Pułapka maltuzjańska - czyli czemu bogatsi mają mniej dzieci

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123
Jakiś czas temu wpadła mi w ręce książka Adama Leszczyńskiego Skok w nowoczesność: polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943-1980. Autor jest lewakiem związanym z GW i Krytyką Polityczną, ale w pierwszych rozdziałach zawarł ciekawe spostrzeżenia związane z przyczynami dysproporcji w rozwoju różnych krajów świata:

W 1825 roku Anglik William Jacob na zlecenie brytyjskiego rządu przemierzył wzdłuż i wszerz ówczesne Królestwo Polskie, Galicję oraz bałtyckie prowincje Rosji. Podróż miała bardzo praktyczny cel. Wielka Brytania potrzebowała zboża, aby wyżywić robotników w szybko rozrastających się miastach przemysłowych. Jacobowi polecono zbadać, ile zboża i po jakich cenach mogą dostarczyć ziemie „dawnej Polski”. Miał też sprawdzić, jakie są możliwości jego eksportu przez Gdańsk, Prusy Wschodnie i Rygę. Z zadania wywiązał się znakomicie. Po powrocie do Anglii wydał obszerny raport, w którym charakteryzował także – w stylu ówczesnych relacji podróżniczych – mieszkańców ziem polskich. Odnotował niechęć szlachty do zajmowania się czymkolwiek poza służbą wojskową oraz dominującą pozycję Żydów w handlu, a Niemców w rzemiosłach. (Niemcy, jak zauważył, źle się w Polsce czują i marzą tylko, żeby – jak już się dorobią – wrócić do ojczyzny.) Dużo uwagi poświęcił polskim chłopom:

"Nie są już niewolnikami ani adscripti glebae. […] Dzięki tej zmianie kondycji ich sytuacja jednak w praktyce poprawiła się niewiele. Kiedy dochodzi do przekazania majątku [ziemskiego], czy to zapisem w testamencie, czy w inny sposób, osoby chłopów nie są do niego wprost włączone, ale ich usługi są, i w wielu wypadkach stanowią najcenniejszą część majątku. […] Mieszkają w drewnianych chatach, pokrytych strzechą lub gontem, składających się z jednej izby z piecem, wokół którego mieszkańcy i ich bydło tłoczą się pospołu w najbardziej odrażającym brudzie. Jedzą kapustę, czasem ziemniaki, ale nie zawsze, groch, czarny chleb, i zupę, a raczej kaszę, bez dodatku masła czy mięsa. Piją głównie wodę, albo tanią whisky tego kraju, która jest głównym zbytkiem chłopów; i piją ją, kiedy ją tylko mogą pozyskać, w ogromnych ilościach. […] W swoich domach mają niewiele tego, co zasługiwałoby na nazwę mebli; a ich odzież jest prymitywna, podarta i brudna, nawet do obrzydzenia. Bardzo niewiele uwagi zwraca się na ich edukację, i generalnie są ciemni, przesądni i fanatyczni. […] Ten obraz stanu i charakteru chłopstwa, chociaż ogólny, może być uznany za tak powszechny, że nie ma od niego wyjątków; zdarzają się rzadkie przypadki wytrwałości w gospodarce, przedsiębiorczości i umiarkowaniu."

Relacja Jacoba staje się tym bardziej poruszająca, jeżeli jesteśmy świadomi jej kontekstu. Punktem odniesienia autora była Anglia – wówczas najbogatszy kraj świata, ale z ogromnymi i szybko rosnącymi obszarami skrajnej nędzy. Według szacunków dzisiejszych historyków w 1820 roku płace robotników w Anglii były tylko o 10 procent wyższe niż w 1770 roku. Mamy przy tym dobre powody, by przypuszczać, że warunki życia i pracy większości z nich pod wieloma względami były gorsze niż kilkadziesiąt lat wcześniej. Niedługo po raporcie Jacoba z ziem polskich w Londynie ukazało się kilka głośnych książek przedstawiających nędzę robotników brytyjskich; w 1833 roku wydano na przykład książkę Petera Gaskella o robotnikach, która miała dostarczyć inspiracji piszącemu "Położenie klasy robotniczej w Anglii" Engelsowi. Jacob odwiedził ziemie polskie w szczególnym momencie historycznym; nigdy wcześniej i nigdy później w czasie angielskiej rewolucji przemysłowej nie było większego kontrastu pomiędzy dynamicznie rozwijającą się gospodarką a stojącymi w miejscu zarobkami (a nawet, jak wielu wówczas sądziło, pogłębiającą się nędzą). Zarówno Jacob, jak i jego czytelnicy, mieli też świeżo w pamięci czasy rewolucji francuskiej i wojen napoleońskich, kiedy gwałtowne skoki cen żywności powodowały, że robotnicy brytyjscy często zarabiali zbyt mało, aby nie przymierać głodem. Co kilka lat krajem wstrząsały fale buntów klasy pracującej; społeczeństwo angielskie, przynajmniej w opinii współczesnych, przypominało wulkan grożący wybuchem. Właśnie z takiej Anglii – opisywanej przez Dickensa, Gaskella i Engelsa – przyjechał do Królestwa Polskiego Jacob. I tu uderzyła go nędza i zacofanie. Jacob zauważył także, że polscy chłopi pracują dużo mniej wydajnie od angielskich robotników rolnych. Anglik przypisywał to lenistwo nie tyle wrodzonym cechom polskich chłopów, ale „systemowi obowiązkowej pracy”, który sprawia, że nie pracują dla siebie.

"Pracują w najbardziej niedbały i ospały sposób, jak to tylko możliwe. Żaden zarządca dużej posiadłości nie może mieć stale każdego pracownika na oku; a kiedy [pracownik] nie ma korzyści ze starannej pracy, będzie ją wykonywał w sposób bardzo niedoskonały. Uderzyło mnie, jak bardzo źle są wykonywane wszystkie przedsięwzięcia rolne: orka jest bardzo płytkie i nieregularna […] w ten sposób pole pozostaje pełne chwastów każdego rodzaju. Zaobserwowałem także ten sam brak uwagi podczas młócki; wydaje mi się, że znacznie większa część ziarna pozostała w kłosach, niż gdyby przeszło ono pod angielskim cepem."

