- Moderator
- #1
- 8 902
- 25 811
Ostatnio w wątku o LGBT narzekałem na libertarian nie podejmujących żadnej poważniejszej refleksji cywilizacyjnej w dobie nasilającej się wojenki kulturowej trawiącej Zachód. Nie podobała mi się nasza cisza, nieprzerwana żadnym wyraźniejszym głosu sprzeciwu wobec wysiłków propagandowych lewicy, starającej ponownie zagospodarować jakieś wymyślone naprędce grupy uciskanych przez ogół.
Wspomniałem również, że wolnościowcy zamiast wtórować postępowcom demolującym bezmyślnie swymi egalitarnymi ciągotkami zachodnią cywilizację - w dodatku bez perspektywy zabezpieczenia jakichkolwiek własnych interesów - powinni zwrócić się w stronę konserwatywną i przedstawić się w roli odpowiedzialnych naprawiaczy upadającej cywilizacji (albo jeszcze lepiej - twórców nowej), przestając zabiegać o uwagę osób o mentalności ludycznej, niezdolnych do zaangażowania się w tworzenie cokolwiek wykraczającego poza środki służące własnemu zaspokojeniu.
Marudziłem również, że brakuje tematów odważnych czy nawet prowokacyjnych, kontestujących obecne normy a tym bardziej nowy kierunek w jakim są przeforsowywane w mainstreamowej polityce. W ramach naprawy tego stanu rzeczy, postanowiłem więc założyć ten temat i wrzucić kilka intelektualno-obyczajowych granatów odłamkowych, które zakwestionują postrzeganie oczywistości wszelkiego równouprawnienia a przy okazji wstrząsną też nieco naszymi wyobrażeniami obyczajowości funkcjonującego ładu bezpaństwowego i uwikłają je w kontekst nieco bardziej przyziemnej a jednocześnie cielesnej, reprodukcyjnej problematyki. Dobrze też będzie uświadomić sobie istnienie pewnych dylematów związanych z wolnością obyczajową i gospodarczą oraz biologicznym podtrzymywaniem istnienia społeczeństwa, aby sprecyzować, na ile realnie tej wolności gospodarczej i obyczajowej może być nas stać bez ryzykowania śmiercią demograficzną, czyli po prostu wymarciem.
Zgodnie z prawem nagłówków Betteridge’a, na tak zadane pytanie powinniśmy odpowiedzieć: "nie" i na tym zakończyć temat. Stracilibyśmy jednak doskonałą okazję na udręczenie nowocześniactwa oraz zasiania w nim wątpliwości wobec tego, czy równouprawnienie jest faktycznie jakimś cywilizacyjnym osiągnięciem, czy raczej jednym z wielkich, kulturowych filtrów samozagłady, jakiego w trosce o swoją intelektualną reputację lepiej jednak nie celebrować; a potraktować bardziej jak żenujący przesąd epoki wyznawany przez otumaniony plebs, kończący tak ostatecznie występ własnej tradycji na arenie dziejów.
O ile postronnym mogę się wydawać osobą paradoksalną, ponieważ z jednej strony jestem zaangażowany w krzewienie i rozwijanie myśli wywodzącej się z liberalizmu, będącego przecież jedną z wielkich ideologii Oświecenia, z drugiej jednak tkwię głęboko zakorzeniony w irracjonalnych archaizmach przednowoczesnej kultury; ustanawiających niezmienne, odwieczne paradygmaty społeczne za pośrednictwem mitologii, religii oraz godnościowego, rytualnego przeżywania swojej metafizycznej roli w życiu społecznym, o tyle też nie mam najmniejszych trudności w reewaluacji i łatwym odrzucaniu elementów doświadczenia charakteryzującego dzisiejsze społeczeństwo masowe. Bo i tak uznaję je za puste, jałowe czy mierne, zatem niespecjalnie jestem do niego przywiązany - toleruję je z konieczności, bo jest mi dane w nim żyć.
