć. Nazywanie ich agentami sprawia, że tylko zamykają się na argumenty.

Żadna z powyższych metod nie wygląda na kluczową. Co w takim razie działa na Polaków? Skąd biorą się ludzie o prokremlowskich poglądach?

- To głównie ofiary zarządzania refleksyjnego, czyli wymyślonej przez Rosjan metody pośredniego wpływania na ludzi w taki sposób, by wypełniali wolę Kremla. Oczywiście ma się to odbywać tak, by ofiary nie zdawały sobie sprawy, że działają z czyjejś inspiracji.

- Pierwotnymi odbiorcami kremlowskiej dezinformacji są tak zwani ideowcy, czyli ludzie przekonani o słuszności prezentowanej w Rosji propagandy. Często dysponują skutecznymi kanałami jej dalszego rozprzestrzeniania, takimi jak prokremlowskie organizacje, internetowe fora czy portale. Mam wrażenie, że znaczna większość obserwowanych przeze mnie działaczy prokremlowskich naprawdę wyznaje deklarowane poglądy. Kim są ci ludzie prywatnie? Stosunkowo często to osoby z partyjnych, wojskowych lub ubeckich rodzin; wdzięczne za pobiedę, kochające Rosję taką, jaka jest obecnie.

- Kolejną kategorią są rezonatorzy - ludzie czytający, słuchający, komentujący czy opowiadający o kremlowskiej propagandzie w pracy. To znacząca grupa, bo to jej reakcje są najważniejsze przy sprawdzaniu, czy propaganda może zadziałać na resztę społeczeństwa, czy należy się z niej wycofać. Dodatkowo jest ona ważna, bo to bardzo szeroka kategoria, której członkami są prawdziwi ludzie, a nie internetowe klony. Najgorzej, kiedy rezonatorem rozpowszechniającym kremlowską propagandę jest dziennikarz: podchwyci jakąś bzdurę, opisze ją, a potem minister obrony to przeczyta i w ten sposób dowiemy się z mównicy sejmowej, że mistrale z Egiptu płyną do Rosji.

Kto koordynuje działalność tych ludzi?

- Działalność ideowców i rezonatorów nie jest kierowana z góry, jest żywiołowa.

Które środowiska w Polsce są najbardziej narażone na to, by stać się ofiarą kremlowskiej dywersji?

- Do poglądów będących na rękę Kremlowi próbuje się przekonać każde środowisko, w którym są ludzie skłonni wierzyć w niesprawdzone informacje. W Europie widać wyraźnie, że rosyjscy propagandyści odwołują się do grup skrajnych, bo to one wierzą w propagandę, a następnie oddziałują na główny nurt. W Polsce kremlowski przekaz trafia głównie do skrajnej prawicy oraz środowisk pogranicza skrajnej prawicy ze zwykłą prawicą. Oczywiście, dla każdej podgrupy kremlowska propaganda ma przygotowaną osobną narrację: inną dla hajlujących łysoli, inną dla osób uważających, że Zachód jest dekadencki. Jest też cała oferta na przykład dla środowisk prolife, które też są penetrowane.

- Pięć lat temu w Warszawie odbył się Ruski Marsz z udziałem rosyjskich kibiców. Zaatakowały go grupki pseudokibiców i ubranych w patriotyczną odzież nacjonalistów, między innymi z ONR, z Januszem Korwin-Mikkem na czele. W tym samym roku Rosji i Rosjan nie oszczędzano również na Marszu Niepodległości. Tymczasem obecnie działacze określający się mianem narodowców często nie tylko nie występują przeciwko Kremlowi, ale, co więcej, traktują Rosję jako coś lepszego od NATO czy Unii Europejskiej, a już na pewno od Ukrainy. Co się stało ze środowiskiem narodowym przez tych kilka lat?

- W przypadku środowisk narodowych, a w szczególności ich kierownictwa, wyraźnie widać, że bardzo zaszkodziła im kremlowska dywersja informacyjna. Wielu narodowców jest nie tyle nadpsutych kremlowską dywersją, ile wręcz całkowicie nią ogarniętych. Są wśród nich działacze cyniczni, którym nie przeszkadza, że to, co robią, jest na rękę Rosji. To oni inicjują antynatowską agitację, systematycznie wywołują kolejne sensacje świadczące o gigantycznej potędze oręża rosyjskiego, a następnie pod płaszczykiem pragmatyzmu apelują, żeby drogo sprzedać Rosji swoją neutralność.

- Jeżeli zaś chodzi o szeregowych narodowców, to twierdzę, że gdyby Rosja nas zaatakowała, to większość z nich walczyłaby z przeciwnikiem - możliwe, że najlepiej, bo to jednak ludzie z gorącym patriotyzmem w sercu. U nich niewiele się zmieniło. Zwykły narodowiec jest w dalszym ciągu antyrosyjski. Różnica jest taka, że jest też antyukraiński. Natomiast, jeśli doszłoby do wojny z Rosją, to nie zdziwiłbym się, gdyby wśród kierownictwa narodowców nastąpił rozłam - niektórzy mogliby apelować o ustępstwa wobec Rosji.

Czy możemy doszukiwać się w tej zmianie inspiracji ze Wschodu?

- Możemy, ale niech pan nie oczekuje, że powiem, iż widziałem dokumenty. Tutaj albo ma się dowody, albo nie mówi się nic.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Obok części narodowców kolejnym środowiskiem, które wydaje się zarażone wirusem kremlowskiej dezinformacji, są Kresowiacy.

- Środowisko kresowe przez długi czas rzeczywiście nie było wysłuchiwane, w wyniku czego wytworzył się w nim syndrom oblężonej twierdzy, zradykalizowało się. Radykalizacja jest związana również ze zwiększaniem w nim wpływów takich osób, jak profesor Bogdan Paź z Wrocławia czy przede wszystkim ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Do środowiska kresowego dopuszczono skrajnie radykalne grupy, które prowadzą ten ruch na manowce. Widać to chociażby po składzie Honorowego Komitetu Obchodów Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa Polaków na Kresach Wschodnich, który niedawno powołał ksiądz Isakowicz-Zaleski. Z jednej strony zaproszono do niego przedstawicieli tradycyjnego środowiska kresowego, w tym w szczególności działaczy z Dolnego Śląska, gdzie ono się koncentruje, a także samorządowców, księży i biskupów. Do komitetu zaproszono jednak również skrajne postacie, na przykład lidera Falangi Bartosza Bekiera i Marcina Żółkowskiego, do niedawna związanego z Obozem Wielkiej Polski, a obecnie z nazistowskim Narodowym Świtem. Wyraźnie widać, że część przedstawicieli obecnego ruchu kresowego, na przykład ksiądz Isakowicz-Zaleski, nie ma oporów przed dobieraniem różnych współpracowników - byleby ktoś był przeciwko Ukrainie.

A czy w tym przypadku doszukiwanie się rosyjskich inspiracji jest uprawnione?

- Nie stawiałbym tej tezy tak bezpośrednio. Działa to raczej na zasadzie dostarczania pożywki informacyjnej środowisku Kresowiaków. Części jego liderów nie przeszkadzają jednak kontakty z ludźmi wybitnie podejrzanymi. Od dawna ksiądz Tadeusz nie ma oporów przed spotkaniami z ludźmi, w przypadku których musi przypuszczać, że są powiązani z Kremlem; a jeżeli nawet takich powiązań nie ma, to są tak straszni, że przyzwoity człowiek nie powinien im podawać ręki. Nie miał on oporów, by występować w Kijowie na konferencjach na temat ludobójstwa wołyńskiego, które prowadził Żorż Dygas - wcześniej związany z II Zarządem Głównym KGB. Ksiądz Tadeusz spotykał się również z Avigorem Eskinem, rabinem i izraelskim przedstawicielem Aleksandra Dugina.

Jak ocenia Pan realny wpływ rosyjskiej dywersji na obecne polskie władze?


- Zacznijmy od tego, że owa dywersja ma całkiem spory wpływ na polskie społeczeństwo, a ponieważ społeczeństwo to prowadzący do władz pas transmisyjny, ma ona również przełożenie na decyzje rządzących. Będące na rękę Kremlowi poglądy nie muszą być popierane przez większość Polaków, by polskie władze je uwzględniały - politycy biorą je pod uwagę, gdy chociażby dochodzą do wniosku, że wyznająca je grupa pozwoli im wygrać wybory. Wtedy spin doktor może zasugerować, żeby wyciszyć na przykład głosy poparcia dla Ukrainy.

Jakie metody stosują Rosjanie, by wpłynąć na naszych rządzących?

- Obecnie rosyjska dywersja usilnie stara się zlikwidować granicę pomiędzy łatwo ulegającą Kremlowi skrajną prawicą a szerokim środowiskiem prawicy nieskrajnej, którą reprezentuje PiS. To właśnie na tym odcinku sceny politycznej jest obecnie prowadzona bardzo intensywna dywersja. Jednym z jej przejawów są media Piotra P. Bachurskiego, takie jak "Warszawska Gazeta", prowadzące zmasowaną agitację w obszarach, wobec których PiS zachowuje się w sposób umiarkowany, to jest przeciwko Ukrainie czy Niemcom. Tymczasem w Rosję media te nie uderzają prawie nigdy. Antagonizowanie sobie ponad miarę Niemiec, naszego najważniejszego partnera w NATO, jest bardzo szkodliwe i zasługuje na co najmniej taką samą uwagę, jak konfliktowanie się z Ukrainą. Jednocześnie w mediach Bachurskiego niemal w każdym numerze pojawia się w miarę prominentny polityk PiS, który udziela wywiadu, próbując w ten sposób zagospodarować to środowisko.

