USA na drodze do komunistycznej rewolucji

Hanki

Secessionist
1 525
5 088
Libertariański komentarz na poziomie meta od Krisa Kalety w nawiązaniu do sytuacji w USA.

 
OP
OP
kr2y510

kr2y510

konfederata targowicki
12 770
24 700
W USA komuchy powoli tworzą swoją CzeKa. Zaczyna się to niewinnie. Gubernator NY Andrew Cuomo zatrudnił całą armię tracers (czyli śledzików), do śledzenia osób które nie poddają się "dobrowolnej 2-tygodniwej kwarantannie", wtedy gdy przylatują lub przyjeżdżają do stanów NY+NJ+CT z Arizony lub Karoliny. Idealna robota dla ludzkich spierdolin.
Jest jeszcze jedna ciekawa przesłanka. Otóż w rozruchach (Antifa+BLM) w USA ważną rolę odgrywają kontraktorzy CIA, którzy działali w Azji dalszej i bliższej, głównie w Syrii. Są to już ludzie ostrzelani i potrafiący kalkulować ryzyko. Płaci im podobno (dowodu nie ma, choć na BitChute są filmy z ich wypowiedziami) Soros.
Teraz sobie to dodamy. Mamy ludzkie komusze spierdoliny i ostrzelanych bandytów o lewicowych poglądach. Idealny zaczyn na służby do siania terroru.

 
OP
OP
kr2y510

kr2y510

konfederata targowicki
12 770
24 700
Czyżby Żydom w USA zagrażał kolejny holokaust?


Rabin Chaim Yaakov Frankel, znany również jako Rimenover Rebbe, wydał w zeszłym tygodniu jednoznaczny nakaz dla Żydów w diasporze, aby opuścili swoje domy i wyemigrowali do Izraela przed wybuchem wojny domowej w Stanach Zjednoczonych.

„Wyjedź, dopóki to możliwe. Będzie jeszcze gorzej i trudno będzie przenosić się z jednego kraju do drugiego – powiedział rabin.
„Po II wojnie światowej przybyli ocaleni i zapytali, dlaczego Gedolim i Rebeowie (rabini) nie rozkazali europejskim Żydom wyjechać, póki jeszcze był czas, i emigrować do Izraela lub Stanów Zjednoczonych, zanim wybuchła wojna” – powiedział rabin Frankel. „Prawdę mówiąc, oni (rabini) powiedzieli, a Żydzi nie słuchali”.

„Dzisiaj” – kontynuował – „Słuchajcie mnie, drodzy Żydzi, ktokolwiek może sobie pozwolić na wyjazd niech zrobi to, tak szybko, jak to możliwe, a polecenie dotyczy Ameryki Południowej i większej części Europy.

Stany Zjednoczone staną się także niebezpiecznym miejscem pogrążonym w wojnie, i wciąż jest zbyt wcześnie, aby stwierdzić, które stany USA ocaleją, ale wiele części zostanie zniszczonych i zatrutych, wybuchnie w Stanach Zjednoczonych wojna domowa. I niektóre stany odłączą się od rządu federalnego. USA nie będą już dawać schronienia, ale pozostaną tu resztki Żydów. Ziemia Izraela będzie najbezpieczniejszym miejscem na przetrwanie wojny, mimo że również tam będą straszne trudności.

za: https://www.breakingisraelnews.com/
W tym wszystkim coś jest na rzeczy. Np. Cory Doctorow wyemigrował z Kalifornii do UK, gdzie napisał książkę "Little Brother", o rządach armii i policji w USA. Czyżby coś przeczuwał? A może był lepiej poinformowany?
 
