D
Deleted member 427
Guest
Mieszkańcy Hongkongu mieli swobodę czynienia tego, co chcieli. Najwidoczniej ich celem było stworzenie kipiącego pandemonium: zatłoczonego, przedsiębiorczego, brzydkiego miasta, które zarazem jest najwspanialszym miejscem na ziemi. To metropolia niesamowitego bałaganu, miasto bez podziału na strefy, z oszałamiającą ilością krętych uliczek nazbyt wąskich i tak zatłoczonych straganami, że trudno się przez nie przecisnąć; owe uliczki przecinają z kolei arterie tak ruchliwe i szerokie, że strach przez nie przechodzić.
(...)
Jezu, jakież to arcybogate miasto! Są jednak takie miejsca, gdzie bieda aż piszczy. W Hongkongu, na każdym kroku „nędza sąsiaduje z dostatkiem". Jest to ulubiony temat zagranicznych korespondentów, takich jak ja, którzy pisząc artykuł o Hongkongu, najpierw robią wywiady z ludźmi pracującymi przez cały dzień w obskurnych metalowych boksach, a następnie proszą o wypowiedź osoby pożywiające się w luksusowym i niedostępnym dla postronnych Happy Valley's Jockey Club, gdzie doświadczyłem próbki jedynego prawdziwego zbytku Hongkongu, czyli rozsądnej odległości między stolikami.
Biedni jednak chcą stać się bogaci. Sami ich zapytajcie. Możecie np. zadzwonić na komórkę do staruszki sprzedającej suszone ryby. Dzwonki telefonów komórkowych zagłuszają nawet hałas klimatyzatorów. Zawsze, kiedy dzwoni komórka, wszyscy w zasięgu słuchu nerwowo poklepują się w poszukiwaniu aparatu. Komórki są niezbędne, bo inaczej komuś może uciec dobry interes. Biznes można zarobić na wszystkim, bo wszystko jest kwestią umowy. W sklepie pytasz: Za ile mi pan to sprzeda?, a zaraz potem: A jaka jest cena dla Chińczyków? No i dalej się targujesz. Chciałem kupić butelkę koniaku w pewnej małej restauracji. Właściciel sam produkował dwie jego odmiany: pierwszą, o której nigdy nie słyszałem (100$ butelka) i drugą, o której nie słyszał nikt (80$). Wziąłem ze sobą przyjaciółkę Annie, która mówi po kantońsku i za 50$ dostaliśmy butelkę Remy.
(...)
Hongkong był i na razie nadal jest całkowitym socjalizmu przeciwieństwem. W Hongkongu nie ma opłat importowych ani eksportowych, ani żadnych restrykcji wymierzonych w zagraniczne inwestycje. Nie ma też ograniczeń dotyczących zysków wychodzących z Hongkongu. Nie ma podatku od zysków kapitałowych podatku od odsetek bankowych, podatku obrotowego i nie ma ulg podatkowych dla firm, które nie dają sobie samodzielnie rady.
Istnieje jedynie podatek od zysków firm (16,5%) i indywidualny podatek od dochodów brutto (15%). Rząd Hongkongu ma stałą nadwyżkę budżetową, a jego funkcjonowanie kosztuje tylko 6,9% PKB (dla porównania w USA utrzymanie instytucji rządowych pochłania 20,8% PKB). Rząd nie wypłaca mieszkańcom Hongkongu żadnych świadczeń. Ludzie są na własnym garnuszku. Mogą stracić to, co mają, zainwestować na giełdzie, otworzyć fabrykę swetrów, zwalniać, zatrudniać, sprzedawać, pójść na emeryturę albo kupić farmę (Na Nowych Terytoriach rzeczywiście istnieją niewielkie farmy).
W Hongkongu nigdy nie było demokracji, ale te swobody wielkości portfela i prawa człowieka, które można zmieścić w damskiej torebce, są tak istotne dla rozwoju indywidualizmu i własnego rządzenia, że międzynarodowa grupa libertariańskich think-tanków była tym tak poruszona, iż chyba nieco przesadziła w zapale twierdząc, że Hong-kong jest krajem największych swobód wolnościowych na świecie.
Mieszkańcy Hongkongu są wolni, ponieważ mają wybór i równie dobrze mogą wszystko schrzanić. W Hongkongu nie ma płacy minimalnej, nie ma zasiłków dla bezrobotnych, nie ma ustaw o związkach zawodowych, nie ma systemu ubezpieczeń społecznych, nie ma publicznego programu ochrony zdrowia, a wypłacane zasiłki, w przeciwieństwie do amerykańskich, są zbyt małe, aby wystarczyły na zakup anten satelitarnych i marlboro lightów. Tylko 1,2% wydatków administracji idzie na biednych i subsydiowanie beznadziejnie nieproduktywnych.
Pozbawieni siatki ochronnej, mieszkańcy Hongkongu pewnie stąpają po ostrzu brzytwy. Wskaźnik bezrobocia to mniej niż 3%. W USA, aby utrzymać je na tak niskim poziomie, potrzebna jest wojna. Pięcioprocentowe bezrobocie, które w Stanach uznaje się za „naturalne", w Hongkongu dla wielu oznaczałoby śmierć głodową. Im jednak ani śni się umierać. Mimo że palenie tytoniu jest ulubionym sportem mieszkańców, średnia długość życia to 79 lat. W USA 76 lat. Rzecz ma się podobnie ze śmiertelnością noworodków. Pamiętajmy, że mówimy o ludziach, zdaniem których rozgniecione perły, suszone koniki morskie i rogi nosorożca z Tanzanii są skutecznymi lekami. W Hongkongu nawet niemowlaki są zbyt zajęte, by umierać.
http://www.pafere.org/userfiles/file/Ks ... ngkong.pdf
http://www.pafere.org/artykuly,n997,jak ... gkong.html
(...)
