Cześć,
Poszedłem sobie na studia informatyczne i w pierwszym semestrze trafił mi się przedmiot o wdzięcznej nazwie „podstawy ekonomii”. Większość moich kolegów uważa go za straszne nudziarstwo, ale ja się mniej więcej odnajduję. Przynajmniej mam okazję skonfrontować libertariańskie, austriackie czy po prostu zdroworozsądkowe podejście do ekonomii, z którym się dotąd spotykałem, z wiedzą stricte akademicką.
Zagadnienia na ogół przedstawiane są nieźle, bez specjalnego gloryfikowania jakiejkolwiek szkoły ekonomicznej (przybliżono nam podejście smithowskie, keynesowskie i friedmanowskie), a prowadząca przedmiot jest raczej bliższa hejtowania (a przede wszystkim przypomina, że wszystko kosztuje i nie ma darmowych obiadów) niż szukania dobrych stron w idei welfare state.
Czasem jednak pojawiają się stwierdzenia, co do których mam wątpliwości, więc staram się je zgłaszać, ale z braku poważnego zgłębienia tematyki ekonomicznej, nie potrafię zazwyczaj szybko i gruntownie ich obronić. A może po prostu się mylę.
1) Twierdzenie, że zawsze ktoś traci, by zyskać mógł ktoś.
Prowadząca odwołuje się do zasady optimum w sensie Pareto, która mówi, „że nie można poprawić sytuacji jednego podmiotu (dostarczyć mu większej ilości dóbr) nie pogarszając sytuacji któregokolwiek z pozostałych podmiotów”.
Spytałem się więc, czy zawsze musi panować gra o sumie stałej, a nie może przypadkiem czasem wystąpić gra o sumie dodatniej, w której obie strony zyskują. Podałem przykład, że ubiegając się o pracę za określoną stawkę, wyceniam swój czas na mniej wartościowy niż spodziewana wypłata, natomiast pracodawca szacuje, że spodziewane zyski z mojej pracy będą większe niż koszt mojego wynagrodzenia. W tym sensie każdy poświęcając rzecz mniej wartościową, zyskuje tę bardziej i ogółem „wychodzi na plus”.
Uzyskałem odpowiedź, że różnica pomiędzy wypracowywanym przeze mnie dla firmy zyskiem a moją wypłatą jest właśnie zyskiem pracodawcy, a tym samym moją stratą. Skontrowałem jedynie stwierdzeniem, że może niekoniecznie jest to strata, a jedynie potencjalny niezrealizowany zysk.
W sumie mogłem podać jakiś prostszy przykład związany z handlem, a nie pakować się w stosunki pracy.
2) Wskaźnik PKB i jego ułomności.
Odnośnie omawiania możliwości wypaczania różnych wskaźników rozwoju gospodarczego zapytałem, czy nie jest czasem tak, że w pewnych warunkach można w Excelu wykazać wzrost gospodarczy, który w rzeczywistości jest bardzo złudny, gdy nie jest on oparty na solidnych podstawach, a jedynie na pompowaniu inwestycji na kredyt, który kiedyś trzeba będzie spłacić. Podałem tu przykład „polskiej zielonej wyspy”, która zachowała wprawdzie nominalny wzrost gospodarczy, jednak od tego czasu dług państwowy znacząco napęczniał.
Prowadząca stwierdziła, że mieszam tutaj dwa zagadnienia: te dotyczące mierzenia wielkości gospodarki oraz te opisujące deficyty/długi. Powiedziała, że to nie ma aż takiego znaczenia, bo nawet jeśli rząd zwiększa wydatki i powiększa deficyt, to skądś go musi sfinansować, więc koniec końców i tak ściąga te pieniądze od podatników, którzy np. kupują obligacje i tym sposobem domyka budżet.
Poza tym zapytała, czy rzeczywiście tak bardzo obawiam się problemu długu publicznego i co on tak naprawdę oznacza dla przeciętnego obywatela. To przed końcem wykładu zdążyłem jedynie odpowiedzieć, że Cypryjczycy również się tym nie przejmowali, aż stanęli pewnego dnia przed faktem dokonanym, gdzie rząd ostatecznie „domknął budżet pieniędzmi podatników”.
___
Jeśli ktoś przebrnął przez ten post, chciałbym prosić o wyrażenie swojego zdania, czy moje rozumowanie jest poprawne, czy gdzieś coś tam mieszam i błądzę. Staram się podchodzić logicznie, ale może brakuje mi specyficznej wiedzy, która wyjaśniałaby te wątpliwości. W miarę możliwości proszę też o podsunięcie mi jakichś dobrych kontrargumentów na przyszłość.
Z góry dzięki za odpowiedzi!