W tym krótkim opisie wsi polskiej zawierają się wszystkie elementy, które można odnaleźć w różnych obrazach zacofania czy cywilizacyjnego zapóźnienia. Mamy tu więc nieefektywny i anachroniczny porządek społeczny (w polskim przypadku faktycznie ciągle feudalny system pracy przymusowej); społeczeństwo wiejskie i rolnicze, a nie miejskie i przemysłowe, podzielone na sztywne i nieprzenikalne klasy; niską wydajność pracy, zacofaną technologię, nieproporcjonalny podział dochodu i stagnację gospodarczą; wreszcie – niski poziom formalnej edukacji, konsumpcji i kultury materialnej, tak niski, że brud, ciemnota i nędza budzą aż „odrazę” i „obrzydzenie” obserwatora wywodzącego się z cywilizacyjnego centrum. Jacob był zazwyczaj obserwatorem beznamiętnym – jak tylko beznamiętny może być autor grubej księgi o cenach zboża i kosztach jego transportu. Mimo to nie mógł powstrzymać obrzydzenia. Było silniejsze od niego – chociaż był inteligentnym podróżnikiem i doskonale zdawał sobie sprawę, że ludzie, których opisuje, nie są winni swojej nędzy. W opisie dystansu cywilizacyjnego pomiędzy centrum a peryferiami zawiera się tak wiele historycznych, społecznych i gospodarczych wymiarów, że trudno ująć je w jednej definicji. Wybitny historyk Eric Hobsbawm powiedział niegdyś, że rzecz sprowadza się do próby odpowiedzi na pytanie: „dlaczego Szwajcaria jest bogatsza od Albanii?”. Pytanie jest tylko pozornie nieracjonalne: oba kraje są podobne – małe, górzyste, pozbawione surowców naturalnych i dobrych gleb; oba także przez stulecia były bardzo biedne, broniły zażarcie swojej niezależności i żywiły się wysyłając młodych ludzi do służby w najemnych armiach. (Szwajcaria nie ma nawet dostępu do morza!) Odpowiedź na to pytanie wymaga przytoczenia wielu powodów – historycznych, religijnych, gospodarczych; długiej i skomplikowanej opowieści o ewolucji obu krajów, która nie da się streścić w jednym zdaniu ani zawrzeć w jednym zestawieniu liczb. Mimo to nie sposób mówić o ideach przyspieszonego rozwoju bez próby opisania zacofania. Jak duży był cywilizacyjny dystans pomiędzy centrum cywilizacji a krajami peryferyjnymi i zacofanymi? Jak go mierzyć? Jak się kształtował w dziejach? Statystyki nie dostarczają na to pytanie odpowiedzi. Sięgają niezbyt głęboko w przeszłość – najczęściej do XIX wieku – a poza tym często nie można im ufać. Nie ufali im zresztą współcześni. Jerzy Jedlicki przytacza opinię Dyrektora Głównego Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych Królestwa Polskiego (a więc wysokiego urzędnika, który miał wyobrażenie, jak działa podległa mu administracja), który jeszcze w 1860 roku pisał, że na danych dostarczonych przez lokalne władze w ogóle polegać nie można. W odpowiedzi na pytanie innego urzędu, który miał wątpliwości, czy dane dostarczone mu przez lokalną administrację są prawdziwe, dygnitarz ów pisał: „Statystyka centralizacyjna czysto administracyjna dojdzie do rezultatów jakiej bądź ścisłości tylko tam, gdzie jest w związku z przychodem lub rozchodem grosza publicznego, to jest tam, gdzie jest ściśle kontrolowana i gdzie fałsz pociąga za sobą odpowiedzialność”. Skoro tak myśleli współcześni, tym bardziej historyk nie powinien tych liczb cytować bez zastrzeżeń. Pozostają więc metody pośrednie. Za pomocą wyrafinowanych metod statystycznych ekonomiści próbują oszacować poziom produktu krajowego brutto w różnych krajach, sięgając aż do początku naszej ery. Dzięki badaniom archiwalnym można próbować ustalać, jak kształtowały się zarobki w różnych okresach i w różnych krajach: kiedy rosły, kiedy malały, i co za te pieniądze można było kupić – a to daje pewne wyobrażenie o poziomie życia. Można także opisywać poziom kultury materialnej: liczyć meble, łyżki, garnki i inne przedmioty wymienione w testamentach czy aktach sądowych. Można też badać, na podstawie prac na cmentarzach, przeciętny wzrost ludzi w różnych okresach historycznych – przyjmując, że jego zmiany odpowiadają w przybliżeniu zmianom w poziomie odżywiania i warunkach życia (chociaż i ta zależność nie jest jednoznaczna). Można też, badając testamenty, księgi parafialne i inne dokumenty, próbować ustalić przeciętną długość życia. Mimo to nadal niewiele jest w tej dziedzinie pewnych odpowiedzi. Wszystkie te sposoby są niedoskonałe, a różne metody wydają się prowadzić niekiedy do sprzecznych wniosków. Zebrane razem, dają jednak przybliżone wyobrażenie o przeszłości. Co jest w nim pewnego? Że Malthus miał rację, kiedy opisywał logikę życia gospodarczego w wiekach przed rewolucją przemysłową (a w wielu krajach być może i dzisiaj).
 
Ostatnia edycja:

tolep

five miles out
8 555
15 441
Polecam obejrzeć Brauna. Jest sporo o panu Jacobie i jego misji.



(długie dosyć, ale świetnie opowiadane)
 
OP
OP
Król Julian

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123
W wydanym po raz pierwszy w 1798 roku Prawie ludności pastor Thomas Robert Malthus przekonywał, że gospodarka ludzi rządzi się tymi samymi zasadami, co „naturalna gospodarka” wszystkich zwierząt; to samo – dostępność pożywienia – określa warunki życia zwierząt i ludzi. Ludzie, tak jak zwierzęta, mnożą się, dopóki mają co jeść; wzrost produkcji żywności, twierdził Malthus, zawsze będzie prowadził do wzrostu liczby ludności. Dlatego napływ nowej siły roboczej spowoduje, że zarobki, zgodnie z prawem podaży i popytu, powrócą na granicę minimum egzystencji. Czasami może to potrwać – i przez pokolenie czy dwa ludzie mogą cieszyć się nieco większym dobrobytem. Jednak w świecie maltuzjańskim stały wzrost poziomu życia jest niemożliwy: postęp technologiczny przynosi tylko wzrost liczby ludności (zakładając, jak pisał Malthus, że „pasja pomiędzy płciami” jest stała i że liczba ludności zawsze rośnie szybciej niż produkcja żywności). Konsekwencje tej zasady prowadzą do interesujących paradoksów. Jak ujmuje to – może z pewną przesadą – historyk Gregory Clark, świat maltuzjański jest z dzisiejszego punktu widzenia postawiony na głowie: to, co dziś jest przeszkodą we wzroście dobrobytu, wtedy mu sprzyjało.

"Przekleństwa dzisiejszych upadłych państw – wojna, przemoc, nierząd, złe zbiory, zła infrastruktura, złe warunki sanitarne – były przyjaciółmi ludzkości przed 1800 rokiem. Zmniejszały presję populacji, a więc zwiększały materialny poziom życia. Ukochane dziś przez Bank Światowy i ONZ pokój, stabilność, porządek, zdrowie publiczne i transfery socjalne – były wrogami dobrobytu"

W świecie maltuzjańskim – to drugi paradoks – także różnice społeczne miały inne znaczenie niż dziś. Efektywne podniesienie poziomu życia większości było niemożliwe na dłuższą metę. Dlatego niezależnie od tego, ile ziemi i bogactw skupili w swoim ręku władca i jego towarzysze, poziom życia ich poddanych zmieniał się w bardzo niewielkim zakresie: tylko ludzi w nim przybywało lub ubywało. Wzrost poziomu życia mas był zawsze chwilowy, a ogromna większość ludzkości zawsze żyła na granicy głodu. Biblijny opis wygnania z raju, w którym Bóg mówi Adamowi: „przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu / w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie / po wszystkie dni twego życia / Cierń i oset będzie ci ona rodziła, / a przecież pokarmem twym są płody roli” (Rdz 3, 17-18) aż do bardzo niedawna był dobrą metaforą losu zwykłego człowieka: nie było od niego ucieczki. Kluczem do wyrwania się z maltuzjańskiej pułapki był postęp technologiczny. Żeby realne dochody rosły, produkcja żywności musiała rosnąć szybciej od liczby ludzi. Przez wiele stuleci zmiana technologiczna jednak dokonywała się zbyt wolno. Jeżeli przyjąć, że liczba ludności rosła w tempie równym rozwojowi technologii (zgodnie z logiką maltuzjańskiego świata), to okaże się, że wzrost wydajności produkcji od 1000 do 1820 roku nie przekraczał średnio 0,05 procenta rocznie – czyli sięgał zaledwie jednej trzydziestej dzisiejszego poziomu Różnice w produktywności związane choćby z kulturą pracy – na przykład takie, jakie opisał Jacob, porównując polskich chłopów z angielskimi robotnikami rolnymi – były zapewne realne, chociaż niewymierne (zwłaszcza dla dzisiejszego historyka). W niewielkim jednak stopniu przekładały się na różnice w poziomie życia. Jeśli na przykład w XVII wieku wydajność pracy nad Wisłą była niższa niż nad Tamizą, w praktyce oznaczało to tylko tyle, że ziemie polskie były znacznie mniej gęsto zaludnione niż Anglia. Fakt, że Jacoba tak silnie poruszyło to, co zobaczył, wskazywał, że przyjechał już z kraju zaawansowanego na drodze przemysłowej rewolucji, w którym realne zarobki – chociaż nadal głodowe z dzisiejszego punktu widzenia – były już wyraźnie wyższe. Wkrótce zaczęły rosnąć w tempie nigdy wcześniej niewyobrażalnym. Chociaż o stałym wzroście dobrobytu w świecie maltuzjańskim nie było mowy, różnice w poziomie życia w różnych krajach i epokach mogły być znaczne. Specjaliści tłumaczą je kulturowo narzuconymi ograniczeniami płodności – na przykład późniejszym wiekiem zawierania małżeństw w północnej Europie niż w południowej albo dzieciobójstwem w Chinach (zgodnie z uniwersalną zasadą: im mniej ludzi, tym większy dobrobyt). Istniały także różnice w kulturze życia codziennego, które z trudem można dopasować do maltuzjańskich reguł. Rzymianie na przykład produkowali na masową skalę bardzo wiele tanich dóbr codziennego użytku, a rozwinięta sieć handlowa powodowała, że były dostępne także dla ubogich w wielu zakątkach imperium. Badanie rzymskich garnków może wydawać się niezbyt inspirującym zajęciem, ale mówi bardzo wiele o stylu życia ich użytkowników. W miejscach wykopalisk z czasów rzymskich można znaleźć w wielkiej obfitości funkcjonalne naczynia kuchenne, używane do przygotowywania jedzenia; wytworne nakrycia stołowe, żeby je pokazać i konsumować; i amfory, duże naczynia używane w basenie Morza Śródziemnego do transportu i przechowywania wina czy oliwy. Wybitny współczesny archeolog Bryan Ward-Perkins opisuje je tak:

"Trzy cechy rzymskiej ceramiki są godne uwagi, i nie można ich napotkać ponownie przez wiele stuleci na Zachodzie: jej doskonała jakość i daleko posunięta standaryzacja; ogromne ilości, w których była produkowana; jej ogromne rozprzestrzenienie, nie tylko geograficzne (czasami były transportowane przez setki mil), ale także społeczne (a więc używali ich nie tylko bogaci, ale i biedni). W rejonach rzymskiego świata, które znam najlepiej, centralnych i północnych Włoszech, po końcu rzymskiego świata ten poziom wyrafinowania powrócił być może w XIV wieku, jakieś 800 lat później. […] Kiedy ludziom dziś pokazuje się bardzo zwyczajny rzymski garnek […] często komentują, jak „nowocześnie” wygląda […] i często trzeba ich przekonywać o jego prawdziwym wieku"