- Przejawem wzajemnego zbliżania się różnych grup prawicowych jest skład wspomnianego Honorowego Komitetu Obchodów Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa Polaków na Kresach Wschodnich. Jego członkami zostało również kilkunastu polityków, głównie z Kukiz’15 i PiS, w tym wiceminister obrony narodowej Michał Dworczyk i wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki. Obaj związani są ze środowiskiem kresowym i szukają w nim poparcia politycznego. Wyraźnie widać, że ksiądz Isakowicz-Zaleski próbuje w zorganizowany sposób wpływać na szerokie środowiska.

- Za niezwykle ciekawą uważam również dywersję prowadzoną wobec konserwatywnego PiS w rejonie podkarpackim.

W jaki sposób procesy zachodzące na Podkarpaciu miałyby wpływać na politykę wschodnią PiS?

- Od jakiegoś czasu w Przemyślu obserwujemy radykalną agitację antyukraińską, w której tworzeniu bierze udział lokalna Wspólnota Samorządowa Doliny Sanu. Kontrolują ją znani z antyukraińskich poglądów Mirosław Majkowski i Andrzej Zapałowski. Nie są w stanie objąć władzy w Przemyślu, ale zdobywając kilkunastoprocentowe poparcie, stają się języczkiem u wagi lokalnej polityki. Ci panowie, wykorzystując miejscowe zadawnione spory polsko-ukraińskie, a także wykorzystując radykalnych nacjonalistów, byli w stanie rozgrzać do czerwoności prawicowy elektorat i stworzyć na Podkarpaciu klimat daleko idącej niechęci w stosunku do Ukrainy. Tym klimatem zarazili dużą część rządzącego na Podkarpaciu establishmentu. Powoduje to, że zarówno władze regionalne, jak i parlamentarzyści PiS brylują raczej w kwestiach wołyńskich niż współpracy regionalnej. Do tego dochodzi prosta arytmetyka wyborcza. Jeżeli przyjmiemy, że Podkarpacie to około jednej piątej elektoratu PiS, nie sadzę, żeby na Nowogrodzkiej podejmowano jakąkolwiek decyzję, która może spowodować utratę tej grupy. Nie oznacza to, że lokalne PiS podziela tak radykalne poglądy, ale tak już jest, że jeśli jeden punkt jest gorący, cały materiał się nagrzewa. W tym przypadku przewodnikiem jest koniunkturalizm polityczny.

Czy można powiedzieć, że nasza partia rządząca ulega kremlowskiej dywersji?

- Samo PiS nie przyjęło narracji środowisk skrajnej prawicy, nieraz prorosyjskiej, jednak pragmatyzm polityczny, kalkulacja wyborcza i branie pod uwagę bliskich partii środowisk, które są ofiarami radykalnej kremlowskiej dywersji informacyjnej, są przyczyną niejednoznaczności polityki wschodniej rządu. Obecnie nie wiemy, czy ma być ona endecka, czy prometejska, i stąd pojawiające się pytania, czy Jarosław Kaczyński odszedł od polityki wschodniej Lecha Kaczyńskiego. Lider PiS nie rozstrzyga wewnętrznego sporu dotyczącego polityki wschodniej, bo mógłby stracić zbyt wielu wyborców. Obecnie popierają go obie strony sporu, a skoro nie jest to gra o sumie zerowej, to czemu ma wybierać? Bierze wszystko.

Czy kremlowska dywersja ma przełożenie na politykę partii nieprawicowych?

- Oczywiście, widać je chociażby w SLD czy PSL. Mieliśmy również próbę stworzenia lewicowej, silnie prokremlowskiej partii Zmiana, funkcjonującej w ramach synkretyzmu euroazjatyckiego. Przypomnę, że kontrolujący pozostałości po Samoobronie Mateusz Piskorski prawie dogadał się ze stosunkowo silnym na skrajnej lewicy Piotrem Ikonowiczem. Później do Zmiany dołączyły organizacje maoistowskie, stalinowskie i faszystowskie, ale rywalizacja pomiędzy nimi, głównie na tle towarzyskim, sprawiła, że projekt się nie powiódł.

Proszę wytłumaczyć, gdzie widać skutki putinowskiej dywersji w polityce Polskiego Stronnictwa Ludowego i Sojuszu Lewicy Demokratycznej?

- Wpływy rosyjskiej dywersji na PSL mają stosunkowo długą historię i, w odróżnieniu od przypadków partii prawicowych, nie można powiedzieć, by w szczególny sposób zwiększyły się w ostatnich trzech latach. Ludowcy są akurat dosyć zdyscyplinowaną ekipą, która w kwestiach wschodnich reprezentuje postawę co najmniej ambiwalentną. Widać to po decyzjach podejmowanych przez polityków PSL, takich jak umowa gazowa czy propozycje zniesienia nałożonych na Rosję sankcji. Ludowcy próbują też żerować na sentymencie antyukraińskim.

- Jeżeli zaś chodzi o SLD, to warto zwrócić uwagę na to, co działo się z tą partią w 2015 roku. Nagle, w marcu 2015 roku, zanim Paweł Kukiz wykonał swoją woltę wobec Ukrainy, to właśnie SLD na czele z Leszkiem Millerem rozpoczął antyukraińską kampanię. Politycy Sojuszu przestrzegali wówczas przed ukraińskim nacjonalizmem, sugerowali ostrożność we współpracy z Kijowem. Potem ta kampania została wyciszona, jednak Miller w dalszym ciągu jest regularnym gościem na każdym Dniu Rosji w rosyjskiej ambasadzie. Aktywna w kwestiach ukraińskich jest również Magdalena Ogórek, ostatnio lubująca się w publikowaniu zdjęć SS Galizien.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
W związku z Pana działalnością w 2014 roku w podkrakowskich Dobczycach rozrzucono kilkaset ulotek, w których oskarżono Pana o pedofilię. Czy to była jedyna prowokacja, której padł Pan ofiarą?

- Po mojej miejscowości przynajmniej kilka razy kręcili się dziwni ludzie i rozpytywali o mnie. Informowali mnie o tym sąsiedzi. W ostatnich latach kilkukrotnie spotkałem również na ulicy nieprzyjemnych typów, którzy mnie rozpoznali i zaczęli gonić, a pod koniec marca w "Warszawskiej Gazecie" pojawił się poświęcony mi artykuł, z którego dowiedziałem się, że jestem "ukraińską agenturą wyznania mojżeszowego". Nie przejmuję się tym zbytnio, a każdy cios sprawia, że jestem coraz bardziej zaangażowany. Dla osób zajmujących się kremlowską dywersją spam, pogróżki czy głuche telefony to codzienność.

- Przykre jest jednak to, że dla zaangażowanych działaczy brakuje wsparcia ze strony polskiego państwa: zwykły Kowalski nie powinien mieć poczucia, że gdy będzie dyskutował z kremlowskimi poglądami, to zaraz dowie się z sieci, iż jest pedofilem. Tymczasem nawet podanie policji na tacy sprawców rozrzucania ulotek w moim mieście - wraz z numerem rejestracyjnym ich auta oraz zdjęciami ich twarzy z monitoringu - skończyło się niczym, sprawa została umorzona. Podobne doświadczenia ma zresztą między innymi posłanka Małgorzata Gosiewska.

Wasza aktywna walka z kremlowską dywersją jest wyjątkowym zjawiskiem w Polsce, natomiast nie jest jedyną taką inicjatywą w Europie. Jakie inne źródła może Pan polecić?

- Najciekawszymi są na pewno ukraińskie StopFake czy Informnapalm, chociaż ten ostatni jest radykalny i na przykład dane zdobyte z komputera Aleksandra Usowskiego potrafił zinterpretować w taki sposób, że okazuje się, iż wszystkie partie polityczne w Polsce działają na rzecz Kremla. Ciekawe są również czeski KremlinWatch i StratCom - ten ostatni to unijna instytucja zajmująca się badaniem technik dywersji, przeciwdziałaniem dezinformacji i prowadzeniem akcji edukacyjnych.

Jak więc ocenia Pan działalność StratComu i wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa Federiki Mogherini w zakresie walki z kremlowską dywersją?

- StratCom wykonuje dobrą robotę, natomiast jeżeli chodzi o Mogherini, to kategorycznie nigdy nie powinna się tym zajmować. Państwa unijne oczekują przeciwdziałania kremlowskiej dywersji i dezinformacji na szczeblu europejskim. Z jakiegoś powodu jednak StratCom jest podporządkowany służbie działań zagranicznych Mogherini, która faktycznie sabotuje jego działalność i wbrew woli państw członkowskich nie wywiązuje się ze swoich obowiązków. StratCom powinien być niezależną agencją Unii Europejskiej. Zajmuje się bezpieczeństwem wewnętrznym, a nie polityką zagraniczną.

Co może zrobić Polska, by zwiększyć skuteczność Unii Europejskiej na polu walki z kremlowską dywersją?

- Wystarczy powiedzieć, czego nie zrobiono: w StratCom nie ma nawet jednego Polaka. Nie rozumiem, czemu nie znaleziono funduszy, by wysłać tam specjalistę z Polski. A wiem, że takie zapotrzebowanie jest zgłaszane.