Pozdrawiam,
pawelooss
Poszedłem sobie na studia informatyczne i w pierwszym semestrze trafił mi się przedmiot o wdzięcznej nazwie „podstawy ekonomii”. Większość moich kolegów uważa go za straszne nudziarstwo, ale ja się mniej więcej odnajduję. Przynajmniej mam okazję skonfrontować libertariańskie, austriackie czy po prostu zdroworozsądkowe podejście do ekonomii, z którym się dotąd spotykałem, z wiedzą stricte akademicką.
Zagadnienia na ogół przedstawiane są nieźle, bez specjalnego gloryfikowania jakiejkolwiek szkoły ekonomicznej (przybliżono nam podejście smithowskie, keynesowskie i friedmanowskie), a prowadząca przedmiot jest raczej bliższa hejtowania (a przede wszystkim przypomina, że wszystko kosztuje i nie ma darmowych obiadów) niż szukania dobrych stron w idei welfare state.
Czasem jednak pojawiają się stwierdzenia, co do których mam wątpliwości, więc staram się je zgłaszać, ale z braku poważnego zgłębienia tematyki ekonomicznej, nie potrafię zazwyczaj szybko i gruntownie ich obronić. A może po prostu się mylę.
1) Twierdzenie, że zawsze ktoś traci, by zyskać mógł ktoś.
Prowadząca odwołuje się do zasady optimum w sensie Pareto, która mówi, „że nie można poprawić sytuacji jednego podmiotu (dostarczyć mu większej ilości dóbr) nie pogarszając sytuacji któregokolwiek z pozostałych podmiotów”.
Spytałem się więc, czy zawsze musi panować gra o sumie stałej, a nie może przypadkiem czasem wystąpić gra o sumie dodatniej, w której obie strony zyskują. Podałem przykład, że ubiegając się o pracę za określoną stawkę, wyceniam swój czas na mniej wartościowy niż spodziewana wypłata, natomiast pracodawca szacuje, że spodziewane zyski z mojej pracy będą większe niż koszt mojego wynagrodzenia. W tym sensie każdy poświęcając rzecz mniej wartościową, zyskuje tę bardziej i ogółem „wychodzi na plus”.
Uzyskałem odpowiedź, że różnica pomiędzy wypracowywanym przeze mnie dla firmy zyskiem a moją wypłatą jest właśnie zyskiem pracodawcy, a tym samym moją stratą. Skontrowałem jedynie stwierdzeniem, że może niekoniecznie jest to strata, a jedynie potencjalny niezrealizowany zysk.
W sumie mogłem podać jakiś prostszy przykład związany z handlem, a nie pakować się w stosunki pracy.
2) Wskaźnik PKB i jego ułomności.
Odnośnie omawiania możliwości wypaczania różnych wskaźników rozwoju gospodarczego zapytałem, czy nie jest czasem tak, że w pewnych warunkach można w Excelu wykazać wzrost gospodarczy, który w rzeczywistości jest bardzo złudny, gdy nie jest on oparty na solidnych podstawach, a jedynie na pompowaniu inwestycji na kredyt, który kiedyś trzeba będzie spłacić. Podałem tu przykład „polskiej zielonej wyspy”, która zachowała wprawdzie nominalny wzrost gospodarczy, jednak od tego czasu dług państwowy znacząco napęczniał.
Prowadząca stwierdziła, że mieszam tutaj dwa zagadnienia: te dotyczące mierzenia wielkości gospodarki oraz te opisujące deficyty/długi. Powiedziała, że to nie ma aż takiego znaczenia, bo nawet jeśli rząd zwiększa wydatki i powiększa deficyt, to skądś go musi sfinansować, więc koniec końców i tak ściąga te pieniądze od podatników, którzy np. kupują obligacje i tym sposobem domyka budżet.
Poza tym zapytała, czy rzeczywiście tak bardzo obawiam się problemu długu publicznego i co on tak naprawdę oznacza dla przeciętnego obywatela. To przed końcem wykładu zdążyłem jedynie odpowiedzieć, że Cypryjczycy również się tym nie przejmowali, aż stanęli pewnego dnia przed faktem dokonanym, gdzie rząd ostatecznie „domknął budżet pieniędzmi podatników”.
___
Jeśli ktoś przebrnął przez ten post, chciałbym prosić o wyrażenie swojego zdania, czy moje rozumowanie jest poprawne, czy gdzieś coś tam mieszam i błądzę. Staram się podchodzić logicznie, ale może brakuje mi specyficznej wiedzy, która wyjaśniałaby te wątpliwości. W miarę możliwości proszę też o podsunięcie mi jakichś dobrych kontrargumentów na przyszłość.
Z góry dzięki za odpowiedzi!
Pozdrawiam,
pawelooss
Ostatnia edycja: