Własność intelektualna

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 792
autor: Sławomir Wikariak08.01.2020, 07:23; Aktualizacja: 09.01.2020, 12:50
W praktyce wyrok TSUE oznacza, że prawa autorskie do dokładnie tych samych treści zaczynają się rozjeżdżać w zależności od tego, jak są one wydane
W przeciwieństwie do papierowych książek handel wtórny ich cyfrowymi wersjami wymaga uzyskania zgody wydawcy – uznał Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej.
W Polsce e-booki nie są zbyt popularne (choć ich sprzedaż z roku na rok rośnie), ale w krajach takich jak Niemcy czy Wielka Brytania w tej formie kupowana jest nawet co czwarta książka. Prawo, także europejskie, niekoniecznie nadąża za zmianami rynkowymi. Niedawny wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej daje odpowiedź na jedno z pytań dotyczących e-booków – nie można ich odsprzedawać, tak jak papierowych książek. Nie dochodzi bowiem do tzw. wyczerpania prawa.
– Wyczerpanie prawa odgrywa istotną rolę w obrocie fizycznymi nośnikami (drukowanymi książkami, muzyką zapisaną na płytach CD, filmami na DVD itp.), pozwalając na swobodny obrót nośnikami, które zostały sprzedane przez uprawnionego lub za jego zezwoleniem. Dlatego odsprzedaż drukowanej książki w serwisie aukcyjnym nie wymaga niczyjego zezwolenia – wyjaśnia dr Zbigniew Okoń, radca prawny i partner w kancelarii Maruta Wachta.
zobacz także:
– W tej sprawie TSUE uznał, że prawo dystrybucji utworów, które ulega wyczerpaniu w wyniku pierwszej sprzedaży, dotyczy utworów zapisanych na fizycznym (materialnym) nośniku. Do wyczerpania nie dochodzi zaś w przypadku usług, w szczególności świadczonych przez internet. Po drugie, jeżeli udostępnienie plików do pobrania w internecie nie stanowi ich dystrybucji, musi być kwalifikowane jako ich publiczne udostępnianie, co wyraźnie wyklucza wyczerpanie prawa – dodaje prawnik.
Klub czytelniczy
Wyrok dotyczy niderlandzkiej spółki Tom Kabinet, która za pośrednictwem swej strony internetowej zorganizowała klub czytelniczy, umożliwiający odsprzedaż i kupno przeczytanych już e-booków. Sposób jego funkcjonowania zmieniał się, ale w ostatnim okresie sprowadzał się do tego, że firma nabywała elektroniczne wydania książek, oznaczała je znakiem wodnym, a następnie odsprzedawała członkom klubu. Po przeczytaniu książki mogli oni znów odsprzedać e-booka.
Działalność tę zakwestionowały dwa stowarzyszenia działające na rzecz interesów niderlandzkich wydawców: Nederlands Uitgeversverbond i Groep Algemene Uitgevers. Zwróciły się one do sądu w Hadze o zakazanie funkcjonowania klubu czytelniczego, uznając, że wielokrotna odsprzedaż książek jest niczym innym jak piractwem. Sąd rozpoznający ten spór nabrał wątpliwości, czy pierwsza sprzedaż e-booka oznacza rozpowszechnianie utworu zgodnie z art. 4 ust. 1 dyrektywy 2001/29/WE w sprawie harmonizacji niektórych aspektów praw autorskich i pokrewnych w społeczeństwie informacyjnym, a jeśli tak, to czy prawo do rozpowszechnienia zostaje wyczerpane w rozumieniu art. 4 ust. 2 tej dyrektywy.
Zdaniem TSUE sprzedaż książki elektronicznej nie oznacza jej publicznego rozpowszechniania, lecz publiczne jej udostępnianie. Na gruncie wspomnianej dyrektywy różnica jest zasadnicza, bo w tym drugim wypadku, zgodnie z art. 3 ust. 3 dyrektywy, nie może dojść do wyczerpania prawa. Jak argumentowały organizacje reprezentujące wydawców, stosowane przez nich licencje uprawniają użytkowników pobierających e-booka do jego odczytania, a nie odsprzedaży.
Różne nośniki
W praktyce wyrok TSUE oznacza, że prawa autorskie do dokładnie tych samych treści zaczynają się rozjeżdżać w zależności od tego, jak są one wydane. Kupując egzemplarz papierowy, możemy go odsprzedać, kupując cyfrowy – już nie.
– Z meritum rozstrzygnięcia muszę się zgodzić. Dyrektywa jaka jest, każdy widzi i nie znajduję raczej podstaw do polemiki z poglądami TSUE. Prawo rzeczywiście rozróżnia uprawnienia klienta, który kupił książkę wydrukowaną na papierze od tego, który zapłacił za plik zawierający tę samą treść – komentuje Olgierd Rudak, prawnik oraz redaktor naczelny czasopisma „Lege Artis”. Nie podziela on natomiast wszystkich argumentów wskazanych w uzasadnieniu. TSUE uznał w nim, że różne podejście do książek w zależności od nośnika wynika z różnic ekonomicznych i funkcjonalnych. Wydania papierowe niszczą się, zaś te cyfrowe pozostają w stanie pierwotnym. Wymiana plików z takimi książkami nie generuje też w zasadzie żadnych dodatkowych kosztów, zatem równoległy rynek wtórny mógłby godzić w interesy wydawców.
– Nie zgadzam się, że skoro egzemplarze ulegają zużyciu, to interes wydawcy polega na tym, by ograniczyć możliwość dalszej odsprzedaży plików. Może i jest to prawdą, ale wzmianki o takiej podstawie zróżnicowania w dyrektywie nie znalazłem. Skoro zaś mówimy o racjonalnej działalności biznesowej, kwestię „niezniszczalności” e-utworów każdy wydawca powinien brać pod uwagę w momencie podejmowania decyzji o wejściu na rynek – mówi Olgierd Rudak.
– Prawo powinno nadążać za zmieniającym się światem. Trudno zrozumieć, dlaczego kupując egzemplarz w księgarni, staję się jego właścicielem, ale kupując egzemplarz cyfrowy, jestem tylko licencjobiorcą, zaś zakres moich uprawnień reguluje umowa zawarta z wydawcą, której zwykle zresztą na oczy nie widzę – dodaje prawnik.
Warto też pamiętać, że wyrok dotyczy specyficznej działalności klubu czytelniczego.
– Jego uzasadnienie wskazuje jednak, że znajduje on zastosowanie do wszystkich przypadków odsprzedaży e-booków. Niedopuszczalna będzie więc np. odsprzedaż e-booka kupionego w księgarni internetowej na serwisie aukcyjnym. Nie ma tu znaczenia, czy byłaby ona dokonywana przez osobę prywatną, czy przez przedsiębiorcę – zauważa dr Zbigniew Okoń.
– Kwestią nierozstrzygniętą pozostaje natomiast problem odsprzedaży urządzeń, np. czytnika książek albo smartfona z zapisanymi na nim e-bookami. Mimo wyroku TSUE w sprawie Tom Kabinet, nadal istnieją argumenty pozwalające uznać taką odsprzedaż za dopuszczalną – zaznacza prawnik.
W praktyce wyrok TSUE oznacza, że prawa autorskie do dokładnie tych samych treści zaczynają się rozjeżdżać w zależności od tego, jak są one wydane
orzecznictwo
Wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej z 19 grudnia 2019 r. w sprawie C-263/18
 

pawel-l

Ⓐ hultaj
1 915
7 932
Kolesie wygenerowali komputerowo wszystkie możliwe melodie, i udostępnili je nieodpłatnie. To w teorii powinno uniemożliwić składanie pozwów o plagiat. W zasadzie w ten sposób można strollować każdą dziedzinę z prawami autorskimi?

Two programmer-musicians wrote every possible MIDI melody in existence to a hard drive, copyrighted the whole thing, and then released it all to the public in an attempt to stop musicians from getting sued.

Programmer, musician, and copyright attorney Damien Riehl, along with fellow musician/programmer Noah Rubin, sought to stop copyright lawsuits that they believe stifle the creative freedom of artists.

In a recent talk about the project, Riehl explained that to get their melody database, they algorithmically determined every melody contained within a single octave.

To determine the finite nature of melodies, Riehl and Rubin developed an algorithm that recorded every possible 8-note, 12-beat melody combo. This used the same basic tactic some hackers use to guess passwords: Churning through every possible combination of notes until none remained. Riehl says this algorithm works at a rate of 300,000 melodies per second.

 

T.M.

antyhumanista, anarchista bez flagi
1 412
4 448
W zasadzie w ten sposób można strollować każdą dziedzinę z prawami autorskimi?
Tylko, że Ci goście generowali melodie MIDI z prędkością 300 000 melodii na sekundę przy założeniu 8-note, 12-beat melody. W tym wideo poniżej, masz w 4:47 zestawienie wszystkich możliwych kombinacji nuty, półnuty, ćwierćnuty, 1/8, 1/16 i 1/32 w porównaniu do liczby sekund, które upłynęły od początku Wszechświata.



A jeszcze trudniej robi się w przypadku sztuk wizualnych, bo o ile nie jest to siatka pikseli, tylko np. tradycyjna rzeźba, to lecimy ostro w uznaniowość, co jest plagiatem, a co nie. Na pohybel IP oczywiście.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 792
Rosyjscy naukowcy opatentowali łopatę
dzisiaj 14:55

Historia łopaty z Omska krąży dziś w rosyjskich mediach. Łopata jest pierwszą łopatą opatentowaną w Rosji i jest supernowoczesna.
Łopatę opatentowali w lokalnym oddziale Federalnej Służby Własności Intelektualnej (czyli rosyjskiego odpowiednika Urzędu Patentowego RP) dwaj naukowcy z Instytutu Inżynierii Narzędziowej z Omska na Syberii: główny naukowiec Instytutu Jakow Percel (zatrudniony w omskim instytucie od 1960 r.) oraz Michaił Agarkow. Serwis internetowy Superomsk.ru opisał szczegółowo zalety ich wynalazku:
"Zadanie [kopania] jest realizowane dzięki temu, że łopata zawiera łyżkę z usztywniającą krawędzią w postaci wyciskanego elementu oraz ostrze z krawędzią tnącą składającą się z dwóch półpierścieni. Krawędzie ostrza posiadają także w górnej części kołnierz z podwyższeniem od 0 mm do 10-12 mm, co zapewnia zatrzymanie gruntu i zwiększa wytrzymałość ostrza, a także wklęsłe 20-25 mm ostrza, zmniejszające potrzebę siły fizycznej podczas kopania gruntu."

Federalna Służba Własności Intelektualnej podkreśla, że "proponowana konstrukcja umożliwia zarówno kopanie ziemi, jak i jej przemieszczanie, tzn. połączenie funkcji kopania i szuflowania."

Syberyjscy naukowcy w opisie patentu wyjaśniają również jak działa ich wynalazek: "Dzięki naciskowi rąk na stylisko i nóg na elementy nośne oraz dzięki kątowi nachylenia szyjki do ostrza o spiczastej części tnącej, typowej dla łopat, zredukowanemu o 10-12°, łatwo wbija się [łopatę] w ziemię, pozwalając jednocześnie na wgłębienie i przytrzymanie gleby na łopacie dzięki bocznym kołnierzom i elementom nośnym, a także dzięki wklęsłości łyżki oraz przeniesienie gleby na wymaganą odległość przy niewielkim wysiłku".

(BW)
 
261
224

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 792

dzisiaj, 19:50
Kultura
Włoski artysta, który zasłynął stworzeniem niewidzialnej "rzeźbę", wkrótce może mieć z jej powodu kłopoty. Mężczyzna został bowiem oskarżony o plagiat. Koncepcję rzeźby, której nie widać, miał wymyślić w 2016 roku performer z USA.
Autorem niewidzialnej "rzeźby" jest włoski artysta Salvatore Garau. Jak się okazało, coś, czego nie widać, może zostać dziełem sztuki. Abstrakcyjna "rzeźba" została bowiem sprzedana na początku czerwca na aukcji za 15 tys. euro (ponad 65 tys. zł).

"Nie ma formy fizycznej"

"Rzeźba" nosi tytuł Io Sono (Ja Jestem). - Nie ma formy fizycznej. To próżnia, czyli nic innego jak przestrzeń pełna energii, która jest zagęszczana i przekształcana w cząstki, czyli w nas. Podobnie jak wyobrażamy sobie Boga, którego nigdy nie widzieliśmy - tłumaczył 67-letni artysta.
"Rzeźba" ma być wystawiana na planie kwadratu o wymiarach 1,5 na 1,5 metra i musi być prezentowana w prywatnej przestrzeni "wolnej od przeszkód, gdzie odpowiednie oświetlenie i klimatyzacja nie są wymagane".

Informacja o niewidzialnej "rzeźbie" obiegła media na całym świecie. Jak się jednak okazało pomysł nie jest nowy.
Performer z USA Tom Miller, uważa, że Salvatore Garau ukradł jego pomysł. Mężczyzna chce z tego powodu pozwać włoskiego artystę do sądu.

"To kopia mojego pomysłu"

Miller już w 2016 roku zainstalował swoją "rzeźbę" zatytułowaną "Nic" w Bo Diddley Community Plaza na Florydzie.
- Wymyśliłem całą koncepcję niewidzialnej rzeźby, zanim Salvatore Garau w ogóle o tym pomyślał - powiedział mediom Miller.
- Mój pomysł polegał na przekształceniu niczego w rzeźbę i o to właśnie chodzi - wyjaśnił.
- Dzieło Salvatore Garau to kopia mojego pomysłu, a pomysły są ważne na świecie i zasługują na uznanie - dodał.