- Chciałbym, by Polska zdecydowała się na ambitniejszy ruch. Skoro Mogherini nie finansuje StratComu, a wręcz złośliwie tępi tę instytucję, Polska mogłaby ją przejąć: moglibyśmy zaprosić ją do Warszawy, kupić dwa piętra w porządnym biurowcu i w ten sposób ulokować u siebie drugą, obok Frontexu, instytucję unijną. Dobrze by to wyglądało. Placówka byłaby bliżej Rosji, a jednocześnie doszłoby do decentralizacji instytucjonalnej. Dodatkowo obecność takiej placówki - niezależnej od polskiego rządu, ale zlokalizowanej w Warszawie - byłaby katalizatorem naszej walki z kremlowską dywersją. Tylko czy StratCom chciałby przeprowadzać się do kraju, który nie wysłał tam nawet jednego przedstawiciela.

Jakie jeszcze ruchy można wykonać?

- W Unii powinien działać centralny i dobrze funkcjonujący StratCom, najlepiej w randze agencji, z którym współpracowałyby krajowe StratComy. Szczebel europejski powinien być nie tyle szczeblem kierowniczym, ile koordynującym - na podobnej zasadzie jak unijni komisarze współpracują z poszczególnymi ministrami. Obok krajowych StratComów powinna powstać cała struktura walki z kremlowską dywersją: chociażby sztab koordynacji sił obywatelskich i państwowych, na bazie którego można by stworzyć coś w rodzaju ruchu obrony informacyjnej. Dziś jest to paląca potrzeba.

Marcin Rey jest tłumaczem języka francuskiego. W ramach zaangażowania obywatelskiego prowadzi facebookowy profil "Rosyjska V kolumna w Polsce", opisujący rosyjską dywersję informacyjną na podstawie analiz źródeł otwartych.
 

Doman

Well-Known Member
1 221
4 052
Marcin Rey to przedstawiciel żydowskiej V kolumny w Polsce - cieszący się z faktu, że na żydowskim Fecebooku jego wymiociny będą tolerowane w nieskończoność. Spróbujcie założyć fanpage o nazwie "żydowska V kolumna w Polsce" albo "muzułmańska V kolumna w Europie", to będziecie wiedzieli o co chodzi.
Ze względu na zastosowane przez niego kryteria definicji "rosyjskiej V kolumny" (np. rzekoma antyukraińskość, przynależność do środowisk kresowych itd. bo ja już nawet nie śmiem wspomnieć o podnoszeniu tematu normalizacji stosunków z Rosją - to już jest zbrodnia) można go uznać za zwykłego terrorystę uwalającego swobodę dyskursu.

Wielce wymowny jest fragment:

Dodatkowo obecność takiej placówki - niezależnej od polskiego rządu, ale zlokalizowanej w Warszawie - byłaby katalizatorem naszej walki z kremlowską dywersją.

Zajebiście. Obcy rząd na naszym terytorium, niezależnie od nas i bez konsultacji z nami (ale za nasze pieniądze) będzie nas wikłał w walkę z sąsiadem, a ściślej mówiąc jego "dywersją" - co na jedno wychodzi, bo o ruskiej dywersji będziemy się dowiadywać przez pośredników. Czym to śmierdzi rozumie chyba każdy kto ma mózg.

W ogóle to jakoś nie widzę tu tematu Razwiedki. Rey to zwykły kmiot działający na polu terroryzowania uczestników dyskursu na zasadzie: tutaj masz gadać tak, tak tam, o tym nie wolno ci mówić, a to masz chwalić. Jeśli ktoś się nie dostosuje, to jest atakowany 1) etykietowaniem, 2) niemerytorycznie, 3) ad personam. Dobrze jest to znane na polu marksizmu kulturowego jako walka z niedoprecyzowanym "hate speach". Po ch męczyć się dyskusją na argumenty skoro można kogoś obrzygać, obrzucić gównem, zastraszyć?
No, a szafowanie zarzutem "obcej agenturalności" to jakby nr. 1 zastraszania.

no, np. Kresowiacy krytykują Ukrainę za zakaz ekshumacji ofiar rzezi wołyńskiej. Przecież wiadomo, że tego zakazu nie da się obronić. No to taka kurwa zamiast bronić zakazu merytorycznie albo stulić mordę, po prostu wyzywa od ruskich agentów.
 
Ostatnia edycja:

kr2y510

konfederata targowicki
12 770
24 700
Znalazłem teksty warte przeczytania.
Jak służby werbują dziennikarzy

Pracujący dla służb dziennikarze to zwykle donosiciele, kreatorzy wydarzeń, dezinformatorzy i dezintegratorzy środowiska.

Na całym świecie służby specjalne wykorzystują w swoich działaniach dziennikarzy. Podobnie jest w Polsce. Chociaż oficjalne zwerbowanie dziennikarza jest bardzo skomplikowane (wymaga zgody samego premiera), to faktyczne nawiązanie współpracy już nie. W efekcie polskie środowisko dziennikarskie jest praktycznie w całości zinfiltrowane przez służby specjalne. Gdy na wiosnę zeszłego roku minister kontrolujący służby specjalne – Mariusz Kamiński – zapowiedział audyt działań służb w środowisku dziennikarskim, przez chwilę zrobiło się gorąco na styku mediów i polityki. Chodziło bowiem nie tylko o inwigilację, ale przede wszystkim o nielegalne wykorzystywanie dziennikarzy w pracy służb. Po kilku dniach emocji i fałszywych komunikatów sprawa ucichła. Wszystko dlatego, że lista czynnych dziennikarzy uwikłanych we współpracę ze służbami specjalnymi III RP jest ogromna i jest to potężne lobby. Także wśród dziennikarzy oficjalnie wspierających rząd PiS.

Problem współpracy dziennikarzy ze służbami III RP bywa często bagatelizowany. Niesłusznie. To narzędzie kontroli mediów, gospodarki i polityków. Obecnie na rynku jest kilkuset dziennikarzy, którzy mają za sobą współpracę ze służbami. Skąd te wyliczenia? W 2007 r. dziennikarze programu „30 minut” podali, że Wojskowe Służby Informacyjne miały 115 agentów wśród dziennikarzy. Dorzućmy do nich drugie tyle pracujących dla cywilnych służb (a co, gorsi są?) i mamy już circa 230 agentów. Jeżeli do tego dorzucimy dziennikarzy-agentów CBŚ i CBA, będzie już ich przynajmniej 300. Ale to nie koniec. Przecież są ludzie współpracujący z bezpieką PRL cywilną i wojskową, którzy do tej pory nie zostali zlustrowani, bo ich teczki zostały zniszczone, albo wyniesione lub schowane w tzw. zbiorze zastrzeżonym Instytutu Pamięci Narodowej. W 1997 r. wybuchła awantura polityczna, po tym jak Zbigniew Siemiątkowski polecił szefowi UOP zrobienie listy współpracujących z tajnymi służbami dziennikarzy i polityków. Pod wpływem szoku zakazano werbunku dziennikarzy, chyba że za zgodą premiera. Na niewiele to się zdało. Służby znalazły sposoby, aby dalej korzystać z dziennikarskiej agentury. Albo nie rejestrują współpracy, albo udają, że nie wiedzą, iż osoba jest dziennikarzem.

Na ochotnika

„Do UOP Redaktor zgłosił się sam. Wyglądał na bystrzaka, mówił jak bystrzak i naprawdę był bystrzakiem – generalnie spodobał się. Sprawę uprościło także i to, że miał tu kolegów. Znał się z zastępcą szefa Lubelskiej Delegatury UOP, Zbigniewem Niezgodą i Erykiem Chojnackim, funkcjonariuszem kontrwywiadu, byłym działaczem NSZ Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W Delegaturze Redaktor funkcjonował jako zabezpieczenie operacyjne i na swoim stanie miał go kapitan Zbigniew Związko, kierownik sekcji do spraw przestępstw gospodarczych, znajdującej się wówczas w strukturach wydziału kontrwywiadu. Pierwszym poważnym zadaniem, jakie Redaktor zrealizował dla UOP, była pomoc przy wyeliminowaniu z rynku bankowego pewnego amerykańskiego Żyda, o którym kontrwywiad lubelski posiadał szeroką wiedzę na podstawie informacji przekazanych przez stronę amerykańską. (…) Redaktor «odkrył» i opisał nieprawidłowości w Banku (…). Ktoś ciekawski mógłby zapytać: po co dziennikarz śledczy wiąże się ze służbami specjalnymi, skoro w ten sposób traci niezależność – czyli tak naprawdę clou tego, co dziennikarza czyni dziennikarzem – i staje się chłopcem na posyłki? Odpowiedź jest prosta: wygrzebywanie informacji spod ziemi, związana z tym strata czasu i cała ta stresująca otoczka w połączeniu z nieustannym narażaniem się ludziom na wysokich stołkach, to nie są i nigdy nie będą rzeczy przyjemne. Po co kopać się z koniem, skoro można dostać gotowca i zyskać splendor bez ryzyka? A że nie ma to nic wspólnego z dziennikarstwem? Trudno. Zresztą, kto by się przejmował takimi drobiazgami, prawda? Przez szereg następnych lat Redaktor oddał nam nieocenione usługi. Jako dziennikarz zrobił oszałamiającą karierę i tylko nieliczni domyślali się, że tak naprawdę nigdy nie był dziennikarzem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Był za to dobrym i sumiennym «współpracownikiem» – jednym z kilku, jakich «Firma» miała wówczas na Lubelszczyźnie; jednym z setki, jakich miała na terenie całego kraju. I współpracował jeszcze długo”. Tak wspominał po latach pracę dziennikarza dla Urzędu Ochrony Państwa (UOP) mjr Tomasz Budzyński, były szef Delegatury Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW) w książce „Oficer” autorstwa znanego dziennikarza śledczego Wojciecha Sumlińskiego, która ukazała się w ubiegłym roku na naszym rynku wydawniczym, budząc spore zainteresowanie, zwłaszcza w kręgu ludzi naszych służb specjalnych. Nie trzeba było jednak długo czekać na zdekodowanie tego kim tak naprawdę jest ów dziennikarz, którego wspomina kpt. Budzyński. Robert Zieliński, kolega po fachu wspomnianego dziennikarza obwieścił w jednym z wpisów na Twitterze, że jest nim Jacek Łęski, obecnie dziennikarz TVP współprowadzący program „Studio Polska”, który po wielu perypetiach zawodowych wrócił do dziennikarstwa. O historii Jacka Łęskiego i jego związkach z polskimi służbami obszernie napisała w kwietniu na swoich łamach „Gazeta Finansowa”, w tekście zatytułowanym „Dziennikarz, Pijarowiec, Szpieg” rysując poszczególne rozdziały dotychczasowej kariery dziennikarza. Jednak nie wywołało to publicznej dyskusji o tym, czy dziennikarz mający za sobą epizod tajnej współpracy z polskimi służbami może pracować w telewizji publicznej, uchodząc przy tym za dziennikarski autorytet w oczach milionów Polaków. Nie zabrało głosu w sprawie środowisko dziennikarskie, ani Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich (SDP). A szkoda, bo zignorowanie problemu nie oznacza, że przestanie on istnieć.

