tolep
five miles out
- 8 585
- 15 483
Kondor kalifornijski, niegdyś symbol Dzikiego Zachodu, dziś nie jest w stanie przeżyć o własnych siłach. Zabijają go kule, choć nikt już do niego nie strzela
To imponujące, potężne ptaszysko o największej w Ameryce Północnej rozpiętości skrzydeł sięgającej blisko 3 m. Jest bohaterem najstarszych indiańskich mitów, towarzyszył pionierom zdobywającym pogranicze, trudno sobie bez niego wyobrazić niebo nad Kalifornią, Arizoną czy Utah. Ale dziś jest jednym z najrzadszych ptaków na Ziemi.
W maju ornitolodzy policzyli, że kondorów kalifornijskich zostało 405, z tego 226 na wolności. Reszta żyje w czterech ośrodkach hodowlanych, gdzie od trzech dekad mozolnie odtwarza się ich populację.
To i tak nieźle. Bo na początku lat 80. zeszłego wieku kondorom groziło wymarcie. Zdesperowani Amerykanie zastosowali wtedy nadzwyczajne środki - w ciągu kilku lat wyłapali wszystkie 22 ptaki pozostałe na wolności, umieścili je w ogrodach zoologicznych w San Diego i Los Angeles, a potem zaczęli rozmnażać. W 1992 r. pierwsze osobniki urodzone w niewoli wypuścili na wolność.
Program ochrony kondora kosztuje Amerykanów kilka milionów dolarów rocznie i jest najdroższym ze wszystkich programów ochrony gatunków w USA (o jego szczegółach za chwilę). Cel - taki wzrost populacji, by kondor kalifornijski mógł już sam sobie poradzić - wydaje się na wyciągnięcie ręki. Liczba ptaków żyjących na wolności osiągnęła już prawie krytyczny pułap samowystarczalności.
Niestety, najnowsze wyniki badań zespołu pod kierunkiem Myry Finkelstein, toksykologa z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz, to zimny prysznic dla tych, którzy już cieszyli się z sukcesu. W ostatnim numerze tygodnika "PNAS" naukowcy dowodzą, że sytuacja kondorów kalifornijskich jest wciąż nie do pozazdroszczenia. Bez ludzkiej opieki nie mają szans na przetrwanie.
Kondory na terapii
Zabija je przede wszystkim ołów z kul i śrutu. Nikt do tych pięknych ptaków już dziś nie strzela, ale kondory są padlinożercami i często żywią się resztkami po myśliwskich trofeach. A we wnętrznościach zwierząt, które pozostawiają myśliwi, jest zwykle sporo ołowianych drobinek z pokruszonych pocisków. Ten ołów kumuluje się w organizmach padlinożerców. Myra Finkelstein ma na to dowód - skład izotopowy ołowiu z krwi kondorów jest dokładnie taki sam jak w amunicji używanej przez myśliwych.
Kondory kalifornijskie są w tej chwili bacznie obserwowane i śledzone za pomocą nadajników radiowych i GPS. Każdy z nich mniej więcej raz w roku jest przechwytywany i badany. Okazuje się, że niemal wszystkie mają podwyższoną zawartość ołowiu we krwi, a u blisko 20 proc. zatrucie jest tak duże, że zagraża ich życiu.
To niezwykle toksyczny metal - u ludzi powoduje groźną ołowicę, która może prowadzić do śmierci. Uszkadza układ nerwowy, przyłącza się do enzymów, wbudowuje się w strukturę białek, udając atomy wapnia, żelaza i cynku, co zakłóca ich działanie. Dlatego z ołowiu już nie robi się zabawek, nie ma go też w benzynie ani farbach. Wciąż jednak jest z niego produkowana amunicja - ocenia się, że co roku w Stanach Zjednoczonych do środowiska trafia blisko 1,5 tony ołowiu wystrzeliwanego z broni myśliwskiej.
Kondory są na zatrucie ołowiem bardziej wrażliwe niż inni padlinożercy, bo ich cykl reprodukcji jest bardzo długi. To ptaki dożywające 50-60 lat, pierwsze jaja składają dopiero w szóstym roku życia i jest to tylko jedno jajo na rok czy nawet co dwa lata. Zanim więc wydadzą na świat i odchowają potomstwo, zdążą się śmiertelnie zatruć.
Na razie są ratowane w bezprecedensowej i kosztownej akcji. Każdy kondor, który w okresowym badaniu ma bardzo złe wyniki krwi, jest zabierany do specjalnego ośrodka, gdzie jest odtruwany. Poddaje się go chelatacji, terapii polegającej na usunięciu nadmiaru ołowiu z organizmu, i z powrotem wypuszcza na wolność.
Bez takiej opieki - piszą badacze w "PNAS" - kondory nie przetrwają na wolności. Jedyne, co mogłoby im pomóc, to całkowity zakaz używania ołowianej amunicji. Apelują o to od kilku lat organizacje ochrony przyrody.