Ostatnia edycja:

Boomer

Well-Known Member
94
295
„Po II wojnie światowej przybyli ocaleni i zapytali, dlaczego Gedolim i Rebeowie (rabini) nie rozkazali europejskim Żydom wyjechać, póki jeszcze był czas, i emigrować do Izraela lub Stanów Zjednoczonych, zanim wybuchła wojna” – powiedział rabin Frankel.​
 
D

Deleted member 5360

Guest
Czyżby Żydom w USA zagrażał kolejny holokaust?
Rabin Chaim Yaakov Frankel, znany również jako Rimenover Rebbe, wydał w zeszłym tygodniu jednoznaczny nakaz dla Żydów w diasporze, aby opuścili swoje domy i wyemigrowali do Izraela przed wybuchem wojny domowej w Stanach Zjednoczonych.​
„Wyjedź, dopóki to możliwe. Będzie jeszcze gorzej i trudno będzie przenosić się z jednego kraju do drugiego – powiedział rabin.​
„Po II wojnie światowej przybyli ocaleni i zapytali, dlaczego Gedolim i Rebeowie (rabini) nie rozkazali europejskim Żydom wyjechać, póki jeszcze był czas, i emigrować do Izraela lub Stanów Zjednoczonych, zanim wybuchła wojna” – powiedział rabin Frankel. „Prawdę mówiąc, oni (rabini) powiedzieli, a Żydzi nie słuchali”.​
„Dzisiaj” – kontynuował – „Słuchajcie mnie, drodzy Żydzi, ktokolwiek może sobie pozwolić na wyjazd niech zrobi to, tak szybko, jak to możliwe, a polecenie dotyczy Ameryki Południowej i większej części Europy.​
Stany Zjednoczone staną się także niebezpiecznym miejscem pogrążonym w wojnie, i wciąż jest zbyt wcześnie, aby stwierdzić, które stany USA ocaleją, ale wiele części zostanie zniszczonych i zatrutych, wybuchnie w Stanach Zjednoczonych wojna domowa. I niektóre stany odłączą się od rządu federalnego. USA nie będą już dawać schronienia, ale pozostaną tu resztki Żydów. Ziemia Izraela będzie najbezpieczniejszym miejscem na przetrwanie wojny, mimo że również tam będą straszne trudności.​

W tym wszystkim coś jest na rzeczy. Np. Cory Doctorow wyemigrował z Kalifornii do UK, gdzie napisał książkę "Little Brother", o rządach armii i policji w USA. Czyżby coś przeczuwał? A może był lepiej poinformowany?

Już nie mieszka w UK, wrócił do LA. Czyżby coś przeczuwał? Był lepiej poinformowany?
 
Ostatnio edytowane przez moderatora:

Norden

Well-Known Member
723
900
W 1947 r. katolicka organizacja " Catechetical Guild Educational Society " opublikowała komiks "Is this tomorrow?" przestrzegający przed rewolucją w USA. Wypisz wymaluj dzisiejsze wydarzenia, czyli: desakralizacja życia, przejęcie mediów, rozpalenie konfliktów rasowych, społecznych i klasowych etc.
Wersja skrócona:
Wersja pełna:
W formie komiksu ze względu na łatwość przyswojenia tego typu materiałów w amerykańskiej kulturze.
Słyszałem nawet o komiksach z zakresu fizyki (równania Maxwell'a).

Spójny system filozoficzno - etyczny jest systemem immunologicznym chroniącym przed ideologiami. Nie dziwi więc permanentny atak neomarksistów na KK (który jest tego systemu nośnikiem).
 
Ostatnia edycja:

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Świat

W Portland w stanie Oregon na północnym zachodzie USA nie gasną antyrasistowskie protesty. W mieście rozlokowano służby federalne. Republikanie zarzucają demonstrującym przemoc, Demokraci uważają, że funkcjonariusze przekraczają swoje uprawnienia.