Anarchokapitalizm w mojej interpretacji w gruncie rzeczy od zawsze zrywał ze swoimi oświeceniowymi korzeniami, gwałtownie ucinał jakąkolwiek opcję powrotu do prawa publicznego i odcinał się od nowoczesnych form kontroli społecznej (również stąd brała się moja niechęć do PAO i zewnętrznych wobec właściciela sądów standardyzujących wykładnię libertariańskiego aksjomatu nieagresji), torując miejsce przede wszystkim dla tych tradycyjnych, w których suwerenni, równi sobie właściciele, aby wytworzyć jakikolwiek porządek społeczny bez nadrzędnego względem siebie podmiotu, zdani będą na powrót do kultury honoru i sumienia, pozostawiając swoją moralną reputację (arete?) jako ostateczny środek stabilizujący społeczeństwo. Propertarianizm można więc interpretować poniekąd jako ideał ładu bezpaństwowego osiągany metodami archaicznego arystokratyzmu, odrzucającego zarówno jakikolwiek centralizm władzy, jak również wyjałowienie charakteryzujące nowoczesne pospólstwo, za które ktoś inny podjął już wszystkie istotne prawnie decyzje i podporządkował regułom, które odtąd egzekwowane będą bezobsługowo, bez poczucia osobistego wpływu na proces osiągania sprawiedliwości, zatem też bez doświadczenia bezpośredniego uczestnictwa w mitologicznej naprawie ładu moralnego spajającego społeczeństwo, w jakie jest się zaangażowanym, ale także ćwiczenia własnej kompetencji etycznej - cnoty sprawiedliwości. (Etyka cnót z kolei charakteryzuje przede wszystkim arystokratyczne ustroje społeczne, w których biurokracja - publiczna czy prywatna, nie ma niczego do gadania a tym bardziej osądzania. DIY or GTFO)
Tak czy inaczej, właśnie dlatego, że jedną nogą stoję w przednowoczesności, o wiele łatwiej jest mi się pożegnać z rozwiązaniami obyczajowymi czasów obecnych, które w większości i tak uznaję głównie za poboczne efekty procesów ślepych, demagogicznych dążeń demokratycznych i kolejnych przypadkowych rezultatów podejmowanych prób zabezpieczenia swoich interesów, definiowanych głównie i tak przez jakichś polityków, pragnących uzyskać od swoich elektoratów wpływy niezbędne do zdobycia lub utrzymania władzy. Tak też postrzegam kwestię równouprawnienia kobiet, walkę sufrażystek o prawa wyborcze i wysiłki mniejszościowych ruchów społecznych zawiązujących ruchy emancypacyjne biorące od tamtych wzór działania. Na ogół, to po prostu bzdury użyteczne ostatecznie przede wszystkim dla państwowej biurokracji i postępowców dla których postęp jest metodą zabezpieczania władzy kosztem mniej postępowego ogółu, który z tej całej emancypacji i tak niczego dla siebie nie uzyskuje.
W ładzie demokratycznym, kultura i wzorce wychowania pełnią służebną rolę wobec polityki i się do niej dostosowują. O tym, co w społeczeństwie będzie uchodziło za słuszne, a co nie, mogą więc zadecydować kolejne wybory czy zdobycie jakichś poważniejszych politycznych wpływów na fali zmiennych nastrojów społecznych. Panuje tam prezentyzm, czyli krótkowzroczność interesu sięgająca od wyborów do wyborów. W ładzie przednowoczesnym kultura i jej wzorce poprzedzają oraz ograniczają działania polityczne różnymi tabu, niezbędnymi do utrzymania odpowiedniej konsystencji moralnej społeczeństwa, nadającej mu odpowiedniego charakteru i przekazania go w przyszłość przez kolejne pokolenia. To polityka podporządkowuje się obyczajowości i musi znaleźć w niej uzasadnienie dla swoich działań. Obyczajowość zaś utrzymuje się po to, by zadośćuczynić nadrzędnemu, sprawdzonemu wzorcowi cywilizacyjnemu.
Wzorzec ten powinien brać pod uwagę stałe ludzkie skłonności, na przykład kryteria atrakcyjności jakimi posługują się kobiety i mężczyźni przy swoim doborze, wpływającym następnie na proces zakładania rodzin i rozmnażania się. W innym razie, ryzykujemy, że do tego zakładania rodzin i rozmnażania nie dojdzie.
Przyjrzyjmy się więc problematyczności równouprawnienia płci.
Zasadniczo cały kłopot z takim wzorcem kulturowym polega na tym, że kobiety i mężczyźni inaczej określają swoją wzajemną atrakcyjność jako partnerów. O ile dla faceta pozycja społeczna, status kobiety nie ma większego znaczenia, bo liczy się głównie atrakcyjność fizyczna a wychędożyć można zarówno chłopkę jak i szlachciankę, o ile tylko są ładne, tak już dla kobiet status czy prestiż związany z danym mężczyzną w długoterminowej relacji ma kolosalne znaczenie, bo wpływa na postrzeganie jego zdolności zabezpieczenia bytu całej rodziny.
Dlaczego stanowi to kłopot?
Z tego mianowicie powodu, że kobiety w społeczeństwie uznającym pełne równouprawnienie płci rywalizują z mężczyznami nie tyle o same pieniądze, stanowiska, wpływy polityczne czy kulturowe, ale przede wszystkim o związany z nimi wszystkimi abstrakcyjny status społeczny - czyli też w gruncie rzeczy główną walutę za pomocą której określają atrakcyjność mężczyzn, tym samym dewaluując ją i subiektywnie czyniąc ich mniej dla siebie atrakcyjnymi. Niezależnie, czy jest to udział w życiu politycznym, kulturalnym czy gospodarczym, kobiety dopuszczone do tych samych działalności, wykonujących kompetentnie te same zadanie co mężczyźni, doprowadzają do sytuacji, w których same mogą zdobyć pożądany status społeczny bez żadnej roli mężczyzny. Kobieta zdobywająca zasłużenie wyższy status społeczny, podnosi również wymagania wobec statusu potencjalnego partnera, eliminując w grze o atrakcyjność sporą pulę potencjalnych partnerów. W postępowym społeczeństwie opartym na równouprawnieniu prędzej czy później musi wystąpić zjawisko awansu społecznego w staropanieństwo. Można starać się bronić tego rodzaju równość jako sprawiedliwość, argumentować jej zachowanie jako kwestię braku dyskryminacji, ale płaci się za nią problemami z wyceną seksualnej atrakcyjności, niestabilnymi rodzinami i niskim przyrostem naturalnym.
Przednowoczesna kultura zainteresowana przede wszystkim zabezpieczeniem kwestii rozpłodu i rzutowania się samej na kolejne pokolenia miała oczywiście na to swoje sposoby. Od kobiet wymagała i rozliczała je przede wszystkim z reprodukcji i od tego zadania uzależniała uzyskanie przez nie szacunku czy właściwej reputacji. Kobiety mogły pracować na równi z mężczyznami, ale praca ta nie nobilitowała ich w tym samym stopniu, nie cieszyły się w opinii społecznej tym samym uznaniem, bo wkraczały na męskie poletko. Nie wiązał się z tym żaden prestiż, wręcz przeciwnie - kryła się tam niezgrabna niestosowność. Relacje społeczne były prowadzone tak, by to wyłącznie dla mężczyźn były zarezerwowane prestiżowe społecznie działalności, po to, aby mogli wyłącznie między sobą rywalizować o pozycję społeczną, stając się tym bardziej łakomymi kąskami dla kobiet czy decydujących o ich losach rodzin. Kobieta awansować społecznie mogła w zasadzie tylko przez odpowiednie zamążpójście. Tym sposobem nie rywalizowała bezpośrednio z mężczyznami i nie mogła własnymi posunięciami wpłynąć negatywnie na swoje postrzeganie ich atrakcyjności.
Radykalizm odcinania kobiet od zajęć uznanych wyłącznie za męskie mógł wyglądać zresztą bardzo różnie w różnych kulturach. Można porównywać pozycję kobiety w islamie, gdzie nawet w sądzie jej świadectwo było warte ledwie w połowie świadectwu mężczyzny, z kulturą wiktoriańskiej Anglii, gdzie tak jak w klasycznych kulturach starożytnego Rzymu czy Atenach, kobiety nie miały prawa brać udziału w życiu politycznym kraju ani zajmować masowo publicznych stanowisk.
Męski szowinizm "patriarchatu" polegający na wykluczaniu kobiet z wyścigu o prestiż - albo przez eliminację ich z rywalizacji gospodarczej, albo z polityki, albo z kultury (tylko faceci mogą być teatralnymi aktorami), albo z religii (tylko faceci mogą być kapłanami), generalnie z całej działalności publicznej, nie miał na celu gnębienia kobiet czy sprowadzania ich do roli jakichś podludzi drugiej kategorii, a po prostu uniknięcia dystrakcji i skoncentrowania się przez nie na swojej roli reprodukcyjnej, bez zaburzania postrzegania hierarchii społecznej swoim uczestnictwem, dzisiaj eliminującym je często z roli matek na rzecz kariery.
Nic z tego nie byłoby przecież potrzebne, gdyby kobiety oceniały atrakcyjność partnerów dokładnie tak samo jak mężczyźni. Ale nie oceniają. Z oczywistych ewolucyjnych powodów, status ma dla nich znaczenie a biorąc udział w grze o status, same sobie zawyżają oczekiwania co do statusu partnerów, który powinien być jeszcze wyższy.
Moglibyśmy powiedzieć - cóż z tego, w sumie? Czy nie jest to czynnik motywujący w większym stopniu facetów do ruszenia dupy z troków i wykazywania się w licytacji również z kobietami? Może i w teorii jest, ale warto jednak spojrzeć też na demografię równouprawnionych, nowoczesnych społeczeństw. Ostatecznie można zapytać, co z talentów i wysiłków zawodowych kobiet, świadczonych przez nie usług oraz wytwarzanych dóbr ma wynikać dla długoterminowo dla cywilizacji, jeżeli i tak znajdą się kolejne pokolenia, bo nie zostaną w odpowiedniej liczebności spłodzone?
Koszt zakończenia cywilizacji w wyniku demograficznego upadku powodowanego subiektywnym spadkiem wyceny atrakcyjności potencjalnych partnerów, nie jest raczej wart wkładu kobiet w gospodarkę. Co gorsza, równouprawnienie powoduje, że pracujące kobiety stanowią dodatkowe źródło przychodu dla biurokracji państwowej, mogącej teraz zdzierać hajs z obu płci i wydłużać czas potrzebny do zgromadzenia sensownych środków na założenie rodziny. Przynajmniej w stosunku do modelu, w którym zarobkowo pracują wyłącznie mężczyźni i muszą w dodatku utrzymać swoje rodziny, więc podatników jest z zasady o połowę mniej.
I tu pojawia się zasadnicze pytanie dla wolnościowców, którym droga jest wolność zarówno ekonomiczna jak również obyczajowa. To znaczy, ile konkretnie tej wolności obyczajowej i ekonomicznej realnie jesteście kulturowo w stanie zagwarantować kobietom, a ile mężczyznom, żeby postulowane przez was społeczeństwo osiągnęło sensowny przyrost naturalny, biorąc pod uwagę, że faktyczne równouprawnienie może spowodować sytuację, w której struktura demograficzna spowoduje załamanie pokoleniowe waszej bezpaństwowej cywilizacji?
Ja, szczerze mówiąc, propertarianizm wymyślałem z milczącym założeniem o równości płci. To znaczy, kobiety posiadające ziemię, tak jak mężczyźni uznawani byli za suwerenów, mogących stanowić i egzekwować na niej swoje prywatne prawo oraz eksterytorialnie wchodzić z innymi suwerenami w ugody regulujące wzajemne gwarancje, niezbędne na przykład do podjęcia wspólnych inwestycji i rozkładu odpowiedzialności za nie. Czyli cieszyły się tym samym prestiżem w związku z pełnieniem funkcji właściciela. Z drugiej jednak strony, propertarianizm od strony mniej formalnej, kulturowej, z racji jego arystokratycznego charakteru niesamowicie łatwo przystosować do wariantu, w którym kobiety nie posiadają zdolności honorowej, więc do egzekwowania części spraw, na przykład rozstrzygania kwestii oszczerstw czy zniewag potrzebują męskiego opiekuna, który będzie je reprezentował.
Taka jest zaleta ustrojowego stania jedną nogą w przednowoczesności. Daje to opcje łatwiejszego przerzucenia obyczajowego ciężaru bez przejmowania się oburzeniem i jękami współczesnych.
Nie wiem ile luzu w określaniu pozycji kobiet w społeczeństwie mają libertarianie, wychodzący z założenia o samoposiadaniu ludzi i w jaki sposób chcieliby usankcjonować ewentualne rozwiązania kulturowe, chroniące w oczach kobiet męską atrakcyjność, zapewniając też większą szansę na sukces demograficzny.
Ale to kwestia do dyskusji.
Wspomniałem również, że wolnościowcy zamiast wtórować postępowcom demolującym bezmyślnie swymi egalitarnymi ciągotkami zachodnią cywilizację - w dodatku bez perspektywy zabezpieczenia jakichkolwiek własnych interesów - powinni zwrócić się w stronę konserwatywną i przedstawić się w roli odpowiedzialnych naprawiaczy upadającej cywilizacji (albo jeszcze lepiej - twórców nowej), przestając zabiegać o uwagę osób o mentalności ludycznej, niezdolnych do zaangażowania się w tworzenie cokolwiek wykraczającego poza środki służące własnemu zaspokojeniu.
Marudziłem również, że brakuje tematów odważnych czy nawet prowokacyjnych, kontestujących obecne normy a tym bardziej nowy kierunek w jakim są przeforsowywane w mainstreamowej polityce. W ramach naprawy tego stanu rzeczy, postanowiłem więc założyć ten temat i wrzucić kilka intelektualno-obyczajowych granatów odłamkowych, które zakwestionują postrzeganie oczywistości wszelkiego równouprawnienia a przy okazji wstrząsną też nieco naszymi wyobrażeniami obyczajowości funkcjonującego ładu bezpaństwowego i uwikłają je w kontekst nieco bardziej przyziemnej a jednocześnie cielesnej, reprodukcyjnej problematyki. Dobrze też będzie uświadomić sobie istnienie pewnych dylematów związanych z wolnością obyczajową i gospodarczą oraz biologicznym podtrzymywaniem istnienia społeczeństwa, aby sprecyzować, na ile realnie tej wolności gospodarczej i obyczajowej może być nas stać bez ryzykowania śmiercią demograficzną, czyli po prostu wymarciem.
Czy równouprawnienie płci ma sens w świetle odmiennego postrzegania wzajemnej atrakcyjności przez kobiety i mężczyzn?
Zgodnie z prawem nagłówków Betteridge’a, na tak zadane pytanie powinniśmy odpowiedzieć: "nie" i na tym zakończyć temat. Stracilibyśmy jednak doskonałą okazję na udręczenie nowocześniactwa oraz zasiania w nim wątpliwości wobec tego, czy równouprawnienie jest faktycznie jakimś cywilizacyjnym osiągnięciem, czy raczej jednym z wielkich, kulturowych filtrów samozagłady, jakiego w trosce o swoją intelektualną reputację lepiej jednak nie celebrować; a potraktować bardziej jak żenujący przesąd epoki wyznawany przez otumaniony plebs, kończący tak ostatecznie występ własnej tradycji na arenie dziejów.
O ile postronnym mogę się wydawać osobą paradoksalną, ponieważ z jednej strony jestem zaangażowany w krzewienie i rozwijanie myśli wywodzącej się z liberalizmu, będącego przecież jedną z wielkich ideologii Oświecenia, z drugiej jednak tkwię głęboko zakorzeniony w irracjonalnych archaizmach przednowoczesnej kultury; ustanawiających niezmienne, odwieczne paradygmaty społeczne za pośrednictwem mitologii, religii oraz godnościowego, rytualnego przeżywania swojej metafizycznej roli w życiu społecznym, o tyle też nie mam najmniejszych trudności w reewaluacji i łatwym odrzucaniu elementów doświadczenia charakteryzującego dzisiejsze społeczeństwo masowe. Bo i tak uznaję je za puste, jałowe czy mierne, zatem niespecjalnie jestem do niego przywiązany - toleruję je z konieczności, bo jest mi dane w nim żyć.
Anarchokapitalizm w mojej interpretacji w gruncie rzeczy od zawsze zrywał ze swoimi oświeceniowymi korzeniami, gwałtownie ucinał jakąkolwiek opcję powrotu do prawa publicznego i odcinał się od nowoczesnych form kontroli społecznej (również stąd brała się moja niechęć do PAO i zewnętrznych wobec właściciela sądów standardyzujących wykładnię libertariańskiego aksjomatu nieagresji), torując miejsce przede wszystkim dla tych tradycyjnych, w których suwerenni, równi sobie właściciele, aby wytworzyć jakikolwiek porządek społeczny bez nadrzędnego względem siebie podmiotu, zdani będą na powrót do kultury honoru i sumienia, pozostawiając swoją moralną reputację (arete?) jako ostateczny środek stabilizujący społeczeństwo. Propertarianizm można więc interpretować poniekąd jako ideał ładu bezpaństwowego osiągany metodami archaicznego arystokratyzmu, odrzucającego zarówno jakikolwiek centralizm władzy, jak również wyjałowienie charakteryzujące nowoczesne pospólstwo, za które ktoś inny podjął już wszystkie istotne prawnie decyzje i podporządkował regułom, które odtąd egzekwowane będą bezobsługowo, bez poczucia osobistego wpływu na proces osiągania sprawiedliwości, zatem też bez doświadczenia bezpośredniego uczestnictwa w mitologicznej naprawie ładu moralnego spajającego społeczeństwo, w jakie jest się zaangażowanym, ale także ćwiczenia własnej kompetencji etycznej - cnoty sprawiedliwości. (Etyka cnót z kolei charakteryzuje przede wszystkim arystokratyczne ustroje społeczne, w których biurokracja - publiczna czy prywatna, nie ma niczego do gadania a tym bardziej osądzania. DIY or GTFO)
Tak czy inaczej, właśnie dlatego, że jedną nogą stoję w przednowoczesności, o wiele łatwiej jest mi się pożegnać z rozwiązaniami obyczajowymi czasów obecnych, które w większości i tak uznaję głównie za poboczne efekty procesów ślepych, demagogicznych dążeń demokratycznych i kolejnych przypadkowych rezultatów podejmowanych prób zabezpieczenia swoich interesów, definiowanych głównie i tak przez jakichś polityków, pragnących uzyskać od swoich elektoratów wpływy niezbędne do zdobycia lub utrzymania władzy. Tak też postrzegam kwestię równouprawnienia kobiet, walkę sufrażystek o prawa wyborcze i wysiłki mniejszościowych ruchów społecznych zawiązujących ruchy emancypacyjne biorące od tamtych wzór działania. Na ogół, to po prostu bzdury użyteczne ostatecznie przede wszystkim dla państwowej biurokracji i postępowców dla których postęp jest metodą zabezpieczania władzy kosztem mniej postępowego ogółu, który z tej całej emancypacji i tak niczego dla siebie nie uzyskuje.
W ładzie demokratycznym, kultura i wzorce wychowania pełnią służebną rolę wobec polityki i się do niej dostosowują. O tym, co w społeczeństwie będzie uchodziło za słuszne, a co nie, mogą więc zadecydować kolejne wybory czy zdobycie jakichś poważniejszych politycznych wpływów na fali zmiennych nastrojów społecznych. Panuje tam prezentyzm, czyli krótkowzroczność interesu sięgająca od wyborów do wyborów. W ładzie przednowoczesnym kultura i jej wzorce poprzedzają oraz ograniczają działania polityczne różnymi tabu, niezbędnymi do utrzymania odpowiedniej konsystencji moralnej społeczeństwa, nadającej mu odpowiedniego charakteru i przekazania go w przyszłość przez kolejne pokolenia. To polityka podporządkowuje się obyczajowości i musi znaleźć w niej uzasadnienie dla swoich działań. Obyczajowość zaś utrzymuje się po to, by zadośćuczynić nadrzędnemu, sprawdzonemu wzorcowi cywilizacyjnemu.
Wzorzec ten powinien brać pod uwagę stałe ludzkie skłonności, na przykład kryteria atrakcyjności jakimi posługują się kobiety i mężczyźni przy swoim doborze, wpływającym następnie na proces zakładania rodzin i rozmnażania się. W innym razie, ryzykujemy, że do tego zakładania rodzin i rozmnażania nie dojdzie.
Przyjrzyjmy się więc problematyczności równouprawnienia płci.
Zasadniczo cały kłopot z takim wzorcem kulturowym polega na tym, że kobiety i mężczyźni inaczej określają swoją wzajemną atrakcyjność jako partnerów. O ile dla faceta pozycja społeczna, status kobiety nie ma większego znaczenia, bo liczy się głównie atrakcyjność fizyczna a wychędożyć można zarówno chłopkę jak i szlachciankę, o ile tylko są ładne, tak już dla kobiet status czy prestiż związany z danym mężczyzną w długoterminowej relacji ma kolosalne znaczenie, bo wpływa na postrzeganie jego zdolności zabezpieczenia bytu całej rodziny.
Dlaczego stanowi to kłopot?
Z tego mianowicie powodu, że kobiety w społeczeństwie uznającym pełne równouprawnienie płci rywalizują z mężczyznami nie tyle o same pieniądze, stanowiska, wpływy polityczne czy kulturowe, ale przede wszystkim o związany z nimi wszystkimi abstrakcyjny status społeczny - czyli też w gruncie rzeczy główną walutę za pomocą której określają atrakcyjność mężczyzn, tym samym dewaluując ją i subiektywnie czyniąc ich mniej dla siebie atrakcyjnymi. Niezależnie, czy jest to udział w życiu politycznym, kulturalnym czy gospodarczym, kobiety dopuszczone do tych samych działalności, wykonujących kompetentnie te same zadanie co mężczyźni, doprowadzają do sytuacji, w których same mogą zdobyć pożądany status społeczny bez żadnej roli mężczyzny. Kobieta zdobywająca zasłużenie wyższy status społeczny, podnosi również wymagania wobec statusu potencjalnego partnera, eliminując w grze o atrakcyjność sporą pulę potencjalnych partnerów. W postępowym społeczeństwie opartym na równouprawnieniu prędzej czy później musi wystąpić zjawisko awansu społecznego w staropanieństwo. Można starać się bronić tego rodzaju równość jako sprawiedliwość, argumentować jej zachowanie jako kwestię braku dyskryminacji, ale płaci się za nią problemami z wyceną seksualnej atrakcyjności, niestabilnymi rodzinami i niskim przyrostem naturalnym.
Przednowoczesna kultura zainteresowana przede wszystkim zabezpieczeniem kwestii rozpłodu i rzutowania się samej na kolejne pokolenia miała oczywiście na to swoje sposoby. Od kobiet wymagała i rozliczała je przede wszystkim z reprodukcji i od tego zadania uzależniała uzyskanie przez nie szacunku czy właściwej reputacji. Kobiety mogły pracować na równi z mężczyznami, ale praca ta nie nobilitowała ich w tym samym stopniu, nie cieszyły się w opinii społecznej tym samym uznaniem, bo wkraczały na męskie poletko. Nie wiązał się z tym żaden prestiż, wręcz przeciwnie - kryła się tam niezgrabna niestosowność. Relacje społeczne były prowadzone tak, by to wyłącznie dla mężczyźn były zarezerwowane prestiżowe społecznie działalności, po to, aby mogli wyłącznie między sobą rywalizować o pozycję społeczną, stając się tym bardziej łakomymi kąskami dla kobiet czy decydujących o ich losach rodzin. Kobieta awansować społecznie mogła w zasadzie tylko przez odpowiednie zamążpójście. Tym sposobem nie rywalizowała bezpośrednio z mężczyznami i nie mogła własnymi posunięciami wpłynąć negatywnie na swoje postrzeganie ich atrakcyjności.
Radykalizm odcinania kobiet od zajęć uznanych wyłącznie za męskie mógł wyglądać zresztą bardzo różnie w różnych kulturach. Można porównywać pozycję kobiety w islamie, gdzie nawet w sądzie jej świadectwo było warte ledwie w połowie świadectwu mężczyzny, z kulturą wiktoriańskiej Anglii, gdzie tak jak w klasycznych kulturach starożytnego Rzymu czy Atenach, kobiety nie miały prawa brać udziału w życiu politycznym kraju ani zajmować masowo publicznych stanowisk.
Męski szowinizm "patriarchatu" polegający na wykluczaniu kobiet z wyścigu o prestiż - albo przez eliminację ich z rywalizacji gospodarczej, albo z polityki, albo z kultury (tylko faceci mogą być teatralnymi aktorami), albo z religii (tylko faceci mogą być kapłanami), generalnie z całej działalności publicznej, nie miał na celu gnębienia kobiet czy sprowadzania ich do roli jakichś podludzi drugiej kategorii, a po prostu uniknięcia dystrakcji i skoncentrowania się przez nie na swojej roli reprodukcyjnej, bez zaburzania postrzegania hierarchii społecznej swoim uczestnictwem, dzisiaj eliminującym je często z roli matek na rzecz kariery.
Nic z tego nie byłoby przecież potrzebne, gdyby kobiety oceniały atrakcyjność partnerów dokładnie tak samo jak mężczyźni. Ale nie oceniają. Z oczywistych ewolucyjnych powodów, status ma dla nich znaczenie a biorąc udział w grze o status, same sobie zawyżają oczekiwania co do statusu partnerów, który powinien być jeszcze wyższy.
Moglibyśmy powiedzieć - cóż z tego, w sumie? Czy nie jest to czynnik motywujący w większym stopniu facetów do ruszenia dupy z troków i wykazywania się w licytacji również z kobietami? Może i w teorii jest, ale warto jednak spojrzeć też na demografię równouprawnionych, nowoczesnych społeczeństw. Ostatecznie można zapytać, co z talentów i wysiłków zawodowych kobiet, świadczonych przez nie usług oraz wytwarzanych dóbr ma wynikać dla długoterminowo dla cywilizacji, jeżeli i tak znajdą się kolejne pokolenia, bo nie zostaną w odpowiedniej liczebności spłodzone?
Koszt zakończenia cywilizacji w wyniku demograficznego upadku powodowanego subiektywnym spadkiem wyceny atrakcyjności potencjalnych partnerów, nie jest raczej wart wkładu kobiet w gospodarkę. Co gorsza, równouprawnienie powoduje, że pracujące kobiety stanowią dodatkowe źródło przychodu dla biurokracji państwowej, mogącej teraz zdzierać hajs z obu płci i wydłużać czas potrzebny do zgromadzenia sensownych środków na założenie rodziny. Przynajmniej w stosunku do modelu, w którym zarobkowo pracują wyłącznie mężczyźni i muszą w dodatku utrzymać swoje rodziny, więc podatników jest z zasady o połowę mniej.
I tu pojawia się zasadnicze pytanie dla wolnościowców, którym droga jest wolność zarówno ekonomiczna jak również obyczajowa. To znaczy, ile konkretnie tej wolności obyczajowej i ekonomicznej realnie jesteście kulturowo w stanie zagwarantować kobietom, a ile mężczyznom, żeby postulowane przez was społeczeństwo osiągnęło sensowny przyrost naturalny, biorąc pod uwagę, że faktyczne równouprawnienie może spowodować sytuację, w której struktura demograficzna spowoduje załamanie pokoleniowe waszej bezpaństwowej cywilizacji?
Ja, szczerze mówiąc, propertarianizm wymyślałem z milczącym założeniem o równości płci. To znaczy, kobiety posiadające ziemię, tak jak mężczyźni uznawani byli za suwerenów, mogących stanowić i egzekwować na niej swoje prywatne prawo oraz eksterytorialnie wchodzić z innymi suwerenami w ugody regulujące wzajemne gwarancje, niezbędne na przykład do podjęcia wspólnych inwestycji i rozkładu odpowiedzialności za nie. Czyli cieszyły się tym samym prestiżem w związku z pełnieniem funkcji właściciela. Z drugiej jednak strony, propertarianizm od strony mniej formalnej, kulturowej, z racji jego arystokratycznego charakteru niesamowicie łatwo przystosować do wariantu, w którym kobiety nie posiadają zdolności honorowej, więc do egzekwowania części spraw, na przykład rozstrzygania kwestii oszczerstw czy zniewag potrzebują męskiego opiekuna, który będzie je reprezentował.
Taka jest zaleta ustrojowego stania jedną nogą w przednowoczesności. Daje to opcje łatwiejszego przerzucenia obyczajowego ciężaru bez przejmowania się oburzeniem i jękami współczesnych.
Nie wiem ile luzu w określaniu pozycji kobiet w społeczeństwie mają libertarianie, wychodzący z założenia o samoposiadaniu ludzi i w jaki sposób chcieliby usankcjonować ewentualne rozwiązania kulturowe, chroniące w oczach kobiet męską atrakcyjność, zapewniając też większą szansę na sukces demograficzny.
Ale to kwestia do dyskusji.