Mężczyzna wynajął już włoskiego prawnika, który na się zająć sprawą. Performer zapewnia, że nie chodzi mu o pieniądze, a jedynie o potwierdzenie, że to on był pomysłodawcą oryginalnej "rzeźby".
 

Alu

Well-Known Member
4 634
9 696
Informacja sprzed paru lat:

Amerykański koncern Disney zastrzegł jako znak towarowy frazę "hakuna matata".

Zwrot "hakuna matata" jest znany mieszkańcom takich krajów jak Tanzania, Kenia, Demokratyczna Republika Konga, Uganda, Rwanda, Mozambik i Burundi. Był używany na długo przed powstaniem disneyowskiego filmu w 1994 roku i jest on bardzo ważną częścią kultury państw z Afryki Wschodniej i Środkowej. Pochodzi z języka Suahili i oznacza "nie martw się" lub "bez obaw".


Ale hakuna matata, Disney raczej nikogo nie pozwie, dopóki nikt nie spróbuje wykorzystywać tego zwrotu w celach komercyjnych :)
 

Alu

Well-Known Member
4 634
9 696
"Okna" to jednak dość neutralne słowo, do którego nikt nie jest raczej przywiązany.
Z powiedzonkami popularnymi w jakiejś kulturze jest inaczej.

A gdyby tak Disney zastrzegł frazę "raz na wozie raz pod wozem", bo była w piosence w filmiku?
Albo nie wiem "ale urwał!" albo "Polacy nie gęsi"?

Ciekaw jestem w jakim kontekście nie wolno już z tego hakuna matata korzystać.
 
Ostatnia edycja:

tosiabunio

Grand Master Architect
Członek Załogi
6 985
15 153
Ciekaw jestem w jakim kontekście nie wolno już z tego hakuna matata korzystać.

To jest sedno. Bo nie zastrzegł sobie frazy "hakuna matata" generalnie, bo tak nie działają znaki towarowe. I można zastrzec sobie dowolny znak słowny, także oryginalny i zupełnie nie neutralny.

Co więcej, nawet szybki search pokazuje, że taki znak towarowy był zastrzeżony już w przeszłości i to nie przez Disneya:

1642945987857.png

Co więcej, wśród aktywnych znaków są także takie, które nie należą do Disneya, po prostu w obszarach towarów i usług, w których Disney nie chciał/mógł zarejestrować takiego znaku.
 

pawel-l

Ⓐ hultaj
1 915
7 932
W prosty sposób można zablokować dostęp do całego internetu. Własność intelektualna w całej okazałości.

Rosjanie zasługują tylko na Comic Sans. Najpopularniejsze czcionki świata zablokowane


Rosjanie mają bardzo nietypowy problem. Sankcje nakładane w efekcie inwazji na Ukrainę sięgnęły nie tylko gospodarki, ale także... popularnych czcionek.

Times New Roman, Arial, Verdana i Tahoma, czyli cztery najbardziej popularne czcionki na świecie, przestały być dostępne w Rosji. Za każdym razem, gdy ktoś z rosyjskim adresem IP wejdzie na stronę internetową, która napisana jest w tych konkretnych stylach graficznych, na witrynie pojawi się komunikat o błędzie w wyświetlaniu tekstu.

Bukwy tylko w Comic Sans​

Na wieść o tym, że ze względu na prawa autorskie, używanie najpopularniejszych czcionek będzie niemożliwe, internauci zaczęli wymyślać kolejne żarty. Najpopularniejszy jest ten, że w obecnej sytuacji Rosja powinna mieć dostęp wyłącznie do czcionki Comic Sans. To styl, który przez lata dorobił się renomy memicznego, żartobliwego i niepoważnego. Teksty pisane tą czcionką są z góry traktowane z politowaniem.
Podchodząc do sprawy jednak zupełnie poważnie, to rosyjscy internauci mogą mieć bardzo poważny problem. Właścicielem praw do czcionek Times New Roman, Arial, Verdana i Tahoma jest amerykańska firma Monotype Imaging. W wyniku sankcji gospodarczych przedsiębiorstwo zabroniło używania stylów w Rosji. Biorąc pod uwagę, że właśnie tych czcionek używa większość stron internetowych, to Rosjanie mogą mieć duży kłopot z odczytaniem większości z nich.

Czcionki znów objęte sankcjami​

Co ciekawe, nie jest to pierwsza tego typu sytuacja. Podobna miała miejsce w 2016 roku, gdy Stany Zjednoczone nałożyły sankcje na Rosję. Wtedy jednak amerykańskie przedsiębiorstwo nie chciała sprzedać licencji do używania czcionek w systemie Linux firmom, które współpracowały z rosyjskim Ministerstwem Obrony. Obecny zakaz jest dużo szerszy.
 
Do góry Bottom