Według lokalnych mediów w sobotę protesty odbywały się w Portland w kilku dzielnicach, wieczorem manifestujący zgromadzili się w centrum. To już 51. dzień demonstracji w tym mieście po zabiciu pod koniec maja przez policję w Minneapolis Afroamerykanina George'a Floyda.
W trakcie manifestacji w Portland od czerwca dochodziło do starć protestujących ze służbami bezpieczeństwa oraz do niszczenia mienia. By ochronić budynki rządowe, w tym gmach sądu federalnego, prezydent USA Donald Trump zdecydował o rozlokowaniu w mieście sił federalnych. Niektóre specjalne jednostki ściągnięto aż spod granicy z Meksykiem.
W czwartek Portland odwiedził stojący na czele resortu bezpieczeństwa narodowego USA Chad Wolf. Protestujących nazwał "bezprawnymi anarchistami" i "pełnym przemocy tłumem". "Sąd federalny to symbol sprawiedliwości. Atakować go, to tak jak atakować Amerykę" - stwierdził.
Zgodnie z doniesieniami lokalnych mediów niektórzy przedstawiciele federalnych służb nie mają na sobie oznaczeń, a podczas aresztowań nie podają swojej tożsamości. Wobec demonstrantów używany jest gaz łzawiący i gumowa amunicja.
"Terroryści z Antify to nie demonstrujący"
Działania służb spotykały się z krytyką przedstawicieli Partii Demokratycznej. Przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi nazwała w sobotę na Twitterze funkcjonariuszy "szturmowcami" i oskarżyła ich o "porwania" oraz "zadawanie ran w reakcji na (malowanie) graffiti".
Odpowiedział jej republikański senator Ted Cruz. "Policjanci to nie są szturmowcy. Aresztowania to nie porwania. Terroryści z Antify to nie demonstrujący" - napisał na swoim koncie na Twitterze.
Demokratów oskarżył o "cyniczną polityczną decyzję", polegającą na "opowiadaniu się za przestępcami próbującymi zniszczyć Amerykę". "To nie jest Faludża. To nie jest Bejrut. To jest Ameryka" - dodał.
Pod koniec maja w amerykańskich miastach wybuchła fala protestów wywołanych zabiciem przez policję czarnoskórego Floyda. W większości pokojowe demonstracje po zmierzchu niekiedy przeradzały się w zamieszki. W lipcu manifestacje znacznie osłabły; jednym z ich głównych haseł jest zaprzestanie finansowania policji.
Z Waszyngtonu Mateusz Obremski (PAP)
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736

GOSPODARKA
W upadłych miastach, takich jak Detroit, kwitnie proceder przywłaszczania nieruchomości. To nie jest jednoznacznie złe zjawisko - przekonuje socjolożka Claire Herbert w książce "A Detroit Story".
Na początku lat 50. XX w. Detroit było stolicą amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego. Zamieszkiwane przez blisko 2 mln w większości dobrze zarabiających mieszkańców, tętniło życiem...
Przywłaszczanie nieruchomości w Detroit, upadłym amerykańskim mieście, nie jest legalne, ale jest akceptowane zarówno przez mieszkańców, jak i władze, a często również przez... właścicieli lokali. Wszystkim jest to na rękę - pokazuje Claire Herbert w "A Detroit Story. Urban Decline and the Rise of Property Informality" (University of California Press, 2021). Herbert jest profesorem socjologii, wykłada na University of Oregon, a szczególnie interesuje się tkanką miejską i życiem grup w wielkich miastach.