Skazane na opiekę
Na to jednak absolutnie nie godzą się myśliwi, a lobby posiadaczy broni w USA jest niezwykle silne i politycy zazwyczaj boją się z nim zadzierać. Choć w 2008 r. z wielkim trudem przewalczono w Kalifornii prawo, które nakazuje myśliwym używanie kul bezołowiowych na tych terenach, gdzie kondory mają swoje gniazda, to - jak wynika z najnowszych badań - ptaki ciągle cierpią. Potrafią bowiem wędrować dziesiątki kilometrów w poszukiwaniu pokarmu, żerują więc także tam, gdzie zakaz nie obowiązuje.
Organizacje myśliwych, np. wpływowa Narodowa Fundacja Sportów Strzeleckich, twierdzą, że wycofanie z użycia ołowianych kul w całym kraju spowodowałoby astronomiczny wzrost cen amunicji, a poza tym ołów ma dużo lepsze własności balistyczne niż jego zamienniki.
Nie wszyscy się z tym zgadzają. Anthony Prieto, myśliwy z Santa Barbara w Kalifornii, dwa lata temu pisał w "New York Timesie", że poluje od 25 lat, a od 13 lat używa kul miedzianych (odkąd zobaczył opiłki ołowiu na zdjęciach rentgenowskich zwierzęcych wnętrzności) i nie ma z tym żadnego problemu. "Zabiłem już więcej niż 80 dzików i 40 jeleni pociskami z miedzi - pisze. - Balistyka jest nawet lepsza, a cena amunicji to przecież tylko drobny ułamek kosztów, jakie ponosi myśliwy". Poza tym, jak argumentuje, cena miedzianych kul z pewnością spadnie, gdy zaczną one być stosowane na wielką skalę.
Niestety, nie ma pewności, czy wycofanie kul ołowianych to wystarczający warunek uratowania kondorów. Biologowie zauważyli, że w ich gniazdach wzdłuż wybrzeża Kalifornii jaja mają cieńszą niż normalnie skorupę. Z wielu nie wykluwają się pisklęta. Przyczyna nie jest znana, ale podejrzewa się, że to z kolei skutek zanieczyszczenia środowiska niegdyś powszechnie używanym pestycydem DDT.
Dlatego kilka lat temu naukowcy zaczęli podmieniać ptakom jaja w gniazdach - na te zdrowsze, znoszone przez kondory hodowane w niewoli. Ptaki są także szczepione przeciwko wirusowi Zachodniego Nilu, dokarmiane, a okolice ich gniazd regularnie sprzątane ze szkodliwych substancji.
Prawdopodobnie będą już na zawsze skazane na opiekę człowieka.
To imponujące, potężne ptaszysko o największej w Ameryce Północnej rozpiętości skrzydeł sięgającej blisko 3 m. Jest bohaterem najstarszych indiańskich mitów, towarzyszył pionierom zdobywającym pogranicze, trudno sobie bez niego wyobrazić niebo nad Kalifornią, Arizoną czy Utah. Ale dziś jest jednym z najrzadszych ptaków na Ziemi.
W maju ornitolodzy policzyli, że kondorów kalifornijskich zostało 405, z tego 226 na wolności. Reszta żyje w czterech ośrodkach hodowlanych, gdzie od trzech dekad mozolnie odtwarza się ich populację.
To i tak nieźle. Bo na początku lat 80. zeszłego wieku kondorom groziło wymarcie. Zdesperowani Amerykanie zastosowali wtedy nadzwyczajne środki - w ciągu kilku lat wyłapali wszystkie 22 ptaki pozostałe na wolności, umieścili je w ogrodach zoologicznych w San Diego i Los Angeles, a potem zaczęli rozmnażać. W 1992 r. pierwsze osobniki urodzone w niewoli wypuścili na wolność.
Program ochrony kondora kosztuje Amerykanów kilka milionów dolarów rocznie i jest najdroższym ze wszystkich programów ochrony gatunków w USA (o jego szczegółach za chwilę). Cel - taki wzrost populacji, by kondor kalifornijski mógł już sam sobie poradzić - wydaje się na wyciągnięcie ręki. Liczba ptaków żyjących na wolności osiągnęła już prawie krytyczny pułap samowystarczalności.
Niestety, najnowsze wyniki badań zespołu pod kierunkiem Myry Finkelstein, toksykologa z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz, to zimny prysznic dla tych, którzy już cieszyli się z sukcesu. W ostatnim numerze tygodnika "PNAS" naukowcy dowodzą, że sytuacja kondorów kalifornijskich jest wciąż nie do pozazdroszczenia. Bez ludzkiej opieki nie mają szans na przetrwanie.
Kondory na terapii
Zabija je przede wszystkim ołów z kul i śrutu. Nikt do tych pięknych ptaków już dziś nie strzela, ale kondory są padlinożercami i często żywią się resztkami po myśliwskich trofeach. A we wnętrznościach zwierząt, które pozostawiają myśliwi, jest zwykle sporo ołowianych drobinek z pokruszonych pocisków. Ten ołów kumuluje się w organizmach padlinożerców. Myra Finkelstein ma na to dowód - skład izotopowy ołowiu z krwi kondorów jest dokładnie taki sam jak w amunicji używanej przez myśliwych.
