Rodzinne dzieje

Voy

Active Member
386
242
Z ciekawostek słyszałem jeszcze, że jak armia czerwona szła na Berlin przez Landsberg (dzisiejszy Gorzów) to w czasie przemarszu wojsk przez miasto częściowo podpalono centrum by sobie oświetlić drogę :):)

O - z podobnych rodzinnych historii: jak były walki o Berlin to sowiecka artyleria przeciwlotnicza (w końcu Niemcy nie mieli już samolotów) urządzali zawody w rozwalaniu budynków: ustawiali rakiety na płaski lot, walili w budynek, ale nigdy pociski nie eksplodowały w pierwszym budynku tylko rpzez niego przelatywały na wylot, potem drugi i dopiero najczęściej w trzecim miała miejsce eksplozja. Oczywiście wygrywał ten, którego pocisk przeleciał przez jak największą ilość budynków.
 

Trigger Happy

Mądry tato
Członek Załogi
2 946
957
W to nie uwierzę bo to technicznie i historycznie bez sensu, ale z opowieści dziadka wiem o zbijaniu zapalonych żarówek. Trzeba mieć świadomość, że w 45 armia sowiecka nie składała się głównie ze słowian, ale z azjatów. W jednej ze swoich książek Norman Davis opisał list jaki do żony wysłał młody podoficer, pisał, że zdobył fajne radio i, że po wojnie muszą się przeprowadzić do zelektryfikowanej wsi :)

koniec offtopu
 

Voy

Active Member
386
242
Nie wiem na ile to technicznie niemożliwe - opowieść rodzinna przekazywana ustami wyzwoliciela -kierowcy artylerii. Ja się tam na tym nie znam i nie weryfikowałem tego :)
 

military

FNG
1 766
4 727
Moja rodzina nie miała jakichś jazd z okupantami z jednej czy drugiej strony. Pamiętam tylko opowieść ojca, jak to kiedyś w mieście była impreza komuchów - zjazd partyjny czy coś w tym stylu. Oczywiście wielkie uroczystości. Ojciec pojawił się na ulicy w garniturze, nie zauważywszy, że krawiec zostawił w klapie szpilkę (z czerwoną główką). Ojca przez tę szpilkę wzięli podobno za partyjną szychę i dali mu okazję zobaczyć, jak się bawią "swoi". Podobno było na bogato.:)

Nie wiem, ile w tym prawdy, ale ojciec do mitomanów nie należy - opowiada mało i tylko wtedy, jak jest o czym mówić.
 

military

FNG
1 766
4 727
Teść sprzedał mi świetną historię, choć z uwagi na jej czasową odległość część faktów może być bujdami.:) Ale trzon opowieści to true story, więc...

W okolicy 1925 r. ojciec teścia (dalej OT) kupił ziemię za jakąś niemałą kwotę, zanim jednak zdążył ją odebrać razem z domem i przyległościami, przyszła dewaluacja i okazało się, że sprzedający pozbył się majątku za grosze. Facet zabunkrował się w domu i odmawiał wyjścia, twierdząc, że OT kupił ziemię i ziemię może sobie wziąć, ale o domu nie było mowy.

Ojciec teścia poszedł do sądu. Sprawa ciągnęła się miesiącami (czy wręcz latami - to jest niejasne) i pochłaniała mnóstwo pieniędzy. Żeby zabezpieczyć rodzinę przed koniecznością wpieprzania gleby, OT wydzielił okolicznym chłopom małe kawałki kupionej ziemi i zawarł z nimi umowę: w zamian za teren na własność będą dostarczać żonie OT regularnie określone ilości ziemniaków, mleka i masła. Dil przeszedł, dzięki czemu można było skupić się na sądzeniu się z sąsiadem. Ostatecznie facet przegrał, dom trafił do OT. Tylko że nadchodziła II wojna, a z potężnego terenu, który pierwotnie kupił OT, został niezbyt duży skrawek (choć i tak największy w okolicy - około 20 ha).

Teraz najlepsze. Jako że przed wojną nastroje antykomusze były w cenie, OT okrzyknięto komunistą. Dlaczego? Bo "rozdał ziemię chłopom". OT stracił reputację i miał generalnie przerąbane. Po wojnie miało być jeszcze gorzej. "Akceptowalny" majątek ziemski wynosił ok. 12 ha - jako że OT miał prawie 10 ha więcej, władza nazwała go kułakiem, wrogiem Polski Ludowej. Nawet wymalowali mu to hasło na domu - nie zamalował go przez 15 lat. Z tego co zrozumiałem, był nawet z niego dumny.

Tuż po wojnie gospodarstwo OT regularnie odwiedzała wesoła kompania - przychodzili w 40, uzbrojeni, i brali co chcieli, zresztą nie tylko od niego, ale od wszystkich, którzy mieli cokolwiek, co można by zabrać. OT dawać nie chciał, więc przywiązali go do łóżka, dali sto batów i zostawili. Przeżył i nie chciał darować, poszedł więc poskarżyć się na milicję. Następnego dnia milicja przyjechała i gratisowo dołożyła mu jeszcze 50 batów (wartości mogą być zdrowo przesadzone, ale jakieś baty były i było długie lizanie ran).

O dziwo, rzecz skończyła się dopiero wtedy, gdy do okolicy zawitało przedstawicielstwo NKWD. Okazało się, że złodziejami są członkowie milicji, w większości ze sobą spokrewnieni. Wyszło, że pilnowanie porządku w okolicy było rodzinnym interesem; tutejszy szefo uzbroił swoich i zrobił z nich seniorów, a z właścicieli ziemskich - wasali, co mają dawać haracz, bo jak nie, to wpierdol. Oni mieli broń, więc nikt nie mógł podskoczyć. NKWD się nie pierdoli, toteż część szabrowników publicznie powieszono, część zamknięto - i zapanował względny spokój, choć majątek OT w międzyczasie zdążył się praktycznie rozpłynąć.

Cool story, co nie?
 
Do góry Bottom