Marksman
Member
- 73
- 22
Na wstępie chciałbym wszystkich zachęcić do obejrzenia, lub ponownego obejrzenia debaty „Filozofia libertariańska, a państwowe granice”
().
Cała debata rozbija się o jeden zasadniczy problem. Otóż obie strony nie mogą dojść do porozumienia co do istoty tak zwanej „własności publicznej”. Są dwa stanowiska:
1) „własności publiczna” - to własność wszystkich podatników/obywateli w nieokreślonych (niemożliwych do określenia) częściach ułamkowych, bądź też po prostu współwłasność.
2) „własności publiczna” to własność niczyja, a dokładniej przedmiot „własności publicznej” do nikogo nie należy.
Spór dotyczy tak naprawdę określenia uprawnień decyzyjnych.
Według pierwszego stanowiska o przedmiocie „własności publicznej” może w jakiś sposób decydować każdy obywatel (na własną odpowiedzialność zapraszając nie-obywateli i umożliwiając im w ten sposób współkorzystanie z „miejsc publicznych”).
Drugie stanowisko nie wskazuje żadnych praw kogokolwiek do przedmiotu „własności publicznej” i w ten sposób kończy spór stwierdzeniem o braku podmiotu uprawnionego do decydowania o przedmiocie tej „własności” (każdy może wkroczyć na teren „miejsc publicznych” i korzystać zeń dowolnie).
By wykazać błędność obu tych stanowisk spróbuję posłużyć się przykładem analogicznym zmniejszając skalę zjawiska oraz nakreślając jego genezę.
Posłużmy się przykładem kieszonkowca, który dokonując periodycznych kradzieży obrabował pewną ilość osób - niech będzie 781, a następnie za tak zgromadzone pieniądze nabył średniej klasy samochód. Okradał przypadkowe osoby przywłaszczając sobie kwoty o różnej wartości nominalnej.
Czy samochód ten stał się w ten sposób przedmiotem własności wszystkich obrabowanych łącznie lub w częściach ułamkowych? Z pewnością nie, gdyż jak podkreślał J.B. Wiśniewski nie są tu spełnione podstawowe warunki dotyczące powstania prawa własności. Czy jednak nikt nie ma żadnych praw do tego samochodu? Również nie, ponieważ (używając skrótu myślowego) ciążą na nim wierzytelności wszystkich obrabowanych (dla uproszczenia załóżmy, że złodziej nie ma innego majątku oprócz tego auta). Czy to oznacza, że wierzyciele mogą decydować/współdecydować o tym kto będzie jeździł tym samochodem, w jaki olej napędowy należy go wyposażyć, jakie opony kupić na zimę? Byłby to oczywisty nonsens, wierzyciel nie jest właścicielem. Konkludując, samochód należy w pierwszej kolejności zlicytować, w innym wypadku nigdy nie dojdziemy do racjonalnego rozwiązania. Stosowanie prawa wymaga zachowania ścisłej chronologii. Zarówno jedna jak i druga strona stara się abstrahować od tej chronologii. Stawiają pytanie: mamy państwo, granice, „własność publiczną” i co z tym fantem powinien zrobić libertarianin? Jaką postawę ma przyjąć? Niestety wówczas, gdy tak stawiamy pytanie pozbywamy się drogowskazu jakim jest prawo własności, stajemy się bezradni i błądzimy. Naszym problemem nie są imigranci, dewianci organizujący parady uliczne, zwolennicy stawiania na każdym skwerze pomników śp. Kaczyńskiego, a „własność publiczna” i twórca tego zamieszania czyli państwo.
().
Cała debata rozbija się o jeden zasadniczy problem. Otóż obie strony nie mogą dojść do porozumienia co do istoty tak zwanej „własności publicznej”. Są dwa stanowiska:
1) „własności publiczna” - to własność wszystkich podatników/obywateli w nieokreślonych (niemożliwych do określenia) częściach ułamkowych, bądź też po prostu współwłasność.
2) „własności publiczna” to własność niczyja, a dokładniej przedmiot „własności publicznej” do nikogo nie należy.
Spór dotyczy tak naprawdę określenia uprawnień decyzyjnych.
Według pierwszego stanowiska o przedmiocie „własności publicznej” może w jakiś sposób decydować każdy obywatel (na własną odpowiedzialność zapraszając nie-obywateli i umożliwiając im w ten sposób współkorzystanie z „miejsc publicznych”).
Drugie stanowisko nie wskazuje żadnych praw kogokolwiek do przedmiotu „własności publicznej” i w ten sposób kończy spór stwierdzeniem o braku podmiotu uprawnionego do decydowania o przedmiocie tej „własności” (każdy może wkroczyć na teren „miejsc publicznych” i korzystać zeń dowolnie).
By wykazać błędność obu tych stanowisk spróbuję posłużyć się przykładem analogicznym zmniejszając skalę zjawiska oraz nakreślając jego genezę.
Posłużmy się przykładem kieszonkowca, który dokonując periodycznych kradzieży obrabował pewną ilość osób - niech będzie 781, a następnie za tak zgromadzone pieniądze nabył średniej klasy samochód. Okradał przypadkowe osoby przywłaszczając sobie kwoty o różnej wartości nominalnej.
Czy samochód ten stał się w ten sposób przedmiotem własności wszystkich obrabowanych łącznie lub w częściach ułamkowych? Z pewnością nie, gdyż jak podkreślał J.B. Wiśniewski nie są tu spełnione podstawowe warunki dotyczące powstania prawa własności. Czy jednak nikt nie ma żadnych praw do tego samochodu? Również nie, ponieważ (używając skrótu myślowego) ciążą na nim wierzytelności wszystkich obrabowanych (dla uproszczenia załóżmy, że złodziej nie ma innego majątku oprócz tego auta). Czy to oznacza, że wierzyciele mogą decydować/współdecydować o tym kto będzie jeździł tym samochodem, w jaki olej napędowy należy go wyposażyć, jakie opony kupić na zimę? Byłby to oczywisty nonsens, wierzyciel nie jest właścicielem. Konkludując, samochód należy w pierwszej kolejności zlicytować, w innym wypadku nigdy nie dojdziemy do racjonalnego rozwiązania. Stosowanie prawa wymaga zachowania ścisłej chronologii. Zarówno jedna jak i druga strona stara się abstrahować od tej chronologii. Stawiają pytanie: mamy państwo, granice, „własność publiczną” i co z tym fantem powinien zrobić libertarianin? Jaką postawę ma przyjąć? Niestety wówczas, gdy tak stawiamy pytanie pozbywamy się drogowskazu jakim jest prawo własności, stajemy się bezradni i błądzimy. Naszym problemem nie są imigranci, dewianci organizujący parady uliczne, zwolennicy stawiania na każdym skwerze pomników śp. Kaczyńskiego, a „własność publiczna” i twórca tego zamieszania czyli państwo.
Ostatnia edycja: