father Tucker
egoista, marzyciel i czciciel chaosu
- 2 337
- 6 516
Dość popularnym ostatnio tematem w polskojęzycznym mediach jest ostatnio sprawa pewnej posiadłości w Warszawie przy ulicy Elbląskiej, wśród tej rzadziej myjącej się części warszawskiej młodzieży lepiej znany jako squat "Elba"
Ogólnie sprawa jest z pozoru prosta: teren został zajęty nielegalnie, znalazł się właściciel i wyprosił towarzystwo ze swojej własności. Nie trzeba być hardcore propertarianinem żeby stwierdzić kto ma tu rację.
ALE!
Z tego co wiem, to ten teren jest własnością gminy Warszawa, a ten prywatny właściciel nie kupił, a tylko wydzierżawił teren. A ponieważ użytkownikami tego squatu są mieszkańcy Wawy, to czy nie można przyjąć, że to ONI są (współ)właścicielami terenu? przecież też płacą podatki! (chyba ) Czy w takim razie ich prawo (współ)własności nie stoi wyżej niż prawo dzierżawcy? Czy miasto/gmina/państwo nie działa trochę jak spółka akcyjna? Czy burmistrz nie jest kimś w rodzaju zarządcy , jakiejś rady nadzorczej, która po prostu podejmuje decyzje w imieniu swoich akcjonariuszy? A jeśli tak, to czy nie można by było po prostu wydzielić części wspólnego majątku jako "swojego" kawałka Warszawy?
Druga sprawa: jak daleko może sięgać prawo własności? na ile wieków wstecz? do początków świata? chodzi mi o to: squattersi nie wbijają się do cudzych, zamieszkałych domów, tylko do jakiś ruder, porzuconych, lub o niejasnej własności. Często wręcz konserwują te domy, chroniąc przed totalnym zniszczeniem. Jeżeli włożyli to swoją pracę, pieniądze w remonty, to czy nie należy im się chociaż jakiś % od wykonanej pracy i zakupionych materiałów? Trochę ta sytuacja przypomina co się dzieje teraz na tzw. Ziemiach Odzyskanych: Niemcy podczas wojny opuszczają w popłochu dom, budynek zostaje spalony że tylko elewacja zostaje, po wojnie Polacy odbudowują dom prawie od podstaw ( wykorzystując nie zburzoną elewację) a po 60 latach przychodzą potomkowie wypędzonych i żądają zwrotu "ich" domu. Według mnie są co najwyżej właścicielami oryginalnej ściany. Albo inny przypadek: kupuję sobie ziemię we Włoszech, chcę sobie wybudować domek letniskowy, kopię fundamenty i trafiam na jakieś ruiny z czasów Imperium Romanum. I nagle przychodzi do mnie jakaś banda Włochów i twierdzi że są to ruiny domu Jakiegoś rzymskiego senatora Bigusa Dickusa i że oni prześledzili swoje drzewa genealogiczne dwadzieścia wieków wstecz i że są oni prawowitymi właścicielami tego terenu jak i mojego domku
Ogólnie sprawa jest z pozoru prosta: teren został zajęty nielegalnie, znalazł się właściciel i wyprosił towarzystwo ze swojej własności. Nie trzeba być hardcore propertarianinem żeby stwierdzić kto ma tu rację.
ALE!
Z tego co wiem, to ten teren jest własnością gminy Warszawa, a ten prywatny właściciel nie kupił, a tylko wydzierżawił teren. A ponieważ użytkownikami tego squatu są mieszkańcy Wawy, to czy nie można przyjąć, że to ONI są (współ)właścicielami terenu? przecież też płacą podatki! (chyba ) Czy w takim razie ich prawo (współ)własności nie stoi wyżej niż prawo dzierżawcy? Czy miasto/gmina/państwo nie działa trochę jak spółka akcyjna? Czy burmistrz nie jest kimś w rodzaju zarządcy , jakiejś rady nadzorczej, która po prostu podejmuje decyzje w imieniu swoich akcjonariuszy? A jeśli tak, to czy nie można by było po prostu wydzielić części wspólnego majątku jako "swojego" kawałka Warszawy?
Druga sprawa: jak daleko może sięgać prawo własności? na ile wieków wstecz? do początków świata? chodzi mi o to: squattersi nie wbijają się do cudzych, zamieszkałych domów, tylko do jakiś ruder, porzuconych, lub o niejasnej własności. Często wręcz konserwują te domy, chroniąc przed totalnym zniszczeniem. Jeżeli włożyli to swoją pracę, pieniądze w remonty, to czy nie należy im się chociaż jakiś % od wykonanej pracy i zakupionych materiałów? Trochę ta sytuacja przypomina co się dzieje teraz na tzw. Ziemiach Odzyskanych: Niemcy podczas wojny opuszczają w popłochu dom, budynek zostaje spalony że tylko elewacja zostaje, po wojnie Polacy odbudowują dom prawie od podstaw ( wykorzystując nie zburzoną elewację) a po 60 latach przychodzą potomkowie wypędzonych i żądają zwrotu "ich" domu. Według mnie są co najwyżej właścicielami oryginalnej ściany. Albo inny przypadek: kupuję sobie ziemię we Włoszech, chcę sobie wybudować domek letniskowy, kopię fundamenty i trafiam na jakieś ruiny z czasów Imperium Romanum. I nagle przychodzi do mnie jakaś banda Włochów i twierdzi że są to ruiny domu Jakiegoś rzymskiego senatora Bigusa Dickusa i że oni prześledzili swoje drzewa genealogiczne dwadzieścia wieków wstecz i że są oni prawowitymi właścicielami tego terenu jak i mojego domku