ford
Active Member
- 314
- 33
http://biznes.onet.pl/spisek-bogatych,1 ... news-detal
Co o tym sądzicie, jakieś dodatkowe dowody, które wskazują konkretne osoby, nazwiska, firmy, instytucje?
Ile propaganda "The Wall Street Journal" ma z tym wspólnego?
Kod:
Cztery lata temu ówczesny sekretarz skarbu Henry Paulson na chwilę przerwał swoją ekonomiczną propagandę sukcesu i przyznał, że, owszem, nierówności wzrosły.
W ciągu trzech poprzednich dziesięcioleci udział dochodu narodowego przed opodatkowaniem zgarniętego przez 0,1 proc. najbogatszych Amerykanów powiększył się ponad czterokrotnie. W chwili, gdy wypowiadał się Paulson, ta cienka warstewka gospodarstw domowych o średnim dochodzie 7 mln dol. inkasowała ok. jednego dolara na osiem zarabianych w USA.
Paulson wyrażał swoje zaniepokojenie tym trendem. Ale zasadniczo uważał, że Amerykanie powinni się z nim oswoić. Rosnące nierówności były, jak się wyraził, “po prostu ekonomicznym faktem, a zwalanie winy na którąś z partii nie przyniesie żadnego pożytku i nie byłoby uczciwe”.
Dziś jeszcze trudniej zaprzeczać, że istnieje przepaść między trudnościami zwykłych ludzi a kokosami, jakie robi się na Wall Street. Ale wśród możnych tego świata umacnia się postawa, jakiej dał wyraz Paulson. Raz po raz słyszymy, że ci na szczycie to gwiazdy wyniesione do fortuny przez zmiany technologiczne i globalizację. W tej perspektywie z strategia rządzenia czy afiliacje partyjne nie mają nic wspólnego z bogactwem.
Tymczasem politycy z Waszyngtonu nie byli niewinnymi świadkami naszego marszu ku coraz większym nierównościom społecznym. Przez 30 lat rosnące koszty kampanii i eksplozja aktywności lobbystów sprawiły, że politycy z obu partii stali się bardziej wyczuleni na potrzeby i obawy ludzi stojących na szczycie drabiny ekonomicznej. Skutkiem tego był szereg politycznych decyzji (albo świadomego zaniechania działań), które sprzyjały przesunięciu dochodów w górę hierarchii.
Sama postać Paulsona dostarczyła nam istotnej wskazówki na temat tego, co zaszło. Podobnie jak wielu wysoko postawionych urzędników od gospodarki, należał do światów i Wall Street, i Waszyngtonu. Prezydent Barack Obama kontyunuuje tę utrwaloną praktykę i np. mianował finansistę Rogera Altmana, by zajął po Larrym Summersie stanowisko szefa doradców ekonomicznych.
Wall Street zawsze może liczyć na zrozumienie i posłuch – zarówno za rządów demokratów, jak i republikanów, choć w przypadku tych drugich z większym entuzjazmem. I to pomimo tego, że praktyka bogacenia się tylko drobnego ułamka Amerykanów stwarza realne zagrożenia dla gospodarki.
Wspieranie wyższych kręgów finansjery to tylko część tego, co amerykańscy politycy robili, aby stworzyć mechanizm gospodarczy, w którym zwycięzca zgarnia wszystko. Uchwalali po wielokroć cięcia i ulgi podatkowe skierowane do najzamożniejszych. Efektywne stopy podatkowe dla najbogatszych podatników spadały od końca lat 70. aż do początku obecnej dekady.
W innych czasach Waszyngton był milczącym partnerem, siedzącym bezczynnie kiedy przemiany gospodarcze dezaktualizowały istniejące zasady. Nowe technologie i modele biznesowe pozwoliły bankowcom ominąć restrykcje ograniczające ich działalność. Większa mobilność kapitału wraz z pasywnością urzędów pozwoliła korporacjom pozbyć się związków zawodowych. W miarę jak kruszyły się fundamenty powojennego powszechnego dobrobytu, wpływowe organizacje naciskały na Waszyngton, by nie przeciwdziałał. I Waszyngton był posłuszny.
Mark Twain kiedyś żartował, że wszyscy narzekają na pogodę, ale nikt nic z nią nie robi. Wielu analityków chciałoby, byśmy patrzyli w tym duchu na dramatyczny wzrost nierówności – jak na naturalne zjawisko, które trzeba przyjąć bez narzekania.
Powinniśmy podchodzić do takich poglądów ze sceptycyzmem, bowiem działania państwa nie polegają tylko na realokacji dochodu po fakcie. Kształtują one również sposób dystrybucji zysków przez rynki. Powinniśby być sceptyczni, bo globalizacja i zmiany technologiczne wprawdzie tworzą presję na rzecz nierówności, ale nie dyktują wprost ekonomicznych rozwiązań.
W innych gospodarkach, równie zglobalizowanych i powiązanych z całym światem jak nasza, doszło do mniejszego wzrostu nierówności. Co więcej, tamtejsi politycy przeciwdziałali takim tendencjom. USA - zmierzające prostą drogą do strutkury dystrybucyjnej charakterystycznej dla oligarchicznych gospodarek Rosji, Meksyku czy Brazylii - są tutaj wyjątkiem.
Rola Waszyngtonu w coraz większej nierówności to zła wiadomość, przynajmniej na teraz. Republikanie, którzy odzyskali władzę w Kongresie, wciąż mają w programie deregulację, cięcia wydatków socjalnych i podatków dla najlepiej zarabiających. Niedawno republikański senator-elekt Rand Paul posunął o krok dalej stanowisko Paulsona, twierdząc z naciskiem w odpowiedzi na pytanie o nierówności, że “nie ma bogatych, nie ma biednych”. Pobici w wyborach demokraci nie mają ani siły, ani woli, żeby stawiać opór. Już raczej są gotowi wyciągnąć dłoń z gałązką oliwną wygranym w naszej gospodarce, która premiuje wyłącznie wygranych.
Na dłuższą metę ważna rola Waszyngtonu to dobra wiadomość dla kogoś, kto patrzy z niepokojem na niedawne trendy. Polityka ma wpływ na sposób działania naszej gospodarki oraz obowiązujący w niej model podziału obciążeń i dochodu. Skoro Waszyngton pomógł stworzyć gospodarkę dającą tak wiele tak nielicznym, to może kiedyś pomóc stworzyć gospodarkę szerzej współdzielonego dobrobytu.
Jacob Hacker, Paul Pierson
Ile propaganda "The Wall Street Journal" ma z tym wspólnego?