Muzyka z gier i filmów

R

Ronbill

Guest
"W imię ojca"
Bono wykonywał tytulowy utwor ale ale Sinead O’Connor swoim wykonaniem zrobila najwieksze wrazenie



"W sieci zła"


W "Zagubionej autostradzie" Rammstein

 
Ostatnio edytowane przez moderatora:

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Gdy miałem siedem lat (a było to w 1991) miałem ostrą fazę na filmy z Bondem. Krótko mówiąc sprowadzało się to mniej więcej do czegoś takiego.

Słabo to dziś wizerunkowo wypada, że jarałem się jakimś etatystycznym siepaczem, więc lepiej złożę samokrytykę nim dopadnie mnie jakaś odjebistyczna libowa ekipa lustracyjna, ale z tego co pamiętam, to było podyktowane względami raczej charakterologicznymi. Nie byłem wówczas groźny w starciu bezpośrednim a Bond był i tak stał się poniekąd moim filmowym idolem, bo ucieleśniał akurat to, czego mi brakowało - zwłaszcza we wrogim, szkolnym środowisku. Eksterminował ze wdziękiem przeciwników, poprawiał krawat lub muszkę i na koniec rzucał ciętą ripostę. O ile ciętych ripost mi nie brakowało, to z tą eksterminacją jakoś gorzej szło, no i wówczas nie miałem takiego powodzenia u kobiet a zwłaszcza rówieśnic, co też było niepokojące. Bond miał, więc chociażby z tych dwóch powodów, był odpowiednim wzorem wychowawczym, tak przynajmniej najwyraźniej uważałem.

Chociaż 007 swym interwencjonizmem często nie pozwalał, aby wolny rynek zadecydował, krzyżując plany okropnie bogatym kapitalistom walczącym z rządami (Blofeld, Stromberg), proto-muskowym hobbystom chcącym rozpocząć w kosmosie swoją cywilizację, eliminując przy okazji te już istniejące (Drax), to jednak zadzierał też trochę z Sowietami, często za pomocą korwinowskiej metody przesiąkania. Nie był to w sumie aż tak bardzo zły bohater dzieciństwa i może dzięki temu byłem odpowiednio nastawiony wobec lewicy, komunistów i innych biedystów. ;)

No ale do rzeczy. Kiedy wspominając dawne czasy, tak się czasem zastanawiam nad sukcesem tej serii i tego, dlaczego w ogóle przyciągnęła moją uwagę - wszak różnych twardzieli w kinematografii wtedy było do wyboru całkiem sporo - to myślę, że głównie dlatego, iż akurat ta miała klasę. A miała ją również - jeśli nie przede wszystkim - dzięki odpowiedniej oprawie dźwiękowej. Mam tu na myśli głównie pracę Johna Barry'ego, gdyż to właśnie ona sprawiła, że przygody Bonda były jednak jakieś inne, a on sam bardziej elegancki i obyty. Krótko mówiąc - nie był burakiem napierdalającym hordy innych troglodytów w rytmie jakiegoś tandetnego hair-metalu albo innego ejtisowego, syntezatorowego dziadostwa, a gentlemanem, którego wysiłki i podróże ilustrowały znacznie ciekawsze utwory muzyczne, wytworzone za pomocą bardziej klasycznego instrumentarium. (Bardziej po marksistowsku: Bond nie był twardzielem z prostego ludu i klasy pracującej, tylko jednak tej wyższej - może to zaważyło, że akurat z nim łatwiej przyszło mi się identyfikować?)

Cały knif z bondowską muzyką, IMO, polegał na tym, że Barry był kompozytorem tak naprawdę wykraczającym poza klimaty sensacyjne. Znakomicie sprawdzał się w tworzeniu tematów podróżniczych, w ilustrowaniu i kreowaniu nastroju związanego z jakimiś miejscami - oddawaniu ich splendoru, reprezentacyjności i czaru. De facto wszystkie bondy, przynajmniej częściowo toczą się właśnie w tego rodzaju lokacjach, pośród bogactwa, luksusu, w geograficznie spektakularnych zakątkach, zatem Barry miał trochę piękna, jakie mógł przenieść w swojej muzyce, traktując te filmy jako przygodowo-podróżnicze w pierwszej kolejności, a dopiero później jako "szpiegowskie". Tego posta zatem poświęcam barry'owskim soundtrackom double-oh-sevenowym. Ale, żeby nie był to banalny festiwal bondowskich piosenek, z założenia będzie zawierał jedynie czysto instrumentalne kawałki.

Zacznę od swojej ulubionej ścieżki dźwiękowej, która tak naprawdę dołączona została do akurat tego filmu, który wypadł dość słabo - głównie przez niewypał jakim był oderwany od pługa Lazenby. Niemniej jednak ten post nie dotyczy samych filmów a muzyki, a tutaj Barry naprawdę się spisał - to jest dla mnie czysta esencja bondowego stylu w najlepszym wydaniu.

Przede wszystkim kompozytor stworzył prawdziwego mózgotrzepa - posłuchacie tych paru motywów a pewnie będą za Wami chodziły po głowie przez resztę dnia. Charakterystyczna szpiegowska gitarka i kawałek świetnie pobudzający do zaangażowania się w jakieś prowokacyjne, ryzykowne zachowania, coraz to bardziej się nakręcający na akcje, wzajemnymi dopowiedzeniami kolejnych instrumentów - w pełni wybrzmiewa tutaj:


Z drugiej strony mamy na przykład taką ilustrację urokliwej podróży do bazy Blofelda:


składającą się z drugiego motywu - wspaniałego "We have all the time in the world"

Właśnie utwory w rodzaju tego ostatniego wyróżniały "bondy" spośród całej reszty filmów sensacyjnych - u Barry'ego znajdziemy całą kupę kompozycji wyjętych jakby z zupełnie innego gatunku; sentymentalnych lub w inny sposób odwołujących się do wartości wykraczających poza emocjonalne sztampowe kanony typowego filmu sensacyjnego.

Skoro była mowa o splendorze i czarze, to nie ma chyba niczego, co przebiłoby główny motyw z You Only Live Twice, który w najciekawszej formie pojawił się tu:

To jest przecież czysta wspaniałość...

Ale wróćmy do budowania napięcia - kolejnego mózgotrzepa stanowiła dla mnie zawsze muzyka z końcówki "Moonrakera", w którym Bond bawił się w Star Warsy i laserem rozwalał próbniki z trucizną zagrażającą światu. Ten sam motyw był wykorzystany do zilustrowania podróży na stację kosmiczną Draxa. Znajdziemy tam, i nerwówkę, i chłodne piękno kosmosu - tak to właśnie się robi.


W Moonrakerze są też bardziej ziemskie tematy podróżnicze, bo tak został zinterpretowany motyw przewodni a bondolodzy muzykę z pościgu łodziami skojarzą z "Małą Nellie".
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Ech...

To jest kolejny majstersztyk. No i Lois - chyba moja ulubiona z dziewczyn Bonda, nie licząc Zośki, która jest poza wszelką konkurencją.

Najmniej lubianym ze starych bondów jest chyba ten ze Scaramangą, podobnie zresztą z muzyką, ale to chyba głównie przez piosenkę Lulu. Ja jednak lubię ten zadziorny, pokręcony motyw, zwłaszcza tutaj, wymieszany z najbardziej rozpoznawalnym standardem:

Poza tym, można go przecież zagrać tak jak w "Goodnight, Goodnight" . Niesamowitość absolutna. Poza tym, nie ma co wybrzydzać: ładna dziewczyna, samotna, luksusowa dżonka i kryjący się na niej gdzieś karzeł, który chce nas zabić - toż to tak wygląda lub brzmi niemalże akapowe szczęście.

Idąc dalej w bondy, bo nie w pedały przecie, epoka Barry'ego się powoli kończy - albo zatrudniani są inni kompozytorzy, albo niestety dopada go kicz ejtisowej elektroniki. Ale da się coś jeszcze wybrać.



Natomiast ostatni bondowy soundtrack Johna Barry'ego, zbeszczeszczony tym jęczeniem A-ha i nieustannym, cholernym cykaniem oraz czasem plastikowymi aranżami, mimo wszystko daje radę - zwłaszcza w kluczowych momentach takich jak start Herkulesa - jeśli w tych nagranich nie mogliście się doszukać przygodowego klimatu, to tu jest go akurat sporo.


Z ciekawostek - film pochodzi z czasów, gdy afgańscy talibowie byli jeszcze "tymi dobrymi". Kiedy ostatnimi czasy powtarzano w TV różne "bondy", to tego akurat, dziwnym trafem, nie uświadczyłem. Chyba po latach został mało wygodnym politycznie, przez fabułę, która nie nadążyła za zmieniającymi się sojuszami Amerykanów.

Tak czy owak, fajnie popatrzeć jak czechosłowacka milicja dostaje z rakiety albo piłowany jest jej radiowóz. Tak będzie w pierwszych dniach akapu, gdy będą jeszcze drogi.

Zawsze zastanawiałem się, jakby to było, gdyby za bondowską serię wziął się John Williams, a Barry robiłby muzykę za jaką odpowiadał ten pierwszy. Może byłoby jeszcze lepiej?
 

Non Serviam

Well-Known Member
834
2 248
HoMM IV - imo muzyka znacznie podciąga klimat czyniąc samą grę o wiele bardziej grywalną
Grassland theme:

Sea Theme:


Morrowind: Intra lepszego być nie mogło, reszta też niczego sobie - no może z wyjątkiem muzyki bitewnej, która mnie osobiście wkurzała.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Na ten utwór natknąłem się kilkanaście lat temu. Rodzice kupili jakąś składankę kolęd i innych piosenek świątecznych a tam pośród różnych wykonań w większości szlagierów i innych anglosaskich klasyków znalazło się to. Nie wiedziałem nawet, że pochodziło z jakiegoś filmu, ale po pierwszym odsłuchu wmurowało mnie w ziemię. Co to było?

Howard Blake to był. A konkretnie Walking in the Air. Śpiewał Peter Auty.



A przypomniało mi się, bo ostatnio na Avaxa wrzucali muzykę Howarda Blake'a w wykonaniu Władimira Aszkenaziego (czy to aby rosyjskie nazwisko? ;)).
 
Do góry Bottom