Kondory kalifornijskie są w tej chwili bacznie obserwowane i śledzone za pomocą nadajników radiowych i GPS. Każdy z nich mniej więcej raz w roku jest przechwytywany i badany. Okazuje się, że niemal wszystkie mają podwyższoną zawartość ołowiu we krwi, a u blisko 20 proc. zatrucie jest tak duże, że zagraża ich życiu.
To niezwykle toksyczny metal - u ludzi powoduje groźną ołowicę, która może prowadzić do śmierci. Uszkadza układ nerwowy, przyłącza się do enzymów, wbudowuje się w strukturę białek, udając atomy wapnia, żelaza i cynku, co zakłóca ich działanie. Dlatego z ołowiu już nie robi się zabawek, nie ma go też w benzynie ani farbach. Wciąż jednak jest z niego produkowana amunicja - ocenia się, że co roku w Stanach Zjednoczonych do środowiska trafia blisko 1,5 tony ołowiu wystrzeliwanego z broni myśliwskiej.
Kondory są na zatrucie ołowiem bardziej wrażliwe niż inni padlinożercy, bo ich cykl reprodukcji jest bardzo długi. To ptaki dożywające 50-60 lat, pierwsze jaja składają dopiero w szóstym roku życia i jest to tylko jedno jajo na rok czy nawet co dwa lata. Zanim więc wydadzą na świat i odchowają potomstwo, zdążą się śmiertelnie zatruć.
Na razie są ratowane w bezprecedensowej i kosztownej akcji. Każdy kondor, który w okresowym badaniu ma bardzo złe wyniki krwi, jest zabierany do specjalnego ośrodka, gdzie jest odtruwany. Poddaje się go chelatacji, terapii polegającej na usunięciu nadmiaru ołowiu z organizmu, i z powrotem wypuszcza na wolność.
Bez takiej opieki - piszą badacze w "PNAS" - kondory nie przetrwają na wolności. Jedyne, co mogłoby im pomóc, to całkowity zakaz używania ołowianej amunicji. Apelują o to od kilku lat organizacje ochrony przyrody.
Skazane na opiekę
Na to jednak absolutnie nie godzą się myśliwi, a lobby posiadaczy broni w USA jest niezwykle silne i politycy zazwyczaj boją się z nim zadzierać. Choć w 2008 r. z wielkim trudem przewalczono w Kalifornii prawo, które nakazuje myśliwym używanie kul bezołowiowych na tych terenach, gdzie kondory mają swoje gniazda, to - jak wynika z najnowszych badań - ptaki ciągle cierpią. Potrafią bowiem wędrować dziesiątki kilometrów w poszukiwaniu pokarmu, żerują więc także tam, gdzie zakaz nie obowiązuje.
Organizacje myśliwych, np. wpływowa Narodowa Fundacja Sportów Strzeleckich, twierdzą, że wycofanie z użycia ołowianych kul w całym kraju spowodowałoby astronomiczny wzrost cen amunicji, a poza tym ołów ma dużo lepsze własności balistyczne niż jego zamienniki.
Nie wszyscy się z tym zgadzają. Anthony Prieto, myśliwy z Santa Barbara w Kalifornii, dwa lata temu pisał w "New York Timesie", że poluje od 25 lat, a od 13 lat używa kul miedzianych (odkąd zobaczył opiłki ołowiu na zdjęciach rentgenowskich zwierzęcych wnętrzności) i nie ma z tym żadnego problemu. "Zabiłem już więcej niż 80 dzików i 40 jeleni pociskami z miedzi - pisze. - Balistyka jest nawet lepsza, a cena amunicji to przecież tylko drobny ułamek kosztów, jakie ponosi myśliwy". Poza tym, jak argumentuje, cena miedzianych kul z pewnością spadnie, gdy zaczną one być stosowane na wielką skalę.
Niestety, nie ma pewności, czy wycofanie kul ołowianych to wystarczający warunek uratowania kondorów. Biologowie zauważyli, że w ich gniazdach wzdłuż wybrzeża Kalifornii jaja mają cieńszą niż normalnie skorupę. Z wielu nie wykluwają się pisklęta. Przyczyna nie jest znana, ale podejrzewa się, że to z kolei skutek zanieczyszczenia środowiska niegdyś powszechnie używanym pestycydem DDT.
Dlatego kilka lat temu naukowcy zaczęli podmieniać ptakom jaja w gniazdach - na te zdrowsze, znoszone przez kondory hodowane w niewoli. Ptaki są także szczepione przeciwko wirusowi Zachodniego Nilu, dokarmiane, a okolice ich gniazd regularnie sprzątane ze szkodliwych substancji.
Prawdopodobnie będą już na zawsze skazane na opiekę człowieka.