L
lebiediew
Guest
Libertarianizm, wydawałoby się, jest dość przyjemną filozofią państwa. Poza różnicami co do tego, jak duże ma być państwo minimalne (czy ma w ogóle być?), mamy jedno rozwiązanie na wszystkie problemy. Może się zdawać, że daje to miłe uczucie posiadania właściwej odpowiedzi na bolączki świata.
W telewizji dyskusja o Euro 2012. Nasza odpowiedź – prywatne stadiony, prywatna reprezentacja narodowa, prywatny PZPN.
W gazetach artykuły o kryzysie. Nasza odpowiedź – prywatyzacja, deregulacja i radykalne uproszczenie prawa.
Rozmowa w rodzinnym gronie o problemach edukacji. Nasza odpowiedź – prywatne szkolnictwo.
Dyskusja ze znajomymi o religii. Nasz głos – oddzielić państwo od kościoła i zobaczymy, co zostanie z polskiego katolicyzmu.
Jakiekolwiek pytanie padnie, nasza odpowiedź jest niemal zawsze taka sama.
Ale ja wcale nie czuję się wspaniale, że posiadłem tę jedyną prawdę i jak rozglądam się dookoła, to jestem coraz bardziej rozgoryczony, sfrustrowany, bezsilny.
Kiedyś czytanie gazet było dla mnie przyjemnością, dziś jest prawdziwą męką. Po trzech, czterech zdaniach jakiegoś artykułu zauważam, że wszystko co będzie w nim napisane, napisane jest z wnętrza obcego mi paradygmatu, paradygmatu, który wyprodukować może tylko to samo głupie gadanie o zrównoważeniu wolności i solidarności, stymulowaniu rozwoju, bezpieczeństwie socjalnym itd.
Kiedyś lubiłem dyskutować ze znajomymi o polityce. Dziś – wiem, brzmi to dość głupio – mogę tylko „przemawiać”. I co gorsza – zawsze słyszę te same argumenty, te same chwyty erystyczne: chcesz anarchii?, a co z biednymi ludźmi?, kultura wysoka nie jest produktem, to jest utopia, nigdzie na świecie tak nie ma...
Kiedyś lubiłem słuchać ludzi mądrzejszych ode mnie w jakiejś dziedzinie, ale dziś widzę, że nawet jeśli są mądrzejsi, to ponieważ partycypują w państwowej mafii, ich poglądy są tak skażone etatyzmem, że ich mądrość zawsze ugina się przed status quo. Jeszcze raz usłyszę coś o klęsce neoliberalizmu, ratowaniu strefy Euro czy koniecznościa większej integracji, to mogę nie wytrzymać...
Dziś czytam już tylko i wyłącznie książki i artykuły naukowe, a wszystko, co związane z bieżącą polityką, omijam szerokim łukiem. Wolę nie podejmować żadnych dyskusji, bo wiem, jak się skończą. Wolę nie widzieć, jakie poglądy mają moi bliscy, by ich nie znienawidzić.
Może macie jakiś pomysł, jak radzić sobie z tą frustracją?
W telewizji dyskusja o Euro 2012. Nasza odpowiedź – prywatne stadiony, prywatna reprezentacja narodowa, prywatny PZPN.
W gazetach artykuły o kryzysie. Nasza odpowiedź – prywatyzacja, deregulacja i radykalne uproszczenie prawa.
Rozmowa w rodzinnym gronie o problemach edukacji. Nasza odpowiedź – prywatne szkolnictwo.
Dyskusja ze znajomymi o religii. Nasz głos – oddzielić państwo od kościoła i zobaczymy, co zostanie z polskiego katolicyzmu.
Jakiekolwiek pytanie padnie, nasza odpowiedź jest niemal zawsze taka sama.
Ale ja wcale nie czuję się wspaniale, że posiadłem tę jedyną prawdę i jak rozglądam się dookoła, to jestem coraz bardziej rozgoryczony, sfrustrowany, bezsilny.
Kiedyś czytanie gazet było dla mnie przyjemnością, dziś jest prawdziwą męką. Po trzech, czterech zdaniach jakiegoś artykułu zauważam, że wszystko co będzie w nim napisane, napisane jest z wnętrza obcego mi paradygmatu, paradygmatu, który wyprodukować może tylko to samo głupie gadanie o zrównoważeniu wolności i solidarności, stymulowaniu rozwoju, bezpieczeństwie socjalnym itd.
Kiedyś lubiłem dyskutować ze znajomymi o polityce. Dziś – wiem, brzmi to dość głupio – mogę tylko „przemawiać”. I co gorsza – zawsze słyszę te same argumenty, te same chwyty erystyczne: chcesz anarchii?, a co z biednymi ludźmi?, kultura wysoka nie jest produktem, to jest utopia, nigdzie na świecie tak nie ma...
Kiedyś lubiłem słuchać ludzi mądrzejszych ode mnie w jakiejś dziedzinie, ale dziś widzę, że nawet jeśli są mądrzejsi, to ponieważ partycypują w państwowej mafii, ich poglądy są tak skażone etatyzmem, że ich mądrość zawsze ugina się przed status quo. Jeszcze raz usłyszę coś o klęsce neoliberalizmu, ratowaniu strefy Euro czy koniecznościa większej integracji, to mogę nie wytrzymać...
Dziś czytam już tylko i wyłącznie książki i artykuły naukowe, a wszystko, co związane z bieżącą polityką, omijam szerokim łukiem. Wolę nie podejmować żadnych dyskusji, bo wiem, jak się skończą. Wolę nie widzieć, jakie poglądy mają moi bliscy, by ich nie znienawidzić.
Może macie jakiś pomysł, jak radzić sobie z tą frustracją?