Jak się żyje w upadłym mieście

Na początku lat 50. XX w. Detroit było stolicą amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego. Zamieszkiwane przez blisko 2 mln w większości dobrze zarabiających mieszkańców, tętniło życiem. Jednak dekada po dekadzie przemysł stamtąd stopniowo uciekał, a Motor City w wyniku dezindustrializacji podupadało. W 2014 r. było w nim 78 tys. opuszczonych budynków. Ceny nieruchomości spadły znacząco - był okres, że pojawiały się oferty opiewające nawet na... dolara (właściciel chciał sprzedać za wszelką cenę, byle nie płacić już podatku), a w latach 2011-2015 średnia cena sprzedawanej nieruchomości wyniosła 42,3 tys. dolarów, przy średniej 178 tys. dolarów dla całej Ameryki. Miasto wyludniło się znacząco - w 2016 r. miało około 0,6 mln mieszkańców. Trzy lata wcześniej ogłosiło bankructwo...
Gdy Herbert kupowała dom w Detroit, by na miejscu przeprowadzić długookresowe badania socjologiczne, sprzedający - dojrzały czarnoskóry mężczyzna - nie ukrywał radości z powodu, że młodzi biali ludzie chcą się osiedlać w jego mieście. "Jesteście niczym pionierzy, od nowa zasiedlając tę miejską ziemię, by tchnąć w nią życie" - stwierdził.
Nie jest tajemnicą, że Detroit zamieszkują głównie czarnoskórzy (85 proc. ludności), a miasto cechuje się wysoką przestępczością i niską stopą życiową (mediana wynagrodzeń jest tu o połowę niższa niż w USA). "Zamieszkując Detroit, nauczyłam się wielu nowych rzeczy. Na przykład tego, że lepiej zostawiać drzwi auta otwarte, szybę opuszczoną, by złodziej mógł zajrzeć do środka, nie wyrządzając szkód. Albo tego, że bezpieczniej jest iść po ulicy, niż po chodniku, bo jest ona bardziej płaska i w lepszym stanie. Albo nauczyłam się rozpoznawać wystrzały z broni palnej. Poznałam też to dziwne uczucie, gdy jest się jedyną białą osobą w warzywniaku" - pisze Herbert.
Co ciekawe, w Detroit życie sąsiedzkie kwitnie, niemal wszyscy są dla siebie mili i chcą sobie pomagać. "Wraz z sąsiadami zrzuciliśmy się na generatory prądu, a pilnowały ich nasze psy, by sprzęt nie został ukradziony. Niemal każde święta spędzaliśmy w otoczeniu sąsiadów. Jednak mieszkanie w Detroit jest dalekie od sielanki. Fast foody mają kuloodporne szyby, a nam chciano sprzedać bęben ukradziony na tej samej ulicy" - wspomina socjolożka.