Dziennikarzy, którzy sami zdecydowali się na tajną współpracę z naszymi służbami, było znacznie więcej. Po roku 1990 takich, którzy zgłaszali się do służb, aby z nimi współpracować, było całkiem sporo. Dotyczyło to zwłaszcza pokolenia młodych dziennikarzy śledczych, którzy zaczynali karierę. Z jednej strony chcieli pomóc młodemu demokratycznemu państwu, które, jak pamiętamy, musiało się borykać z wieloma problemami. Przestępczość kryminalna, gospodarcza, korupcja i oplatające polskie państwo patologiczne układy były najpoważniejszymi z nich. Z drugiej strony wchodził w grę dreszcz emocji przy wykonywaniu tajnych zadań. Wreszcie dostęp do tajnych informacji. W efekcie, UOP po kilku latach swojej działalności miał w swoich operacyjnych aktywach kilkudziesięcioosobową grupę dziennikarzy. Zlecane im zadania dotyczyły wszelkiej maści afer gospodarczych i udziału w nich funkcjonariuszy polskiego państwa. Dziennikarze przynosili nadzorującym ich oficerom UOP informacje pozyskane w czasie swoich dziennikarskich śledztw, które potem były przetwarzane na meldunki i notatki. Często ich praca rzeczywiście przynosiła efekty.

Po wielu latach, większość dziennikarzy – ochotników zaczęła zrywać współpracę z UOP. Okazało się bowiem, że nie wszystkie zlecone prace mają charakter walk z przestępczością, a często wykorzystywano ich do zbierania „haków” (kompromitujących materiałów) lub do dystrybuowania pomówień, czy zmiękczania tych, którzy ze służbami nie chcieli współpracować. Swoje zrobiło dojście do władzy postkomunistów z SLD. Jednak później, gdy coraz głośniej i częściej zaczął pojawiać się temat lustracji w Polsce, wielu dziennikarzy mających za sobą tajną współpracę z UOP zaczęło odczuwać niepokój, obawiając się, że wcześniej czy później może ona wyjść na jaw. Jeden z nich – Wojciech Czuchnowski – dziennikarz „Czasu Krakowskiego”, a od lat pierwsze pióro „Gazety Wyborczej”, nie wytrzymał lustracyjnego klimatu pierwszego rządu PiS i w listopadzie 2006 r. opublikował tekst „Byłem TW Macierewicza”, w którym stwierdził: „14 lat temu w sposób świadomy i tajny współpracowałem z ministrem spraw wewnętrznych Antonim Macierewiczem. Czy trafię teraz na listę dziennikarzy-agentów?”. Było nerwowo, bo jesienią 2006 r. procedowała Komisja Weryfikacyjna ds. Wojskowych Służb Informacyjnych (WSI), która miała przygotować raport na temat działalności WSI. Komisja dostała wgląd w papiery tak służb wojskowych, jak i cywilnych i dziennikarze mający kontakty ze służbami poczuli się nieswojo. PiS jednak odpalił tylko 9 z ponad setki agentów WSI; plotka zaś o tym, że powstała lista kilkuset agentów w mediach, była po prostu próbą ostrzeżenia wrogich rządowi dziennikarzy. „Nie fikajcie, bo papiery nie płoną” – brzmiał komunikat.

 

kr2y510

konfederata targowicki
12 770
24 700
Na przynętę

Służby także same „podchodziły” dziennikarzy, „subtelnie” uruchamiając stopniowy proces ich werbunku. Tak było m.in. wtedy, gdy wytypowani przez służby dziennikarze otrzymywali ciekawe materiały na temat, który był w ich bieżącym zainteresowaniu. Nie było to jednorazowe dzielenie się informacjami z ich strony, ale proces trwający przez wiele miesięcy. W efekcie powstawały kolejne publikacje prasowe. Dziennikarz – autor tych publikacji - był wtedy wdzięczny oficerowi, który podrzucał mu informacje do przygotowania artykułów. Jednak w pewnym momencie kierunek tej współpracy się zmieniał i to służby zaczynały prosić dziennikarza o materiały. W rzeczywistości jednak był to kolejny etap procesu werbunkowego. Gdy po obu stronach był już niekwestionowany dorobek takiej „współpracy”, padała propozycja jej sformalizowania. Dodatkową zachętą zawsze były pieniądze, które służba musi przecież jakoś rozliczać, a odbiór ich trzeba jednak pokwitować. Zazwyczaj proces ten kończył się po myśli służb. Dziennikarz zresztą nie miał już możliwości odmowy, ponieważ z dotychczasowych spotkań obydwu stron powstawały notatki i meldunki oraz rozliczano okolicznościową „konsumpcję”. Zawsze na koszt firmy.

Takie działanie nie zawsze jednak było związane z bezpieczeństwem państwa. Równie często w grę wchodziły żywotne interesy służby, przy zabezpieczaniu których posiadanie w swoich zasobach zwerbowanego dziennikarza było sprawą na wagę złota. Tak było m.in. w wypadku WSI, gdy w 2004 r. wybuchła afera paliwowa, której WSI bardzo poważnie się obawiały. Gdy zostało wszczęte śledztwo w sprawie mafii paliwowej, a prowadzący je krakowski prokurator Marek Wełna zaczął badać jej związki z oficerami WSI, bardzo szybko pojawiły się publikacje prasowe wskazujące na rzekomą korupcję śledczego. Oficerowie WSI zwyczajnie dotarli do dziennikarza „NIE” Andrzeja Rozenka i przekonali go do swojej wersji „prawdy”.

WSI miały na usługach wielu innych dziennikarzy, których wykorzystywały do swoich działań. Były (i są) to głośne w polskich mediach nazwiska.

Na głupotę

Zdarzało się również, że dziennikarze trafiali w ramiona służb nie tyle z własnej woli, co z powodu własnej głupoty lub niefrasobliwości. Tak było w wypadku Jerzego Marka Nowakowskiego, byłego zastępcy reaktora naczelnego tygodnika „Wprost”, który został wciągnięty do współpracy po tym, jak zlecono mu kilka „ekspertyz” na interesujący WSI temat. „Złowić” dziennikarza bez przynęty było dla służb największym sukcesem na tym polu. Chcąc pozyskać dziennikarza do tajnej współpracy służby miały czasem wyjątkowego farta. Było tak zawsze wtedy, gdy w ich ręce trafiał odpowiedni materiał nacisku na niego. Chodzi o tzw. „komprmateriały”, którego to terminu nie ma nawet w słowniku języka polskiego. Mogły nimi być informacje odnośnie do obyczajowości dziennikarza, a zwłaszcza jego seksualnych ciągot. Np. jeden ze znanych publicystów prawicowych tygodników został przyłapany przez funkcjonariuszy UOP gdy na imprezie zaspokajał go współbiesiadnik. Fakt ten został uwieczniony na fotografiach. W takiej sytuacji nie pozostawało już nic innego, jak sformalizować więzy dziennikarza ze służbą i nadać mu odpowiedni kryptonim.

Równie częstym przypadkiem była sytuacja, w której w ręce służb wpadały informacje odnośnie do uwikłania biznesowego dziennikarza. Zazwyczaj było to wtedy, gdy okazywało się, że publikuje on teksty dla rekinów naszego biznesu, za które bierze ciężką kasę, znacznie przekraczającą jego stawki w redakcji, dla której aktualnie pracuje. Tak było m.in. w przypadku jednego z dziennikarzy naszego opiniotwórczego dziennika, który w pewnym momencie zaczął brać kasę od wszystkich, którzy mogli i chcieli mu ją dać. Traf chciał, że wyzuty z jakichkolwiek skrupułów dziennikarz wziął kasę za swoją publikacje od pewnego biznesmena, który już od miesięcy był pod lupą służb. Dodatkowo zrobił to w miejscu, które nie za bardzo się do tego nadawało i, jak można było się spodziewać, został uwieczniony jak bierze pieniądze. W tym wypadku również nie trzeba było zbyt wielu zabiegów, aby sformalizować werbunek.