Ten zorganizowany świat produkcji masowej zniknął wraz z inwazją barbarzyńców; poczynając od V wieku urządzenia wykorzystywane w życiu codziennym w Europie stają się coraz bardziej prymitywne, a świadectwa dostarczane przez archeologów dowodzą stopniowego zamierania sieci handlowych z czasów starożytnych. Wymownych dowodów dostarcza Monte Testaccio w Rzymie, pięćdziesięciometrowa góra usypana ze skorup amfor z II i III wieku naszej ery. Według szacunków archeologów, spoczywa ich tam 53 miliony; są to pozostałości po imporcie do stolicy imperium 6 miliardów litrów oliwy. Taki import istniał także w VI-VII wieku, ale był minimalny. „To było społeczeństwo pod wieloma względami podobne do naszego – pisze o starożytnym Rzymie archeolog Bryan Ward-Perkins – Transportowało dobra na ogromną skalę, produkowało na nie wysokiej jakości opakowania, które od czasu do czasu nawet wyrzucało po dostawie”. Również badania arktycznego lodu odnotowały wysoki poziom zanieczyszczenia powietrza śladami wytopu ołowiu i miedzi w czasach rzymskich, który bezpośrednio po upadku imperium opadł do poziomu notowanego w czasach prehistorycznych. Na podobną do rzymskiej skalę metale te zaczęto produkować dopiero w XVI-XVII wieku. Mimo rozwiniętej organizacji produkcji i handlu oraz masowej produkcji dóbr codziennego użytku społeczeństwo rzymskie nadal działało zgodnie z regułami gospodarki maltuzjańskiej. Historyczne szacunki dochodu na głowę mieszkańca pokazują wprawdzie pewien spadek pomiędzy końcem Imperium a późnym średniowieczem, co wiązało się z rozpadem imperialnego systemu gospodarczego i obniżeniem wydajności pracy. Jeszcze bardziej drastycznie zmniejszyła się jednak liczba mieszkańców: w porównaniu ze starożytnym Rzymem wczesnośredniowieczna Europa była kontynentem nie tylko wiejskim, ale i pustym. Skoro spadła wydajność produkcji, musiała także zmniejszyć się gęstość zaludnienia. Paradoksy gospodarki maltuzjańskiej powodują, że dziś historycy mogą pisać z powagą o tym, jak wielkim dobrodziejstwem była dla Europy czarna śmierć – epidemia dżumy, która w latach 1346-1347 zabiła, według różnych szacunków, od jednej trzeciej do połowy mieszkańców Zachodu. Rezultatem ubytku ludności był szybki wzrost płac i poziomu życia – który trwał dopóty, dopóki liczba ludności nie wzrosła ponownie (w przypadku Anglii nastąpiło to dopiero około 1600 roku; liczba ludności spadła z 6 do niecałych 3 milionów w XV wieku i sięgnęła 7 milionów w czasach królowej Elżbiety). Kiedy jedni ginęli z powodu wojny czy zarazy, dochody pozostałych wzrastały, bo w praktyce oznaczało to, że produkcja rolna przypadająca na jednego mieszkańca była większa – a tylko to naprawdę znaczyło w gospodarce, w której ponad 90 procent ludzi mieszkało na wsi, a 70 procent bezpośrednio utrzymywało się z pracy na roli. Niektórzy historycy – tacy jak Nico Voigtländer – sądzą nawet, że zaraza dała pierwszy impuls do akumulacji kapitału. Skoro zmniejszyła się liczba ludzi, którzy mogli pracować na roli, trzeba było pomyśleć, jak lepiej wykorzystać tych, którzy byli do dyspozycji, na przykład inwestując w lepsze technologie rolne – kapitał musiał zastąpić pracę, której brakowało.
 
OP
OP
Król Julian

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123
Stąd tylko krok do poglądu, że klęska dżumy byłaby jedną z praprzyczyn rewolucji przemysłowej, która nastąpiła najpierw właśnie na obszarach dotkniętych najbardziej przez epidemię czterysta lat wcześniej. Nawet skok dochodów wywołany czarną śmiercią wygląda dziś na wykresie jak drobne drgnięcie sejsmografu w porównaniu z tym, które przyniosła rewolucja przemysłowa. Malthus ma nadal coś do powiedzenia o współczesnym świecie. Jak oszacowali współcześni ekonomiści, najbiedniejsze kraje świata – mimo pomocy międzynarodowej, taniego transportu pozwalającego dostarczyć żywność w dowolne miejsce na ziemi, gigantycznych nadwyżek żywności w krajach bogatych – nadal nie mogą wyzwolić się z zamkniętego kręgu, który opisać. Prawdopodobnie około 1640 roku w jednym miejscu na Ziemi – w Anglii – reguły opisane przez Malthusa zaczęły przestawać obowiązywać. Przełom dokonywał się powoli. Do 1800 roku liczba ludności wzrasta z 6-7 do 10 milionów, a poziom życia nie spada, tylko rośnie (ale bardzo nieznacznie: przeciętne dochody wzrastają o 0,2 procenta rocznie, czyli 10 procent na pokolenie). U progu XIX wieku dochody klasy pracującej w Anglii są dwukrotnie wyższe niż w 1250 roku i trzykrotnie wyższe niż w 1600 roku, ale tylko niewiele wyższe niż w dekadach po czarnej śmierci.

2. BOGACTWO I NĘDZA W PRZESZŁOŚCI

W gazecie „Amsterdamsche Courant” 20 kwietnia 1697 roku ukazała się reklama nowego gadżetu. Zak-aardebol, czyli kieszonkowy globus, jak reklamowali producenci, kartografowie Abraham van Ceulen i Gerrit Drogenham, był „bardzo stosowny dla wszystkich wielbicieli astronomii i innych nauk, jak również dla wszystkich tych, którzy zwykle noszą ze sobą zegarek kieszonkowy”. Globus miał pięć centymetrów średnicy i był sprzedawany w ozdobnym skórzanym pokrowcu, w środku którego ze smakiem i w nowoczesny sposób wymalowano niebo z konstelacjami gwiazd – było to, jak twierdzi współczesny historyk, jedno z najwcześniejszych geocentrycznych przedstawień przestrzeni niebieskiej. Producenci nie bez powodu szukali klientów wśród wielbicieli zegarków kieszonkowych (a więc wielbicieli gadżetów: podobnie jak ich globus, zegarki były wówczas techniczną nowinką). Wskazujący położenie właściciela w przestrzeni miniglobus w zamyśle producentów miał uzupełniać zegarek wskazujący czas. Nie przyjął się, być może dlatego, że – w odróżnieniu od bardzo praktycznego zegarka – pozostawał drogą zabawką. (Wiadomo, że kupił go bawiący wówczas w Holandii car Piotr Wielki, ale on nie musiał bardzo liczyć się z pieniędzmi.) Pod koniec XVIII wieku europejscy zegarmistrze produkowali 400 tysięcy zegarków kieszonkowych rocznie. Chociaż w miarę doskonalenia metod produkcji taniały, cały czas pozostawały z dzisiejszego punktu widzenia drogie: kosztowały równowartość kilku tygodni pracy rzemieślnika, a służyły właścicielowi – według różnych szacunków – przeciętnie od czterech do dwunastu lat, a więc niezbyt długo. Mimo to kupowano je chętnie. W 1780 roku miało je 70 procent paryskich służących i co trzeci spośród robotników, handlarzy czy drobnych rzemieślników. Zegarki kupowało w dobrych czasach wiele rodzin, które nie miały co do garnka włożyć, kiedy nadchodziła drożyzna. Historia zak-aardebol i zegarków kieszonkowych pokazuje, jak trudne jest porównywanie poziomu życia w przeszłości ze współczesnym. Ekonomiści mogą szacować dochody per capita i pisać, że PKB na głowę mieszkańca we współczesnej Afryce jest niższy niż w Europie Zachodniej w 1820 roku albo w Anglii w 1700 roku, ale poznawcza wartość takiego zestawienia jest niewielka: zarówno struktura wydatków, jak i towary, które można kupić za te pieniądze, za bardzo się różnią. To oczywistość, ale warto ją przypomnieć z dwóch względów. Po pierwsze, łatwo zapomnieć o dystansie, jaki dzieli nas od przeszłości, nawet bardzo bliskiej. Po drugie, także dziś porównywanie poziomu życia pomiędzy najbiedniejszymi i najbogatszymi krajami jest trudne z bardzo podobnego powodu. Różna struktura cen i towarów – czy to pomiędzy przeszłością i współczesnością, czy pomiędzy krajami rozwiniętymi i rozwijającymi się – sprawia, że proste zestawienia dochodów są mylące. Wynajęcie służącego kosztuje kilkadziesiąt dolarów miesięcznie w Nairobi, kilkaset w Rio de Janeiro, a kilka tysięcy w Londynie. Różnica ta pogłębiła się w czasach rewolucji przemysłowej. Od czasu rewolucji przemysłowej ta różnica pomiędzy bogatymi krajami przemysłowymi i najbiedniejszymi państwami Afryki czy Azji zwiększa się: niektóre dobra – na przykład wykwalifikowana opieka medyczna – są tam bardzo drogie lub niedostępne, inne – zwłaszcza usługi niewymagające kwalifikacji, na przykład praca sprzątacza – tanie. Dzisiejsi Afrykanie czy Azjaci nie żyją oczywiście w średniowiecznych warunkach: w 2009 roku co drugi Nigeryjczyk miał telefon komórkowy, chociaż jego dochód szacowany w dolarach był wyraźnie niższy niż Brytyjczyka dwieście lat temu. Różnicy w poziomie życia pomiędzy dzisiejszym Lagos i Londynem nie można jednak łatwo przeliczyć na pieniądze – podobnie jak różnicy pomiędzy Warszawą czasów Gomułki a Paryżem czasów Pompidou. Znaczną część tej różnicy można sprowadzić do technologii. Oto mieszkanie warszawskiego inteligenta przed dwustu laty według relacji ówczesnego pamiętnikarza:

"Zajmował mały, chociaż główny lokal z gankiem od ulicy. Wchodziło się wprost z sieni do dużego pokoju, który był zarazem salą jadalną do przyjęcia gości, biblioteką i sypialnią, bo w otwartej niszy stało łóżko jego wąskie, twardo zasłane, a nad nim, pod obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, wisiała karabela w jaszczur oprawna. Główną ścianę i boczne zajmowały wysokie ściany pełne książek."

Czego właściciel nie miał? Telefonu, samochodu, światła elektrycznego, centralnego ogrzewania, klimatyzacji, kuchni gazowej, pralki, lodówki, zmywarki, łazienki z gorącą wodą i ubikacji – nie mówiąc już o komputerze, dostępie do Internetu, telefonie komórkowym, telewizorze i elektronicznym sprzęcie grającym. Tę listę można jeszcze łatwo wydłużyć. Wiele współczesnych wygód nie było dostępnych za żadne pieniądze, na inne – na przykład na muzykę na zawołanie w domu – stać było tylko nielicznych (cesarz Austrii miał prywatną operę). W czasach, w których zrobienie prania pochłaniało dzień męczącej pracy, utrzymanie względnego komfortu wymagało ciężkiego, całodziennego wysiłku służby. Poziom medycyny był nieporównywalny. Kłopoty sprawia także porównanie zmian stylu życia bogatych i biednych w przeszłości, i to nie tylko z braku danych. Choć wiemy, że przeciętny robotnik aż do połowy XIX wieku wydawał 80 procent dochodów na jedzenie – mniej więcej tyle samo, co w średniowieczu – styl konsumpcji ludzi nawet niewiele zamożniejszych ulegał znacznie większym zmianom. Współczesne badania pokazują powolny, ale systematyczny, wzrost gospodarczy w Europie w dwóch stuleciach poprzedzających rewolucję przemysłową: w Europie Zachodniej odsetek ludności mieszkającej w miastach wzrósł z 5,6 procent w 1500 roku do 10 procent w 1800 roku. Od początku czasów nowożytnych w zamożniejszych domach spożywano coraz więcej egzotycznych przypraw, kawy czy herbaty. Już od XVII wieku na zachodzie Europy nawet w ubogich domach szybko rośnie liczba przedmiotów codziennego użytku. Według badań prowadzonych na testamentach i aktach sądowych w jednej z wiejskich prowincji w Holandii w latach 1630-1670 przeciętne gospodarstwo miało 241 przedmiotów w 47 kategoriach; przeciętna dla lat 1700-1795 wynosiła już 538 przedmiotów, które podzielono na 71 kategorii. To wymowne świadectwo rewolucji konsumpcyjnej. Podobne wyniki dały badania prowadzone w Anglii i we Francji. Tam także przybywało przede wszystkim dóbr importowanych i luksusowych: zdobionych mebli – sekretarzy, komód, biurek, modnych sof i krzeseł – luksusowej zastawy stołowej (często z chińskiej porcelany), zegarów, obrazów, zasłon, oraz, oczywiście, przyborów do picia kawy i herbaty. Pod koniec XVIII wieku wszystkie te przedmioty znajdowały się w 80 procentach holenderskich domów, chociaż według szacunków ekonomistów w tym samym stuleciu przeciętne zarobki w Holandii albo malały, albo utrzymywały się na tym samym poziomie. (Oto kolejne świadectwo, że statystyki dochodów nie mówią wszystkiego.) Jeszcze w inny sposób historię wychodzenia z maltuzjańskiej pułapki prezentują badania wzrostu Europejczyków na przestrzeni stuleci. Średni poziom wzrostu wiąże się z jakością odżywiania, a zarazem ze skalą nierówności społecznych: w uproszczeniu można przyjąć, że im większa rozpiętość w poziomie życia pomiędzy bogatymi i biednymi, tym większe różnice we wzroście ludzi z tego samego kraju i czasu. Przeciętny mieszkaniec Imperium Rzymskiego mierzył około 169-170 cm wzrostu. Barbarzyńcy, którzy osiedlali się na dawnych ziemiach rzymskich w V-VI wieku byli wyraźnie wyżsi, co specjaliści przypisują bogatszemu w białko odżywianiu i temu, że barbarzyńcy nie mieszkali w niezdrowych miastach – a być może także pewnym różnicom genetycznym i mniejszym różnicom społecznym w obrębie plemion germańskich. Także ta informacja nie mówi jednak wszystkiego o poziomie życia: „Barbarzyńca z północy żyjący w VI wieku był wysoki i z pewnością żył stosunkowo długo, ale gdyby miał upodobanie do rozrywek i dóbr konsumpcyjnych, prawdopodobnie wolałby żyć w Rzymie w II wieku naszej ery” – piszą autorzy jednego z ostatnich badań.
 
Ostatnia edycja:
OP
OP
Król Julian

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123
Osiadli na dawnych terenach rzymskich Germanie już w VII wieku byli niżsi od Rzymian – nawet od tych, którzy urodzili się w czasach zapaści imperium. Pomiędzy 1000 a 1800 rokiem – jeśli sądzić po przeciętnym wzroście Europejczyków – jakość ich pożywienia zmieniała się niewiele, nawet jeśli styl życia i dostępność dóbr konsumpcyjnych różniły się znacznie. Zgodnie z regułami maltuzjańskiej ekonomii, im większa była gęstość zaludnienia, tym gorsze odżywianie, a co za tym idzie, niższy średni wzrost; te wahania są widoczne, nie są jednak duże. Dane pokazują za to wyraźne zróżnicowanie jakości odżywiania w czasach nowożytnych: o ile niemal wszyscy zbadani Rzymianie byli tego samego wzrostu (co wydaje się zaprzeczać poglądowi o ogromnych różnicach społecznych w Rzymie), o tyle różnica wzrostu wśród mężczyzn w czasach nowożytnych sięgała już 6 cm, co zgodnie z opinią specjalistów, odzwierciedlało narastające dystanse społeczne i postępującą urbanizację, bo warunki sanitarne i przeciętna jakość odżywiania w miastach były fatalne. Robotnicy żyjący w brytyjskich centrach przemysłowych zaczęli stawać się coraz wyżsi dopiero w drugiej połowie XIX wieku, kiedy rewolucja przemysłowa miała już przynajmniej osiemdziesięcioletnią historię. Spadek poziomu życia towarzyszył także ekspansji gospodarczej na drugim końcu kontynentu, w Rosji, chociaż z innych powodów. Nowe badania przeprowadzone na spisach rosyjskich rekrutów z XVIII wieku pokazują tu działanie innego, ale również interesującego mechanizmu: w Rosji w XVIII wieku – okresie bezprecedensowego wzrostu gospodarczego i potęgi militarnej – wzrost przeciętnego dwudziestolatka obniżył się o 5 cm. Gospodarka się rozwijała, ale całą korzyść ze zwiększonej produktywności przejmowało państwo; budowanie imperium wymagało podwyższenia podatków i obniżenia poziomu życia zwykłych ludzi. Pod tym względem Stalin miał się okazać spadkobiercą rosyjskiej tradycji: w XVIII wieku najniższe były pokolenia rekrutów urodzonych w czasach Piotra Wielkiego i Katarzyny Wielkiej. W narracji o ideach rozwoju przyspieszonego po 1943 roku to odległe historyczne tło jest ważne z dwóch względów. Po pierwsze – pokazuje, że zależność pomiędzy wzrostem gospodarczym i rozwojem produkcji a wzrostem poziomu życia bynajmniej nie jest wprost proporcjonalna: w przeszłości można znaleźć wiele przykładów krajów, w których wzrost gospodarczy połączony był ze spadkiem przeciętnego poziomu życia. Po drugie – wydaje się pokazywać, że droga od zacofania do rozwoju (względnie od społeczeństwa „tradycyjnego” do „nowoczesnego”) prowadzi przez krew, pot i łzy.

world-economic-history.png


Stopniowo rewolucja przemysłowa ogarnęła kolejne kraje Europy, Ameryki i Azji. I praktycznie wszędzie towarzyszył jej spadek poziomu dzietności a w dalszej perspektywie także naturalnego. Wzrost dochodów i poprawa warunków życia sprawiła, że zamiast jak dotąd kolejne płodzić dzieci "na zapas" (bo istniało duże ryzyko że nie dożyją wieku dojrzałego), ludzie zaczęli bardziej dbać o już posiadane. Upowszechnienie antykoncepcji, legalizacja w wielu krajach aborcji, obowiązkowe ubezpieczenia społeczne i zmiany kulturowe (rewolucja seksualna) - zjawiska które nastąpiły w drugiej połowie XX w. sprawiły, że w niektórych rozwiniętych krajach przyrost naturalny spadł do zera albo wręcz osiągnął wartości ujemne. W krajach zacofanych, a więc nadal uwięzionych w pułapce maltuzjańskiej, jak większość krajów afrykańskich i niektóre azjatyckie - nadal pozostaje wysoki. Pierwszych trzynaście miejsc za rok pod względem poziomu dzietności na kobietę w 2014 zajęły:

1 Niger 6,89
2 Mali 6,16
3 Burundi 6,14
4 Somalia 6,08
5 Uganda 5,97
6 Burkina Faso 5,93
7 Zambia 5,76
8 Malawi 5,66
9 Angola 5,43
10 Sudan Południowy 5,43
11 Afganistan 5,43
12 Mozambik 5,27
13 Nigeria 5,25

Natomiast wśród trzynastu krajów z najniższą liczbą dzieci na kobietę znalazły się:

1 Singapur 0,80
2 Makau 0,93
3 Tajwan 1,11
4 Hongkong 1,17
5 Korea Południowa 1,25
6 Brytyjskie Wyspy Dziewicze 1,25
7 Bośnia i Hercegowina 1,26
8 Litwa 1,29
9 Montserrat 1,29
10 Ukraina 1,30
11 Rumunia 1,30
12 Słowenia 1,32
13 Polska 1,33

Warto tu zaznaczyć że praktycznie żaden kraj europejski - poza Francją i malutkimi Wyspami Owczymi, nie przekroczył poziomu dwoje dzieci na kobietę. Jakie płyną wnioski z tych danych? Moim zdaniem, spadek poziomu dzietności jest nieuchronną konsekwencją rozwoju cywilizacyjnego. A próby jego sztucznego podniesienia za pomocą sponsorowanych przez państwo programów pronatalistycznych - czego przykładem jest pisiorski program 500+ - są skazane na niepowodzenie. Interesująca jest również zależność między poziomem rozwoju gospodarczego a częstotliwością konfliktów zbrojnych. W świecie maltuzjańskim wojna jest na porządku dziennym, bo rozrastające się społeczeństwa rywalizują o ograniczone zasoby. W procesie wychodzenia z pułapki intensywność ta jeszcze wzrasta, bo transformacji gospodarczej towarzyszy z reguły eksplozja demograficzna i wielkie rozwarstwienie społeczne. Jednak wraz z zakończeniem całego procesu nastaje pokój. Bogate społeczeństwa znacznie trudniej skłonić do walki - ich członkowie mają znacznie więcej do stracenia, niż ich biedni przodkowie. To po części wyjaśnia też czemu w rozwiniętych krajach Zachodu panuje pokój, a w Afryce i bardziej zacofanych krajach Azji (jak Jemen albo Afganistan) trwają wieloletnie wojny.
 
Ostatnia edycja:
OP
OP
Król Julian

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123
Kontynuując wątek wojen w czasach pułapki maltuzjańskiej - okazuje się, żemieszkańcy neolitycznej Europy też nie byli zbyt pokojowo nastawieni, nie oszczędzano także małych dzieci:

Neolityczna masakra
– 18 SIERPNIA 2015
Kości co najmniej 26 osób brutalnie zamordowanych 7000 lat temu znaleziono w środkowych Niemczech. To kolejny dowód na to, że społeczności wczesnych rolników nie były tak pokojowe, jak niektórzy wierzyli.



Ślad po uderzeniu na czaszce 3,5-letniego dziecka. Fot. Universität Basel, IPNA

Masowy grób odkryto przypadkiem w 2006 r. podczas budowy drogi w Schöneck-Kilianstädten w Hesji, 20 km na północny-wschód od Frankfurtu. W mającym siedem metrów długości rowie leżały bezładnie wrzucone szkielety dorosłych i dzieci. Opublikowane wczoraj w magazynie „Proceedings of the National Academy of Sciences” wyniki badań antropologicznych nie pozostawiają wątpliwości, że są to ofiary prehistorycznej masakry. W rowie pochowano co najmniej 26 osób, z czego 12-13 było jeszcze dziećmi. U wszystkich badacze znaleźli ślady trafień strzałami albo uderzeń w głowę tępymi narzędziami (np. kamiennymi toporami). W grobie były też dwa kościane groty strzał, które najwyraźniej utkwiły w ciałach ofiar. Ponad połowa zabitych miała połamane kości piszczelowe, co zdaniem badaczy wskazuje, że mordercy celowo zadawali ofiarom dodatkowe cierpienie, choć nie jest to pewne, gdyż nie udało się ustalić, czy ludzie ci jeszcze żyli w chwili łamania nóg. Dotąd naukowcy nie zetknęli się z takim traktowaniem pokonanych w neolicie. Zabici żyli najpewniej w jednej osadzie. Jak się wydaje, napastnicy wymordowali wszystkich jej mieszkańców z wyjątkiem młodych kobiet, które uprowadzili. W rowie były bowiem szkielety tylko dwóch dorosłych kobiet i obie miały około 40 lat, a więc jak na warunki neolityczne były dość stare. Co istotne, na porywanie młodych kobiet wskazywały już badania innych grobów masowych z tego okresu.



Rozbita czaszka ośmiolatka. Fot. Universität Basel, IPNA

Odkrycie wzmacnia podejrzenia, że mordowanie całych wiosek było dość powszechne pod koniec istnienia kultury ceramiki wstęgowej rytej, a więc około 7000 lat temu. Masowe groby z tego okresu znaleziono wcześniej w Talheim w Niemczech i w Asparn/Schletz w Austrii. Naukowcy podejrzewają, że w związku z pogorszeniem warunków klimatycznych doszło wówczas do zażartych walk o żyźniejsze tereny. Odkrycie w Schöneck-Kilianstädten jest też kolejnym już ciosem w popularne niegdyś hipotezy zakładające, że neolityczne społeczeństwa były bardzo pokojowe. Na ten brak przemocy powoływali się chętnie chociażby zwolennicy poglądu, że ludy te miały ustrój matriarchalny. Ostatnie parę dekad pokazało jednak, że mieliśmy do czynienia nie z brakiem przemocy, ale po prostu z brakiem odpowiednich znalezisk i badań. O bardzo niebezpiecznym życiu neolitycznych rolników świadczą nie tylko wspomniane powyżej masowe groby, ale też badania szczątków z pojedynczych pochówków. Niedawne analizy blisko 400 czaszek z Danii i Szwecji wskazały, że co dziesiąty neolityczny mieszkaniec południowej Skandynawii był w ciągu swego życia zaatakowany i uderzony w głowę na tyle mocno, że pozostawiło to ślad na czaszce. A przecież uderzenie w głowę to tylko jedno z wielu możliwych obrażeń.
 
OP
OP
Król Julian

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123
Z danych archeologicznych wyłania się obraz pełnych okrucieństwa społeczności neolitu, kiedy - przed powstaniem pierwszych państw ginęło proporcjonalnie więcej ludzi niż w czasach późniejszych. Kanibalizm w tych czasach nie był niczym wyjątkowym w Europie...