Co zrobić z dzikimi lokatorami

Herbert podkreśla, że w Detroit kwitnie zjawisko przywłaszczania sobie - na różne sposoby, przez jednostki czy grupy - najróżniejszych nieruchomości. Autorka określa to mianem property informality. "Praktyka gwałcenia praw właścicieli nieruchomości jest w upadłych miastach, które znacząco straciły na znaczeniu ekonomicznym, najczęściej na skutek ucieczki przemysłu, faktem. Miasta te wyludniają się, infrastruktura podupada, a coraz więcej domów i budynków użytkowych stoi opuszczonych. W kwitnących gospodarczo miastach nieruchomości są cennym aktywem, zazwyczaj zyskującym na wycenie. W upadłych miastach, takich jak Detroit, dzieje się odwrotnie: nieruchomości stają się obciążeniem, niechcianym zobowiązaniem, bo trzeba od nich płacić podatki. Zjawisko przywłaszczania nieruchomości stoi w jaskrawej sprzeczności z amerykańskim umiłowaniem prawa własności i nie jest rozpowszechnione, ale jest powszechnie spotykane w niektórych miastach, takich jak Buffalo czy właśnie Detroit" - tłumaczy socjolożka.
W kwitnących gospodarczo miastach nieruchomości są cennym aktywem. W upadłych miastach, odwrotnie: stają się obciążeniem, niechcianym zobowiązaniem, bo trzeba od nich płacić podatki.
Według niej zjawisko property informality jest akceptowane, ponieważ przynosi niemal wszystkim uczestnikom życia społeczno-ekonomicznego pewne korzyści. Zasiedlający na dziko nieruchomość mają gdzie mieszkać i się nią opiekują. Dzięki temu przestrzeń jest bardziej przyjazna, a poza tym tacy mieszkańcy to automatycznie czyiś sąsiedzi, tymczasem w miastach o wysokiej przestępczości lepiej mieć sąsiadów, bo to zawsze dodatkowe oczy w pobliżu oraz pomoc na wszelki wypadek. Tego rodzaju praktyki gwałcą prawo i zmieniają stosunki społeczne, ale warto się im przyjrzeć i je zrozumieć, oraz spróbować tak zmienić prawne rozstrzygnięcia, by odpowiadały tej sferze miejskiej rzeczywistości - przekonuje Herbert.
W pierwszych rozdziałach socjolożka opisuje degrengoladę Detroit w suchych liczbach, w kolejnych przybliża historie kilkunastu wybranych osób i rodzin, które zdecydowały się być dzikimi lokatorami. Są tutaj różne postacie i historie, a to Marsey - czarnoskóra matka dziewięciorga dzieci, a to Allen - wykształcony młody mężczyzna, który postanowił zostać "miejskim rolnikiem" i prowadzić minimalistyczne życie bez pośpiechu. Jednak nie we wszystkich nieprawnie zasiedlonych budynkach spotkać można takich miłych lokatorów, w wielu mieszkają narkomani, inne służą jako miejsca schadzek.
Wielkie pochwały należą się Herbert za to, że nie ograniczyła się tylko do opisu miasta i zjawiska masowych przywłaszczeń nieruchomości. Zaproponowała własne spojrzenie na problem i kierunki, w których należy pójść, by go w pewien sposób rozwiązać, a może raczej należałoby napisać ucywilizować. Według autorki "A Detroit Story" przyznawanie na własność zawłaszczonych nieruchomości (czy też uruchamianie programów łatwego ich odkupu od prawowitych właścicieli - taki program działa w Detroit) nie likwiduje problemu, co potwierdzają podobne historie miejskie "przerabiane" w Ameryce Południowej. W niektórych krajach władze krajowe i samorządowe postanowiły uwłaszczyć biedotę na zajmowanej nielegalnie ziemi oraz dać im na własność zasiedlone na dziko budynki i mieszkania, ale to nie poprawiło znacząco ani sytuacji tych ludzi, ani miast - przekonuje Herbert.
Według niej potrzebne są programy społeczne, które stopniowo będą ożywiały tkankę miejską, zarówno w zakresie działalności gospodarczej, jak i kulturalno-społecznej. Miasto jest bowiem skomplikowanym organizmem, musi w nim płynąć dobrze dotleniona krew, nie wystarczy tylko zaszycie kilku ran, by dobrze funkcjonował - zdaje się przekonywać naukowiec z oregońskiego uniwersytetu. Warto tutaj dodać, że dzicy lokatorzy z Detroit przeważnie chcą zamieszkiwać okupowane nieruchomości (89 proc. ankietowanych), ale mniejszość chciałaby wejść w ich posiadanie (47 proc.). "Przywłaszczenia nieruchomości, w takich miastach jak Detroit, służą społeczności. Władze krajowe i samorządowe powinny dołożyć wszelkich starań, by zbadać to zjawisko, zrozumieć je i przystosować do niego prawo, tak by upadłe miasta zaczęły się odradzać" - podsumowuje prof. Claire Herbert.
Przywłaszczenia nieruchomości, w takich miastach jak Detroit, służą społeczności.
Książka "A Detroit Story" jest pasjonującym połączeniem rozprawy o socjologii upadającego miasta z reportażem i książką z dziedziny ekonomii. Zawiera wiele zestawień tabelarycznych i wykresów, a także poruszających zdjęć (jakże boli widok splądrowanej biblioteki miejskiej). Dla wszystkich, którzy interesują się tematyką miejską od strony socjologii i ekonomii, jest to lektura obowiązkowa.
Piotr Rosik
Dziennikarz analizujący rynki finansowe, zwłaszcza rynek kapitałowy.
 
Do góry Bottom