Takich okazji służby, gdyby się dobrze postarały, mogłyby mieć dziesiątki, bo dziennikarzy biorących pieniądze za teksty od bohaterów publikacji jest dużo. Dlatego wielu z dziennikarzy nie byłoby w stanie wytłumaczyć się z posiadanego majątku, który w lwiej części pochodzi z takich właśnie źródeł. Na „komprmateriałach” w postaci wiedzy o uwikłaniu werbowały dziennikarzy zarówno nasze służby cywilne jak i wojskowe. Zabawną historią była sprawa znanego prawicowego publicysty, który pisywał kiedyś w regionalnych gazetach. Otóż ów dziennikarz zaczął w pewnym momencie pracować nieformalnie dla jednego z najbogatszych Polaków, który na początku lat 90. został zwerbowany przez WSI. Te nadały mu pseudonim „Babinicz”. Dziennikarz zaczął pisywać artykuły promujące firmę biznesmena i jego osobę, za co brał kasę i to całkiem sporą. Trudno zrozumieć, dlaczego WSI nie dokonały ostatecznego werbunku dziennikarza, chociaż prowadzący Babinicza oficer wyraźnie postulował, aby taką operację w końcu sfinalizować. Krótko mówiąc, w tym wypadku WSI zaprzepaściły szansę werbunku.

-------------------

Całość w najnowszym numerze "Służb Specjalnych"​

I kolejny tekst z NCz.
Jak służby specjalne inwigilowały dziennikarzy „Najwyższego Czasu!” i „Radia Maryja”


Żadne środowisko zawodowe w czasach PRL i III RP nie było tak intensywnie inwigilowane przez bezpiekę jak dziennikarze. U zarania III RP ofiarą bezpieki padła również redakcja „Najwyższego CZASU!”, a szczególnie publikujący na jej łamach dziennikarze.

„Literaci są tą grupą zawodową, wśród której zwerbowano największą ilość konfidentów. Gdy znalazł się jeszcze jakiś czysty, biliśmy się między sobą o to, kto ma go werbować.” – wypowiedź byłego oficera MSW PRL (cytat z książki Waldemara Łysiaka „Alfabet szulerów”)

„Podejrzenie działalności antysemickiej” – w taki sposób oficjalnie sformułowano powód objęcia kilkudziesięciu osób szczegółową inwigilacją, w tym środkami techniki operacyjnej, w kwietniu 2012 roku. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wszczęła wówczas tajną operację o kryptonimie „Menora”, której oficjalnym celem było rozpracowanie osób podejrzewanych o poglądy antysemickie. Powodem wszczęcia tych działań było „zabezpieczenie operacyjne obchodów rocznicy powstania w getcie warszawskim” oraz zabezpieczenie żydowskich cmentarzy przed profanacją ze strony wandali. Co ciekawe, nie zdefiniowano słowa „antysemicki”, co w praktyce oznaczało, że to sami oficerowie ABW – na podstawie sobie tylko znanych przesłanek – decydowali, kogo uznać za antysemitę. Na liście „antysemitów” znaleźli się publicyści Radia Maryja, w tym Stanisław Michalkiewicz i Jerzy Robert Nowak. Inwigilacją objęto również Waldemara Łysiaka – pisarza, wówczas felietonistę „Uważam Rze”.

Okazało się, że podczas obchodów rocznicy powstania w getcie nie doszło do żadnych antyżydowskich incydentów. Nie miały miejsca również żadne chuligańskie wybryki na cmentarzach żydowskich. Oficerowie ABW uznali to za sukces prowadzonej przez siebie operacji, a nie za dowód tego, że cała operacja od początku była bez sensu. Brak antyżydowskich zajść stał się powodem przyznania wysokich premii pieniężnych oficerom zaangażowanym w operację „Menora”.
 
Ostatnia edycja:

kr2y510

konfederata targowicki
12 770
24 700

„Cmentarze”

Ponad pół roku wcześniej, we wrześniu 2011 roku, ABW wszczęła operację o kryptonimie „Cmentarze”, w ramach której inwigilowano ponad 300 osób, w tym dziennikarzy zajmujących się tematem katastrofy smoleńskiej (ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy kwestionowali oficjalną wersję tragedii z 10 kwietnia). Na liście osób inwigilowanych znaleźli się niektórzy autorzy „Najwyższego CZASU!” oraz część rodzin smoleńskich. Inwigilacją objęto również satyryka Jana Pietrzaka i reżysera Grzegorza Brauna – wszystko z powodu wygłaszanych przez nich poglądów nieprzychylnych władzy.

Ciekawostką jest to, że oficjalnym powodem wszczęcia operacji „Cmentarze” było zabezpieczenie cmentarzy żołnierzy sowieckich przed ewentualnymi atakami osób o nastawieniu antyrosyjskim. Brak takich ekscesów w 73. rocznicę agresji sowieckiej na Polskę ABW uznała za sukces swoich działań, a nie za dowód na ich bezsensowność. Funkcjonariusze z całej Polski zaangażowani w operację uzyskali wysokie premie. Zaś cały skandal (podsłuchiwanie kilkuset osób pod byle pretekstem) nie zainteresował ani prokuratury, ani Komisji do spraw Służb Specjalnych, ani urzędników państwowych nadzorujących tajne służby.

Inwigilacja „Najwyższego CZASU!”

W 1991 roku Urząd Ochrony Państwa wszczął sprawę, której celem było rozpracowanie środowiska tygodnika konserwatywno-liberalnego „Najwyższy CZAS!”. Powody były dwa: pierwszy dotyczył sprawdzenia źródeł finansowania tygodnika, drugi – jego powiązań z zagranicznymi ośrodkami wpływu. W ramach sprawy objęto inwigilacją trzy osoby: ówczesnego redaktora naczelnego pisma – Stanisława Michalkiewicza, Janusza Korwin-Mikkego i współpracującego z „NCz!” znanego pisarza Waldemara Łysiaka. Sprawdzono zasoby Służby Bezpieczeństwa na ich temat, jednak znaleziono jedynie dokumenty wskazujące na ich twardą antykomunistyczną postawę w czasach PRL.

Jeśli chodzi o Stanisława Michalkiewicza, nie udało się zdobyć żadnych informacji kompromitujących go (co mogłoby ułatwić wywieranie na niego wpływu). Inwigilację Korwin-Mikkego zakończono po kilku tygodniach z adnotacją, iż „swoim zachowaniem zraża do siebie część środowisk prawicowych; nie stwarza żadnego zagrożenia”. Odnośnie Waldemara Łysiaka zainspirowano dwa lub trzy szkalujące go artykuły w prasie, licząc, iż pisarz nie będzie chciał kierować sprawy do sądu (tak też się stało). I na tym koniec.

W 1993 roku w środowisku konserwatywno-liberalnym UOP wytypował jako kandydata do werbunku Rafała A. Ziemkiewicza. Próbowano znaleźć materiały obciążające publicystę, lecz na nic takiego nie natrafiono. Oficer prowadzący sprawę ostatecznie uznał szanse na werbunek za „znikome” z uwagi na „postawę i poglądy figuranta”. Do rozmowy werbunkowej nie doszło, akta sprawy trafiły do archiwum. Z kolei Stanisław Michalkiewicz był jeszcze kilkakrotnie „figurantem” (tak w języku służb nazywa się osoby rozpracowywane) spraw prowadzonych przez służby. Jedna z nich miała na celu wyjaśnienie roli polonijnego biznesmena Jana Kobylańskiego w finansowaniu Radia Maryja.

Rydzyk na celowniku

Samo Radio Maryja i osoby tworzące jego program również wielokrotnie były inwigilowane przez służby specjalne. Między innymi przygotowano dwie operacje, których celem było skompromitowanie ojca Tadeusza Rydzyka. Nie udało mi się jednak dotrzeć do wszystkich szczegółów tych działań. Mgliste informacje mówią o młodym biznesmenie, któremu oferowano wstrzymanie uporczywych kontroli skarbowych, jeśli zgodzi się fałszywie zeznać, że w 1990 roku był molestowany seksualnie przez księdza Rydzyka podczas pielgrzymki do Medugorja. Mężczyzna jednak odmówił i z prowokacji nic nie wynikło.

Kilka lat później do kolejnej prowokacji przeciwko założycielowi Radia Maryja mieli zostać wykorzystani dwaj dziennikarze „NIE”, których związki ze służbami wyszły na jaw w trakcie prac Komisji Weryfikacyjnej WSI. Dziennikarzom „NIE”, a później „Trybuny” przekazano kilka nieprawdziwych informacji. Pierwsza dotyczyła rzekomej agenturalnej przeszłości ojca Rydzyka, który – według rozpowszechnianych informacji – miał być współpracownikiem Stasi. Kwerenda prowadzona wielokrotnie w archiwach IPN i Instytutu Gaucka nie potwierdza tego. Co więcej, z moich badań w IPN wynika, że w latach 80. ksiądz Rydzyk był intensywnie rozpracowywany przez Służbę Bezpieczeństwa, jednak najważniejsza teczka z tego rozpracowania wciąż znajduje się w zbiorze zastrzeżonym, a to dlatego, że – jak twierdzą moje źródła – jedna z donoszących na niego osób (ponoć łatwa do zidentyfikowania) po 1989 roku nadal była konfidentem służb i ujawnienie teczki ojca Rydzyka mogłoby ją zdekonspirować.

W czasach gdy trwała inwigilacja ojca Rydzyka, Polską wstrząsały afery prywatyzacyjne i korupcyjne. Dało się również zauważyć coraz bardziej aktywną działalność rosyjskiego wywiadu. To wszystko nie zaprzątało uwagi UOP w taki sposób jak rosnąca popularność ojca Rydzyka.

Dziedzictwo PRL

Gdy w 1981 roku wprowadzono stan wojenny, priorytetem dla władzy stała się całkowita kontrola nad środkami masowego przekazu. We wszystkich województwach rozpoczęły pracę komisje weryfikacyjne, których zadaniem było zwolnienie z pracy dziennikarzy niewystarczająco usłużnych wobec władzy. W Wielkopolsce komisją kierował Ryszard Sławiński – później członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Do KRRiT trafił również Ryszard Ulicki – w 1981 roku szef komisji weryfikującej dziennikarzy w Koszalinie. W Gdańsku komisją kierował Jerzy Gebert, który za zasługi w umacnianiu komunistycznej władzy został dyrektorem gdańskiego ośrodka Polskiego Radia (stanowisko utrzymał aż do roku 1991). Co ciekawe, osoby, które zasiadały w komisjach weryfikacyjnych, świetnie odnajdują się w rzeczywistości medialnej także wiele lat po upadku PRL.

Przykładem może być Andrzej Turski – wieloletni dziennikarz telewizyjny, gospodarz programu „7 dni świat”, znany prezenter „Panoramy”. Brak lustracji spowodował, że po 1989 roku komunistyczni dziennikarze nie rozliczyli się ze swoją przeszłością i nie musieli rozstać się z zawodem. Niektórzy w wolnej Polsce stali się cenionymi autorytetami moralnymi. Przykładem może być choćby Dominik Morawski – wieloletni dziennikarz „Rzeczpospolitej”, który w latach 80. jako agent specjalnego wydziału nielegalnego w wywiadzie rozpracowywał struktury Watykanu i przekazywał cenne informacje dotyczące Jana Pawła II i jego najbliższych współpracowników.

Wielu PRL-owskich dziennikarzy załatwiło w mediach intratne posady swoim dzieciom. Przykładem może być Kuba Wojewódzki – syn PRL-owskiego prokuratora czy Magda Gessler – córka Mirosława Ikonowicza, dziennikarza PAP współpracującego z SB. Ikonowicz (pseudonim „Metrampaż”) – podobnie jak Dominik Morawski – przesyłał cenne meldunki wywiadowcze z Watykanu.

Setki agentów

O tym, jak silna jest penetracja środowiska dziennikarskiego przez służby specjalne, świadczą choćby prace komisji weryfikacyjnej WSI. Komisja ujawniła wiele nazwisk dziennikarzy zwerbowanych do współpracy przez WSI i wykorzystywanych przez nie do kształtowania opinii publicznej zgodnego z oczekiwaniem WSI. Jednym z dziennikarzy współpracujących z WSI był Andrzej Grajewski ps. „Muzyk”, który przez kilka lat przekazywał WSI informacje i analizy na interesujące je tematy, w zamian za co pobierał wysokie honoraria z funduszu operacyjnego. Co ciekawe, Grajewskiego do współpracy z WSI namówił Bronisław Komorowski.

W 2007 roku, na polecenie premiera Jarosława Kaczyńskiego, w ABW sporządzono listę dziennikarzy zarejestrowanych w ewidencji operacyjnej ABW jako współpracownicy tej służby. Znajdowało się tam ponad 300 nazwisk, wśród nich wiele bardzo głośnych, znanych z pierwszych stron gazet. Część z nich planowano ujawnić, jednak plany te pokrzyżował upadek rządu PiS.

Szczególnie aktywnie służby specjalne III RP werbowały dziennikarzy w mediach opozycyjnych. Przykładem może być czynna dziennikarka „Naszego Dziennika”, dwukrotnie zarejestrowana przez WSI (pod pseudonimami „Noszak” i „Trwam”), która jesienią 2005 roku zaczęła publicznie chwalić komisję Macierewicza i domagać się likwidacji WSI. Nazwisko tej dziennikarki nie zostało ujawnione w raporcie z weryfikacji WSI.

Innym przykładem może być wpływowy redaktor „Gazety Polskiej”. Zachowana w IPN notatka mówi, iż w latach 80. wykorzystywał seksualnie osoby niepełnosprawne. Dziennikarz ten – choć stara się uchodzić za czołowego lustratora RP – sam nie posiada tzw. statusu pokrzywdzonego, wydawanego przez IPN, co może mieć związek nie tylko z opisaną wyżej notatką, lecz również z dokumentami świadczącymi o tym, że w latach 80. kształcił się w szkole podchorążych rezerwy podlegającej WSW (tak często opisywanej negatywnie przez „Gazetę Polską”.)

Wskutek wieloletniej inwigilacji środowiska dziennikarskiego przez tajne służby PRL i III RP, na styku mediów, polityki, biznesu i służb specjalnych powstała pajęczyna powiązań i zależności, która doprowadziła do upadku polskiego dziennikarstwa i sprowadzenia mediów do roli tuby propagandowej obecnego rządu.

Jedyną receptą na uzdrowienie tej sytuacji wydaje się pełna lustracja środowiska dziennikarskiego, przy czym powinna ona obejmować nie tylko czas PRL, lecz również okres późniejszy. Inaczej nie będzie możliwe definitywne rozdzielenie bezpieki i mediów. A bez niezależnych mediów nie może funkcjonować żadne demokratyczne państwo.

PS Więcej o inwigilacji środowiska dziennikarskiego przez służby specjalne PRL i III RP w książce Leszka Szymowskiego „Media wobec bezpieki”​

No i na koniec coś do myślenia...
W 1993 roku w środowisku konserwatywno-liberalnym UOP wytypował jako kandydata do werbunku Rafała A. Ziemkiewicza.
Zwerbowali czy nie?
Jak nie UOP to może ktoś inny?
Czy taki niezwerbowany może pracować w TVP?

Postscriptum
Polecam do przeczytania teksty Leszka Szymowskiego : http://nczas.com/author/leszek-szymowski/
 
Ostatnia edycja:

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Dyrektor Huawei Polska i były oficer ABW w areszcie. Zarzut to szpiegostwo (aktualizacja)
11.01.2019 11:05
Oskar Ziomek

@o.zio
Jeden z dyrektorów polskiego oddziału chińskiego koncernu telekomunikacyjnego oraz były funkcjonariusz polskich służb specjalnych trafili do aresztu pod zarzutem szpiegostwa – informuje Polska Agencja Prasowa. Zatrzymani panowie to Chińczyk Weijing W., będący jednym z dyrektorów Huawei Polska oraz Polak Piotr D., który kiedyś pracował w ABW, a później także w Orange i Urzędzie Komunikacji Elektronicznej. Zatrzymanym postawiono zarzuty udziału w działalności obcego wywiadu przeciwko Polsce.

Źródłem szczegółowych informacji o aresztowaniu jest rzecznik ministra koordynatora służb specjalnych, Stanisław Żaryn. Poinformował on, iż decyzja o zatrzymaniu podejrzanych zapadła w czwartek, a we wtorek panowie byli już w areszcie. Zostali zatrzymani na 3 miesiące, a za zarzucane im czyny grozi kara od 1 do 10 lat pozbawienia wolności. Informacja trafiła do prasy w piątek rano.

Z materiałów zgromadzonych przez ABW wynika, że obaj prowadzili działalność szpiegowską przeciwko Polsce. W ramach prowadzonego śledztwa funkcjonariusze dokonali niezbędnych czynności procesowych, m.in. przeszukania mieszkań podejrzanych oraz zabezpieczenia dowodów – informuje Żaryn. Zebrane informacje i dowody okazały się wystarczające, by postawić Polakowi i Chińczykowi zarzuty szpiegostwa. Rzecznik zaznaczył także, iż niejawne śledztwo ABW w tej sprawie nadzorowane jest przez Mazowiecki Wydział Zamiejscowy Departamentu ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej.

Komentarz w sprawie zatrzymań udało nam się uzyskać od polskiego oddziału Orange. We wtorek funkcjonariusze ABW przeprowadzili czynności polegające na wydaniu rzeczy jednego z pracowników. Nie mamy żadnej wiedzy czy ma to jakikolwiek związek z pełnionymi przez niego obowiązkami służbowymi. Pozostajemy do dyspozycji ABW i jesteśmy gotowi udzielić wszelkich informacji, o jakie wystąpi do firmy – informuje Wojciech Jabczyński, rzecznik Orange Polska. Po komentarz zwróciliśmy się także do polskiego oddziału firmy Huawei. Publikacja zostanie zaktualizowana, gdy tylko go otrzymamy.

Aktualizacja, godz. 12.15

Do redakcji trafiło oświadczenie firmy Huawei:

Spółka Huawei jest świadoma zaistniałej sytuacji i na bieżąco ją obserwuje. Na razie nie udzielamy komentarza w tej sprawie. Spółka Huawei przestrzega wszystkich obowiązujących praw i przepisów w krajach, w których prowadzi działalność. Ponadto od każdego swojego pracownika Spółka Huawei wymaga stosowania się do przepisów prawnych oraz zasad obowiązujących w krajach, w których firma ma swoje oddziały.

Aktualizacja, godz. 17.30

Jak podaje agencja Reuters, powołując się na słowa Stanisława Żaryna, Weijing W. został aresztowany z powodu swoich działań, a sprawa nie ma bezpośredniego związku z firmą Huawei Technologies Co., Ltd., dla której pracuje.


"Global Times": Polska przegra, jeśli kwestii Huawei pójdzie w ślady USA
Świat
Dzisiaj, 12 stycznia (08:10)
"Polska przegra, jeśli w kwestii Huawei pójdzie w ślady Stanów Zjednoczonych" - to tytuł artykułu, opublikowanego w sobotę, w internetowym wydaniu chińskiego rządowego dziennika "Global Times".

Publikacja stanowi komentarz do zatrzymania w Polsce chińskiego pracownika koncernu Huawei, którego podejrzewa się o szpiegostwo.