http://wiadomosci.onet.pl/nauka/prehistory...okrutnicy/mdk7z
Archeolodzy mają na swym koncie odkrycie wielu miejsc krwawej przeszłości człowieka, które skłoniły naukowców do postawienia nowych hipotez i zmiany dotychczasowego schematu myślenia: w austriackim Schletz odkryto szkielety 200 osób z rozbitymi czaszkami, pochowanych pośpiesznie 7 tysięcy lat temu. W Herxheim w Palatynacie natrafiono na szczątki pięciuset kobiet, dzieci, mężczyzn i starców. Ich kości pogruchotano, a otwarte czaszki wzdłuż włókien łącznotkankowych świadczą o tym, że agresorzy nie pogardzili mózgiem ofiar. Ciała krojono i zdzierano z nich mięso, a z kości starano się wydobyć szpik - to niepodważalne dowody kanibalizmu. W Eulau w Saksonii Anhalt natrafiono na szczątki dwóch mężczyzn, trzech kobiet i ośmiorga dzieci, zgładzonych około 5 tys. lat temu. W Europie Środkowej archeolodzy odkrywają coraz więcej masowych, prehistorycznych grobów. Na podstawie ich zawartości można sądzić, że wczesne dzieje człowieka były piekłem na ziemi. - Już nie patrzymy na prehistorię jak na złotą epokę pokojowego współistnienia ludzi. Teraz modnym tematem stało się badanie agresji naszych przodków. Można odnieść wrażenie, że przemoc towarzyszyła człowiekowi od zarania dziejów. Tyle, że dawniej było znacznie gorzej niż obecnie - mówi Heidi Peter-Röcher z Uniwersytetu w Würzburgu. Zatem wahadło odchyla się od raju w kierunku piekła. Neolit jawi się jako mroczna epoka, naznaczona mordami, masakrami, aktami kanibalizmu i krwawymi rytuałami. Oto powstaje nowy, zniekształcony obraz naszych dziejów. Tego rodzaju ślady pozwalają naukowcom w odtworzeniu scenariusza przemocy i ustaleniu, kto był prehistorycznym sprawcą, a kto ofiarą. Nie ma sensu ranić kogoś w plecy, skoro wcześniej dźgnięto go w brzuch - wyjaśnia Joachim Wahl. Jeśli urazy da sie przyporządkować różnym rodzajom broni, wówczas można je zinterpretować jako bitwę z udziałem większej liczby osób. - Jednak może się okazać, że wyciągamy błędne wnioski i wszystko przebiegło zupełnie inaczej - mówi paleoantropolog. Naukowcom brakuje wielu danych, aby wiarygodnie określić rzeczywisty potencjał przemocy w społecznościach prehistorycznych. Dotychczasowe odkrycia dostarczają "fragmentarycznych, ale bardzo ciekawych spostrzeżeń" - przyznaje Joachim Wahl. Wiele odkryć świadczy o agresji naszych przodków. Malowidła naskalne w hiszpańskiej Levante przedstawiają dwie grupy uzbrojonych postaci, stojące na przeciwko siebie i wypuszczające grad strzał. Jaki przekaz zawierają rysunki z okresu neolitu? Czy oznaczają, że nasi przodkowie prowadzili zorganizowane walki, stanowiące zaczątek przyszłych wojen? W pobliżu malowideł archeolodzy odkryli masowe groby pełne szkieletów, pogruchotanych kości, czaszek i grotów od strzał. Czy malowidła skalne przedstawiają neolityczną bitwę, przypadkowy napad, czy też rytualne walki pokazowe, znane we współczesnych społecznościach zbieracko-myśliwskich. Mężczyźni z wrogich plemion stoją naprzeciwko siebie i obrzucają się strzałami bądź włóczniami. Celem demonstracji nie jest zabicie przeciwnika, lecz odstraszenie potencjalnego agresora lub zaprezentowanie własnej potęgi. Nawet podczas bezkrwawych pojedynków zdarzają się ofiary - najniebezpieczniejszy moment nadchodzi wówczas, gdy wojownicy opuszczają pole bitwy. Wówczas mogą nie zauważyć nadlatującej włóczni i zginąć trafieni w plecy. Czy w ten sposób można wytłumaczyć, dlaczego w kręgosłupach wielu prehistorycznych szkieletów odkryto wiele grotów zaklinowanych między kręgami? Rick Schulting z Uniwersytetu w Oksfordzie opowiada, że w Wielkiej Brytanii nie odnaleziono ani jednego szkieletu zwierzęcia z wbitym grotem. Natomiast archeolodzy natrafili na takowe w kościach ludzkich. Prawdopodobnie myśliwi wyciągali groty z ciał zabitych zwierząt, aby je wykorzystać w kolejnym polowaniu. Nie robili tego w przypadku zabitych wrogów. Oto jeden z wielu przykładów, że naukowcy poruszają się na bardzo grząskim gruncie. Mimo wielu niewiadomych Schulting próbuje stworzyć jak najpełniejszy obraz prehistorycznej przemocy. Trzy procent szkieletów ludzkich, znalezionych w Europie Północnej i Środkowej nosi ślady śmiertelnych urazów czaszki. Powyższa statystyka nie uwzględnia zbiorowych grobów takich jak Talheim, czy urazów tkanek miękkich, które są nie do odtworzenia po upływie tysięcy lat. Być może trafne są szacunki profesora Lawrence'a Keele'a, autora wydanej pod koniec lat dziewięćdziesiątych cenionej książki "War before Civilization" ("Wojna przed cywilizacją"). Archeolog z Uniwersytetu w Illinois nakreślił obraz niezwykle agresywnego społeczeństwa okresu przedpaństwowego, gdzie walka i przemoc były na porządku dziennym. Według wyliczeń naukowca 0,5 procent populacji klasycznego społeczeństwa plemiennego ginęło gwałtowną śmiercią i to w skali roku. Wydaje się, że to niewielki odsetek, ale jeśli przełożyć abstrakcyjną formułę na ludność Niemiec, wówczas liczby okazują się przerażające: zgodnie z nią w 82-milionowej populacji Niemców aż 410 tys. osób rocznie umierałoby w wyniku przemocy. Rzecz jasna powyższe dane należy traktować z dużą dozą ostrożności. Z całą pewnością w epoce kamiennej krew lała się szeroką strugą, a trup ścielił się gęsto nawet przy założeniu, że regularne wojny pojawiły się wraz z powstaniem społeczeństw hierarchicznych. Skąd zatem wzięło się przekonanie, że w zamierzchłych czasach człowiek żył w przykładnej harmonii z przyrodą i był pokojowo nastawiony wobec bliźnich? Rick Schulting uważa, że człowiek stworzył wizerunek przodka-pacyfisty na zasadzie kontrastu do okropności XX wieku i wszechobecnych obrazów przemocy w życiu współczesnym. Naukowcy długi czas nie byli w stanie zrozumieć, dlaczego w epoce kamiennej ludzie sięgali po morderczą w skutkach przemoc. Gęstość zaludnienia była bardzo niska, nie brakowało ziemi. Dlaczego toczono krwawe spory i waśnie? Problem w tym, że ziemia nie zawsze przedstawiała wartość użytkową. Alexandra Krenn-Leeb z Uniwersytetu w Wiedniu opowiada, że prehistoryczne zwłoki znalezione w zbiorowym grobie w Schletz w Austrii wykazywały oznaki chronicznego niedożywienia. Historyczne dane klimatyczne dowodzą, że w czasach suszy lub innych klęsk przyrodniczych rosła liczba wałów obronnych. W okresie niedoboru żywności mieszkańcy osad podwyższali lub usypywali nowe wały obronne. Nasi przodkowie toczyli spory o bydło i prestiż, szukali zemsty bądź odwetu. Czasami sięgali po inny pretekst z bogatego repertuaru przemocy. Przyczyną masakry w Talheim mogła być porwanie kobiet, zemsta albo jakaś tragedia rodzinna.


U plemion Dugum Dani na Nowej Gwinei ogółem ponad 30% mężczyzn ponosi śmierć w bitwach (a nie umiera z przyczyn naturalnych). Patrz grafika niżej. Widocznie pomimo stosunkowo niewielkiej liczby ofiar w poszczególnych starciach, natężenie i częstość walk są tak wielkie, że sumaryczna szansa na śmierć na wojnie w ciągu dorosłego życia wynosi 1/3 (a tylko 2/3 mężczyzn dożywa sędziwego wieku lub umiera przedwcześnie z przyczyn naturalnych):

800px-War_deaths_caused_by_warfare.svg.png


Wykres na bazie książki: Lawrence H. Keeley, "Wojna przed nastaniem cywilizacji. Mit o pokojowym dzikusie", 1996
 
Ostatnia edycja:
Do góry Bottom