D
Deleted member 427
Guest
IRONIA ON
Neoliberalizm (inaczej wolny rynek) - system wprowadzony w Polsce po roku 1989, w którym niewidzialna ręka rynku za pośrednictwem Państwowej Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych rzuca winiarzom kłody pod nogi i utrudnia produkcję oraz handel winami.
IRONIA OFF
Wojciech Bońkowski, dziennikarz zajmując się popularyzacją kultury wina, zamieścił na swoim blogu [link] wpis "Urzędnicy gnoją winiarzy", w którym dokładnie opisał jak działa widzialna ręka państwa. Otóż na dobry początek żeby producent mógł na etykiecie zawrzeć nazwę szczepu winogron, z którego ma być wyprodukowane wino, zabulić musi urzędowi kilka tysięcy złotych. Jeśli tego nie zrobi - nie otrzyma certyfikatu. W praktyce wygląda to tak:
Nasi genialni urzędnicy wymyślili sobie, że zgodność tej deklaracji z rzeczywistością będzie naocznie sprawdzał inspektor IJHARS, który następnie wyda odpowiedni certyfikat. Sęk w tym, że trzeba za to zapłacić. I to nie tylko 202 zł za jeden papierek, ale również 168 zł za dzień pracy urzędnika i jeszcze dodatek od każdego kilometra za dojazd:
I dalej:
Jeśli uprawiasz więcej niż pół hektara i do pomocy masz tylko rodzinę (a takie mamy gospodarstwa), zbiór i tak się przeciągnie na parę dni. No to teraz płać 168 zł + dojazd za każdy dzień. Inspektorzy są do dyspozycji (jeśli ich odpowiednio wcześnie zarezerwujesz).
Przede wszystkim jednak kontrola jest jedną wielką fikcją, gdyż inspektorzy nie mają żadnych kompetencji do rozpoznawania, jakie szczepy winorośli występują w winnicy. To jest bowiem specjalistyczna wiedza, która sprawia trudności nawet doświadczonym enologom z kilkunastoletnim stażem. Szczepy poznaje się – tak jak drzewa – po liściach, ale liście jak to liście: każdy jest inny, jedne są niepełne, inne zmutowane i margines błędu jest bardzo duży. Zdarza się on nawet w szkółce, która krzewy sprzedaje: na porządku dziennym jest otrzymanie w paczce Merlota zamiast zamówionego Sauvignon. Do tego trudnego problemu inspektorzy IJHARS podchodzą uzbrojeni w… wydruki zdjęć liści z komputera. To tak, jakby konkurs konia wierzchowego na olimpiadzie oceniać na podstawie portretu rumaka z IKEA. Pomijam już fakt, że po wyjeździe inspektorów winiarz może pod osłoną nocy zamienić bańkę Chardonnay z kadzią Rieslinga i żaden inspektorat się nie zorientuje.
Cały ten biurokratyczny bzdet nie jest niczym innym, jak sposobem na wyssanie dodatkowej kasy od winiarzy, którzy i tak już przechodzą kilkadziesiąt innych kontroli i muszą ubiegać o kilkanaście certyfikatów. Oczywiście wszystko dzieje się w majestacie prawa. Wyciąganie kasy usankcjonowała ustawa „o wyrobie i rozlewie wyrobów winiarskich” z 2011 r.”.
Na koniec dla porównania w takiej Austrii winiarz deklaruje co zasadził, jak wielkie miał zbiory i ile butelek napełnił winem. To w zupełności wystarczy. Pytany przez Bońkowskiego austriacki producent twierdzi, że od 10 lat nie miał w winnicy żadnej kontroli.
Neoliberalizm (inaczej wolny rynek) - system wprowadzony w Polsce po roku 1989, w którym niewidzialna ręka rynku za pośrednictwem Państwowej Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych rzuca winiarzom kłody pod nogi i utrudnia produkcję oraz handel winami.
IRONIA OFF
Wojciech Bońkowski, dziennikarz zajmując się popularyzacją kultury wina, zamieścił na swoim blogu [link] wpis "Urzędnicy gnoją winiarzy", w którym dokładnie opisał jak działa widzialna ręka państwa. Otóż na dobry początek żeby producent mógł na etykiecie zawrzeć nazwę szczepu winogron, z którego ma być wyprodukowane wino, zabulić musi urzędowi kilka tysięcy złotych. Jeśli tego nie zrobi - nie otrzyma certyfikatu. W praktyce wygląda to tak:
Nasi genialni urzędnicy wymyślili sobie, że zgodność tej deklaracji z rzeczywistością będzie naocznie sprawdzał inspektor IJHARS, który następnie wyda odpowiedni certyfikat. Sęk w tym, że trzeba za to zapłacić. I to nie tylko 202 zł za jeden papierek, ale również 168 zł za dzień pracy urzędnika i jeszcze dodatek od każdego kilometra za dojazd:
I dalej:
Jeśli uprawiasz więcej niż pół hektara i do pomocy masz tylko rodzinę (a takie mamy gospodarstwa), zbiór i tak się przeciągnie na parę dni. No to teraz płać 168 zł + dojazd za każdy dzień. Inspektorzy są do dyspozycji (jeśli ich odpowiednio wcześnie zarezerwujesz).
Przede wszystkim jednak kontrola jest jedną wielką fikcją, gdyż inspektorzy nie mają żadnych kompetencji do rozpoznawania, jakie szczepy winorośli występują w winnicy. To jest bowiem specjalistyczna wiedza, która sprawia trudności nawet doświadczonym enologom z kilkunastoletnim stażem. Szczepy poznaje się – tak jak drzewa – po liściach, ale liście jak to liście: każdy jest inny, jedne są niepełne, inne zmutowane i margines błędu jest bardzo duży. Zdarza się on nawet w szkółce, która krzewy sprzedaje: na porządku dziennym jest otrzymanie w paczce Merlota zamiast zamówionego Sauvignon. Do tego trudnego problemu inspektorzy IJHARS podchodzą uzbrojeni w… wydruki zdjęć liści z komputera. To tak, jakby konkurs konia wierzchowego na olimpiadzie oceniać na podstawie portretu rumaka z IKEA. Pomijam już fakt, że po wyjeździe inspektorów winiarz może pod osłoną nocy zamienić bańkę Chardonnay z kadzią Rieslinga i żaden inspektorat się nie zorientuje.
Cały ten biurokratyczny bzdet nie jest niczym innym, jak sposobem na wyssanie dodatkowej kasy od winiarzy, którzy i tak już przechodzą kilkadziesiąt innych kontroli i muszą ubiegać o kilkanaście certyfikatów. Oczywiście wszystko dzieje się w majestacie prawa. Wyciąganie kasy usankcjonowała ustawa „o wyrobie i rozlewie wyrobów winiarskich” z 2011 r.”.
Na koniec dla porównania w takiej Austrii winiarz deklaruje co zasadził, jak wielkie miał zbiory i ile butelek napełnił winem. To w zupełności wystarczy. Pytany przez Bońkowskiego austriacki producent twierdzi, że od 10 lat nie miał w winnicy żadnej kontroli.