"Global Times" to chiński dziennik uznawany za propagandową tubę władz, często prezentujący nacjonalistyczne opinie.

Dziennik publikuje artykuł oparty na komentarzach chińskich ekspertów. Zhao Junjie z Chińskiej Akademii Nauk uważa, że jeśli "Polska chce naruszyć relacje z Chinami w związku z koncernem Huawei, (...) będzie największym przegranym".

Ekspert ostrzega Polskę, że w takiej sytuacji Chiny mogą użyć np. instrumentów handlowych, co można odczytać jako groźbę odwetu gospodarczego.

Według Zhao Polska nie powinna być "zbyt blisko" USA, w szczególności w kwestii Huawei.

Dziennik cytuje też anonimowych Chińczyków, pracujących w Warszawie, którzy areszt pracownika Huawei uważają za "bezpodstawny".
 

mikioli

Well-Known Member
2 770
5 377
Dyrektor Huawei Polska i były oficer ABW w areszcie. Zarzut to szpiegostwo (aktualizacja)
11.01.2019 11:05
Oskar Ziomek
@o.zio
Jeden z dyrektorów polskiego oddziału chińskiego koncernu telekomunikacyjnego oraz były funkcjonariusz polskich służb specjalnych trafili do aresztu pod zarzutem szpiegostwa – informuje Polska Agencja Prasowa. Zatrzymani panowie to Chińczyk Weijing W., będący jednym z dyrektorów Huawei Polska oraz Polak Piotr D., który kiedyś pracował w ABW, a później także w Orange i Urzędzie Komunikacji Elektronicznej. Zatrzymanym postawiono zarzuty udziału w działalności obcego wywiadu przeciwko Polsce.

Źródłem szczegółowych informacji o aresztowaniu jest rzecznik ministra koordynatora służb specjalnych, Stanisław Żaryn. Poinformował on, iż decyzja o zatrzymaniu podejrzanych zapadła w czwartek, a we wtorek panowie byli już w areszcie. Zostali zatrzymani na 3 miesiące, a za zarzucane im czyny grozi kara od 1 do 10 lat pozbawienia wolności. Informacja trafiła do prasy w piątek rano.

Z materiałów zgromadzonych przez ABW wynika, że obaj prowadzili działalność szpiegowską przeciwko Polsce. W ramach prowadzonego śledztwa funkcjonariusze dokonali niezbędnych czynności procesowych, m.in. przeszukania mieszkań podejrzanych oraz zabezpieczenia dowodów – informuje Żaryn. Zebrane informacje i dowody okazały się wystarczające, by postawić Polakowi i Chińczykowi zarzuty szpiegostwa. Rzecznik zaznaczył także, iż niejawne śledztwo ABW w tej sprawie nadzorowane jest przez Mazowiecki Wydział Zamiejscowy Departamentu ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej.

Komentarz w sprawie zatrzymań udało nam się uzyskać od polskiego oddziału Orange. We wtorek funkcjonariusze ABW przeprowadzili czynności polegające na wydaniu rzeczy jednego z pracowników. Nie mamy żadnej wiedzy czy ma to jakikolwiek związek z pełnionymi przez niego obowiązkami służbowymi. Pozostajemy do dyspozycji ABW i jesteśmy gotowi udzielić wszelkich informacji, o jakie wystąpi do firmy – informuje Wojciech Jabczyński, rzecznik Orange Polska. Po komentarz zwróciliśmy się także do polskiego oddziału firmy Huawei. Publikacja zostanie zaktualizowana, gdy tylko go otrzymamy.

Aktualizacja, godz. 12.15

Do redakcji trafiło oświadczenie firmy Huawei:

Spółka Huawei jest świadoma zaistniałej sytuacji i na bieżąco ją obserwuje. Na razie nie udzielamy komentarza w tej sprawie. Spółka Huawei przestrzega wszystkich obowiązujących praw i przepisów w krajach, w których prowadzi działalność. Ponadto od każdego swojego pracownika Spółka Huawei wymaga stosowania się do przepisów prawnych oraz zasad obowiązujących w krajach, w których firma ma swoje oddziały.

Aktualizacja, godz. 17.30

Jak podaje agencja Reuters, powołując się na słowa Stanisława Żaryna, Weijing W. został aresztowany z powodu swoich działań, a sprawa nie ma bezpośredniego związku z firmą Huawei Technologies Co., Ltd., dla której pracuje.


"Global Times": Polska przegra, jeśli kwestii Huawei pójdzie w ślady USA
Świat
Dzisiaj, 12 stycznia (08:10)
"Polska przegra, jeśli w kwestii Huawei pójdzie w ślady Stanów Zjednoczonych" - to tytuł artykułu, opublikowanego w sobotę, w internetowym wydaniu chińskiego rządowego dziennika "Global Times".

Publikacja stanowi komentarz do zatrzymania w Polsce chińskiego pracownika koncernu Huawei, którego podejrzewa się o szpiegostwo.

"Global Times" to chiński dziennik uznawany za propagandową tubę władz, często prezentujący nacjonalistyczne opinie.

Dziennik publikuje artykuł oparty na komentarzach chińskich ekspertów. Zhao Junjie z Chińskiej Akademii Nauk uważa, że jeśli "Polska chce naruszyć relacje z Chinami w związku z koncernem Huawei, (...) będzie największym przegranym".

Ekspert ostrzega Polskę, że w takiej sytuacji Chiny mogą użyć np. instrumentów handlowych, co można odczytać jako groźbę odwetu gospodarczego.

Według Zhao Polska nie powinna być "zbyt blisko" USA, w szczególności w kwestii Huawei.

Dziennik cytuje też anonimowych Chińczyków, pracujących w Warszawie, którzy areszt pracownika Huawei uważają za "bezpodstawny".
Po co szpiegować w kraju, w którym i tak od dawna nie ma tajemnic?
 

Claude mOnet

Well-Known Member
1 033
2 337
Po co szpiegować w kraju, w którym i tak od dawna nie ma tajemnic?
Są tajemnice, i to dosyć zaawansowane. Chociażby 2 pierwsze z brzegu rzeczy: szafa Zacharskiego oraz zaawansowane badania nad nieśmiercionosnymi broniami elektomagnetycznymi. Ech, ale cóż o tym w mediach nie ma, więc jak tam nie ma to tego nie ma... Chińczycy przynajmniej wiedza to co ja, a pewnie trochę więcej...
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Po co szpiegować w kraju, w którym i tak od dawna nie ma tajemnic?
Nie wziąłeś pod uwagę, że najcenniejsze są tajemnice przywiezione przez innych szpiegów, którzy przyjechali szpiegować pozostałe ekspozytury wywiadów w naszym kotle bigosu. Polska może nie produkować żadnych swoich zagadek, ale przywożą je do nas inni, z importu.

Sądzisz, że siły kondominium rosyjsko-niemieckiego nie mają żadnych tajemnic? A tajemnice żydowskiego nadzoru powierniczego? ;)
 

alfacentauri

Well-Known Member
1 164
2 172
Jak donosi oko.press biznesmen Konrad Piotrowski wraz z niejaką specjalistką od PRu Martą Sz. (toczy się przeciwko niej proces o przywłaszczenie uprawnień do administrowania facebookowymi profilami) prowadzą siatkę 80 fanpejdży ponoć śledzonych przez miliony Polaków. Za pośrednictwem tych fanpejdży promowali własne portale, które miały przemycać fake newsy i rzekomo promować rosyjską dezinformację. Były to już często nieistniejące portale jak Inna Polityka prowadzony przez byłego funkcjonariusza UOP Jacka Podgórskiego, próbujące podszyć się pod znane serwisy i tabloidy Superekspess.pl, wpolityce24.pl, w sicei24.pl oraz infoekspress.pl, innyekspress.pl. Promowały one Adama Andruszkiewicza, Korwina-Mikke i Leszka Millera. Internauci wchodzili głównie na te portale poprzez linki z facebooka i siatka tych fanpejdży miała ponoć docierać do 4,5mln internautów.
3 artykuły okopressu kładą nacisk na tą prorosyjskość i w dyskusjach komentujący zwracają uwagę głównie na to i z tego też względu umieszczam to tu. Dla mnie jednak w pierwszej kolejności nie jest istotne to czy są one w jakiś sposób powiązane z rosyjskimi służbami, ale zastanawiające jest samo zjawisko. Czy taka działalność rzeczywiście mogła mieć istotny wpływ propagandowy? Tworzy się parę debilnych portali, znacznie więcej kont na portalu społecznościowym, które będą do nich linkować i w łatwy sposób można coś ugrać. Czy było to po prostu kombinatorstwo obliczone na wpływy za kliknięcia itp?
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Korwin jest relatywnie prorosyjski już chociażby dlatego, że nie licytuje się z innymi na antyrosyjskość, nie wychwala sojuszy z Niemcami czy USA. Nie musi być agentem Kremla, aby Rosjanie chcieli go promować, bo i tak jest to w ich interesie.