Jezu, jakież to arcybogate miasto! Są jednak takie miejsca, gdzie bieda aż piszczy. W Hongkongu, na każdym kroku „nędza sąsiaduje z dostatkiem". Jest to ulubiony temat zagranicznych korespondentów, takich jak ja, którzy pisząc artykuł o Hongkongu, najpierw robią wywiady z ludźmi pracującymi przez cały dzień w obskurnych metalowych boksach, a następnie proszą o wypowiedź osoby pożywiające się w luksusowym i niedostępnym dla postronnych Happy Valley's Jockey Club, gdzie doświadczyłem próbki jedynego prawdziwego zbytku Hongkongu, czyli rozsądnej odległości między stolikami.
Biedni jednak chcą stać się bogaci. Sami ich zapytajcie. Możecie np. zadzwonić na komórkę do staruszki sprzedającej suszone ryby. Dzwonki telefonów komórkowych zagłuszają nawet hałas klimatyzatorów. Zawsze, kiedy dzwoni komórka, wszyscy w zasięgu słuchu nerwowo poklepują się w poszukiwaniu aparatu. Komórki są niezbędne, bo inaczej komuś może uciec dobry interes. Biznes można zarobić na wszystkim, bo wszystko jest kwestią umowy. W sklepie pytasz: Za ile mi pan to sprzeda?, a zaraz potem: A jaka jest cena dla Chińczyków? No i dalej się targujesz. Chciałem kupić butelkę koniaku w pewnej małej restauracji. Właściciel sam produkował dwie jego odmiany: pierwszą, o której nigdy nie słyszałem (100$ butelka) i drugą, o której nie słyszał nikt (80$). Wziąłem ze sobą przyjaciółkę Annie, która mówi po kantońsku i za 50$ dostaliśmy butelkę Remy.
(...)
Hongkong był i na razie nadal jest całkowitym socjalizmu przeciwieństwem. W Hongkongu nie ma opłat importowych ani eksportowych, ani żadnych restrykcji wymierzonych w zagraniczne inwestycje. Nie ma też ograniczeń dotyczących zysków wychodzących z Hongkongu. Nie ma podatku od zysków kapitałowych podatku od odsetek bankowych, podatku obrotowego i nie ma ulg podatkowych dla firm, które nie dają sobie samodzielnie rady.
Istnieje jedynie podatek od zysków firm (16,5%) i indywidualny podatek od dochodów brutto (15%). Rząd Hongkongu ma stałą nadwyżkę budżetową, a jego funkcjonowanie kosztuje tylko 6,9% PKB (dla porównania w USA utrzymanie instytucji rządowych pochłania 20,8% PKB). Rząd nie wypłaca mieszkańcom Hongkongu żadnych świadczeń. Ludzie są na własnym garnuszku. Mogą stracić to, co mają, zainwestować na giełdzie, otworzyć fabrykę swetrów, zwalniać, zatrudniać, sprzedawać, pójść na emeryturę albo kupić farmę (Na Nowych Terytoriach rzeczywiście istnieją niewielkie farmy).
W Hongkongu nigdy nie było demokracji, ale te swobody wielkości portfela i prawa człowieka, które można zmieścić w damskiej torebce, są tak istotne dla rozwoju indywidualizmu i własnego rządzenia, że międzynarodowa grupa libertariańskich think-tanków była tym tak poruszona, iż chyba nieco przesadziła w zapale twierdząc, że Hong-kong jest krajem największych swobód wolnościowych na świecie.
Mieszkańcy Hongkongu są wolni, ponieważ mają wybór i równie dobrze mogą wszystko schrzanić. W Hongkongu nie ma płacy minimalnej, nie ma zasiłków dla bezrobotnych, nie ma ustaw o związkach zawodowych, nie ma systemu ubezpieczeń społecznych, nie ma publicznego programu ochrony zdrowia, a wypłacane zasiłki, w przeciwieństwie do amerykańskich, są zbyt małe, aby wystarczyły na zakup anten satelitarnych i marlboro lightów. Tylko 1,2% wydatków administracji idzie na biednych i subsydiowanie beznadziejnie nieproduktywnych.
Pozbawieni siatki ochronnej, mieszkańcy Hongkongu pewnie stąpają po ostrzu brzytwy. Wskaźnik bezrobocia to mniej niż 3%. W USA, aby utrzymać je na tak niskim poziomie, potrzebna jest wojna. Pięcioprocentowe bezrobocie, które w Stanach uznaje się za „naturalne", w Hongkongu dla wielu oznaczałoby śmierć głodową. Im jednak ani śni się umierać. Mimo że palenie tytoniu jest ulubionym sportem mieszkańców, średnia długość życia to 79 lat. W USA 76 lat. Rzecz ma się podobnie ze śmiertelnością noworodków. Pamiętajmy, że mówimy o ludziach, zdaniem których rozgniecione perły, suszone koniki morskie i rogi nosorożca z Tanzanii są skutecznymi lekami. W Hongkongu nawet niemowlaki są zbyt zajęte, by umierać.
http://www.pafere.org/userfiles/file/Ks ... ngkong.pdf
http://www.pafere.org/artykuly,n997,jak ... gkong.html