W Polsce nie ma zbyt wielu polityków o neutralnym stosunku do Rosji a tym bardziej pozytywnym, dlatego promowanie Korwina jest zgodne z rosyjskimi interesami. Nie widzę w tym niczego dziwnego.
 

tolep

five miles out
8 555
15 441
Ja też, ale nie widze tam żadnych faktów. rako.press pisze o nieistniejących witrynach na które nikt nie zaglądał, stworzonych z kradzionego contentu w nadziei zarobków na klikach w taki czy inny sposób
 

alfacentauri

Well-Known Member
1 164
2 172
Dziwi mnie to, że takie metody mogą przynieść jakieś efekty. Zajrzałem na profil w socjal mediach rzekomo należący do tej Marty Sz. I widzę tam link do jakiegoś tekstu o tym czy Pudzianowski jest gejem. Może jakieś barany w to klikają, ale trudno mi w to uwierzyć, że nawet jak ktoś tam wejdzie to dalej w to brnie i informacje tam zawarte traktuje na poważnie. Co prawda wolnosc24 jakoś działa i ma hordy wiernych czytelników, ale w porównaniu z tym to sommerowski brukowiec jawi się jako strona dla elity intelektualnej. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że ta siatka internetowa nie tyle chciała pomóc w promocji pewnych polityków, co sama chciała skorzystać na popularności Korwina czy Andruszkiewicza, ale z drugiej strony to zastanawia ten fakt opierania się na Millerze. Czy obecnie on generuje aż takie zainteresowanie?
A jak chce się jednak rozważać rosyjski trop to ciekawe jest to, że podobno na „newsy” z Innego Ekspressu podawał się Niezależny Dziennik Polityczny. RP ostatnio pisała, że ten portal między innymi zamieścił fejkowy list otwarty najwyższych dowódców wojskowych skierowany do szefa MON, w którym wypowiadają mu posłuszeństwo oraz wywiad z generałem, w którym ten miał wyrazić niechęć do obecności wojsk amerykańskich w Polsce co również okazało się mistyfikacją. RP podejrzewa ten portal o rosyjskie autorstwo, bo w tekstach odnaleźć można rusycyzmy i dziennikarze mają wątpliwości czy jest on tworzony przez polskich native speakerów. Tylko jeśli miała by to być robota rosyjskiego państwa to czy to nie jest zbyt wielka amatorka?
 

Claude mOnet

Well-Known Member
1 033
2 337
Dziwi mnie to, że takie metody mogą przynieść jakieś efekty. Zajrzałem na profil w socjal mediach rzekomo należący do tej Marty Sz. I widzę tam link do jakiegoś tekstu o tym czy Pudzianowski jest gejem. Może jakieś barany w to klikają, ale trudno mi w to uwierzyć, że nawet jak ktoś tam wejdzie to dalej w to brnie i informacje tam zawarte traktuje na poważnie. Co prawda wolnosc24 jakoś działa i ma hordy wiernych czytelników, ale w porównaniu z tym to sommerowski brukowiec jawi się jako strona dla elity intelektualnej. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że ta siatka internetowa nie tyle chciała pomóc w promocji pewnych polityków, co sama chciała skorzystać na popularności Korwina czy Andruszkiewicza, ale z drugiej strony to zastanawia ten fakt opierania się na Millerze. Czy obecnie on generuje aż takie zainteresowanie?
A jak chce się jednak rozważać rosyjski trop to ciekawe jest to, że podobno na „newsy” z Innego Ekspressu podawał się Niezależny Dziennik Polityczny. RP ostatnio pisała, że ten portal między innymi zamieścił fejkowy list otwarty najwyższych dowódców wojskowych skierowany do szefa MON, w którym wypowiadają mu posłuszeństwo oraz wywiad z generałem, w którym ten miał wyrazić niechęć do obecności wojsk amerykańskich w Polsce co również okazało się mistyfikacją. RP podejrzewa ten portal o rosyjskie autorstwo, bo w tekstach odnaleźć można rusycyzmy i dziennikarze mają wątpliwości czy jest on tworzony przez polskich native speakerów. Tylko jeśli miała by to być robota rosyjskiego państwa to czy to nie jest zbyt wielka amatorka?
Nawet jeśli te portaliki są sponsorowane przez Razwiedkę to jest jeden duży + tej sytuacji, jako jedyni (obok NCz) pompują poparcie dla Konfederacji, a dzięki temu w jakimś stopniu ludzie z kompletnie innej bajki np. sieroty po SLD lekko sceptyczni do libertyńskiej UE i bardzo sceptyczni do USA, a kochające Rosje/ZSRR mogą poprzeć Konfederacje.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Tylko jeśli miała by to być robota rosyjskiego państwa to czy to nie jest zbyt wielka amatorka?
Nie. Profesjonaliści też przecież mogą pozować na amatorów, żeby propaganda wychodziła bardziej naturalnie, swojsko i przede wszystkim odsuwała podejrzenia. Zresztą może opłacają amatorów, a nie robią tego sami?

Skoro nie pomyślisz, że za czymś takim może stać obce państwo, to chyba dla niego lepiej, prawda?
 

alfacentauri

Well-Known Member
1 164
2 172
Całkiem możliwe. Problem z tą agenturą jest taki, że ona działa potajemnie i nie wiemy co ona konkretnie robi. A jak ktoś podejmuje temat to zazwyczaj tropienie agentury często jest taką pałką na przeciwnika. W wykonaniu mainstreamu wygląda to tak: Ktoś jest przeciwko obecnym rządom→ osłabia państwo → to jest na rękę Moskwie → jest niebezpośrednim agentem.
W przypadku niszowych oszołomów: nie mam argumentów przeciwko komuś → zarzucę mu agenturalność. Jeśli jednak służby wykorzystują to, że tradycyjne media tracą na znaczeniu na rzecz portali społecznościowych i tam też operują promując jakieś niby amatorskie portale to równie prawdopodobne jest, że amatorsko piszą i tutaj.

Ps. Oko.press odtrąbiło sukces, że po ich interwencji facebook usunął 13 fanpejdży mających łącznie 1,13 mln polubień. Tak przy okazji to to jest w ogóle dużo polubień jak na takiego fejsa?
 

tolep

five miles out
8 555
15 441
PiS rozbroił polski wywiad. "Tylko szaleniec chciałby z nami współpracować"
Wojciech Czuchnowski, Bartosz T. Wieliński
10 czerwca 2019 | 05:55

2 ZDJĘCIA

Archiwa IPN w Warszawie (Fot. Slawomir Kami?ski / AG)

Nazwiska kilkuset cudzoziemców pracujących dla polskiego wywiadu zostały ujawnione na stronie Instytutu Pamięci Narodowej. Ich teczki są dostępne dla każdego

– Jeżeli uznać, że wywiad to rozrzucona po świecie agentura, to polski wywiad dzisiaj nie istnieje. Tylko szaleniec albo prowokator chciałby z nami współpracować – mówi „Wyborczej” wysokiej rangi oficer, który do niedawna pracował w Agencji Wywiadu. Jak twierdzi, żeby pozyskać jakiekolwiek źródła osobowe, polski wywiad próbuje dziś werbować agentów „pod obcą flagą”. – Najczęściej występujemy jako służby belgijskie albo holenderskie. Nie mamy innego wyjścia. Z Polakami nikt by nawet nie zaczynał rozmowy o współpracy.

Obsesja totalnej jawności
Masowe ujawnianie polskich zasobów wywiadowczych zaczęło się z chwilą przejęcia władzy przez PiS i związane jest z obsesją tej partii na punkcie „zbioru zastrzeżonego”. To archiwa służb PRL wyjęte spod ustawy o IPN, która nakazywała odtajnienie akt służb z lat 1944-90. Teczki zbioru „Z” zostały z tego wyłączone, bo ich ujawnienie mogło zagrażać działalności służb niepodległego państwa. W zbiorze „Z” znalazły się więc dane agentów i funkcjonariuszy, którzy byli wykorzystywani po roku 1990.


Czytaj także:
Zdradzili naszych szpiegów. Obce służby nie muszą się męczyć, wystarczy im katalog IPN
Ale od końca 2015 r. uznano, że nie ma już powodów, by ich chronić, i zaczęło się masowe odtajnianie teczek. Decyzja w sprawie ostatecznej likwidacji „Zetki” zapadła w marcu 2017 r. Naciskało na nią wybrane przez obecny rząd Kolegium IPN. Główną rolę odegrał w tym Sławomir Cenckiewicz, człowiek Antoniego Macierewicza, wiceszef Kolegium, były likwidator WSI i zwolennik lustracji. Wtedy do jawnego i dostępnego w sieci inwentarza IPN zaczęły trafiać dane osobowe z Agencji Wywiadu. Gdy pisaliśmy o tym po raz pierwszy (kwiecień 2017 r.), były to 973 zapisy. Dzisiaj jest ich już 1589. Wśród nich są nazwiska osób nadal aktywnych w polityce i życiu publicznym.



Archiwa robią wrażenie. Oto jak PiS zaciekle broniło ustawy o IPN, a teraz próbuje to tuszować
Niektórzy mogą zapłacić życiem
Ujawnione zasoby dotyczą cudzoziemców pracujących dla polskiego wywiadu (czyli po prostu szpiegów), oficerów wywiadu nielegalnego, obiektów oraz ośrodków szkolenia.


– Inwentarz IPN to teraz kopalnia wiedzy dla obcych służb. Na jego podstawie wyłapują swoich obywateli, którzy byli przez nas zarejestrowani, sprawdzają ich historię i obecne powiązania. Gdy chcą skopiować całe teczki, wystarczy złożyć wniosek pod przykrywką naukowca czy dziennikarza. Pół biedy, jeśli dotyczy to agentury w państwach zachodnich, taka osoba może najwyżej stracić pracę. Ale ujawniono też dane agentury z krajów arabskich. A na Bliskim Wschodzie czy w Afryce z takimi ludźmi się nie patyczkują – tłumaczy inny były oficer AW.

Dla ułatwienia inwentarz IPN dostępny jest w trzech językach obcych – angielskim, francuskim i rosyjskim.

......... cdn.........
 
Ostatnia edycja:
Do góry Bottom