Staszek Alcatraz
Tak jak Pan Janusz powiedział
- 2 794
- 8 467
Z "Akwarium" Suworowa:
Tej nocy śnił mi się stary poczciwy Żyd, diadia Misza.
Miałem wtedy 15 lat. Uczyłem się w szkole i pracowałem w kołchozie. Zimą
pracowałem dorywczo, latem - na równi z krzepkimi mużykami. Kiedy na porządku dziennym
stanął poważny problem, to i mnie poproszono na zebranie. Sprawa była następująca:
rokrocznie pod koniec sierpnia nasz kołchoz wysyłał do miasta Zaporoże człowieka, by przez
dwa, trzy tygodnie handlował arbuzami. Zbliżał się koniec sierpnia i trzeba było zdecydować,
kto pojedzie w tym roku sprzedawać kołchozowe arbuzy.
Siedzą chłopi w klubie. Pora gorąca - żniwa w pełni, ale mużykom nie do żniw. Wszyscy
kłócą się, krzyczą. Przewodniczący zgłosił kandydaturę swojego zięcia, Sieriożki. Pierwsze
rzędy milczą, a z tyłu gwizdy, tupot nóg, trzaskanie ławkami. Przewodniczący poddaje
propozycję pod głosowanie. Rozgorączkował się, traci głowę. W takiej sytuacji należałoby
najpierw zapytać: „Kto przeciw?" Nikt, rzecz jasna, nie podniósłby ręki. Wtedy koniec
głosowania, znaczy się, wszyscy „za". Natomiast przewodniczący z rozpędu pyta: „Kto za?"
Przyzwyczaił się tak stawiać pytanie, kiedy trzeba wyrażać poparcie dla mądrej polityki naszej
ukochanej partii. Ale tu decyduje się żywotna sprawa. Tu ludziska nie rwą się jak jeden mąż z
rękami do góry.
- Kto za? - pyta przewodniczący.
A sala milczy. Ani jednej ręki w górze. Przeliczył się przewodniczący. Niewłaściwie
zadał pytanie. Sieriożki, zięcia
przewodniczącego, nie można, znaczy, wydelegować. Machnął ręką: sami w takim
razie ustalajcie. Znowu hałasy i krzyki. Wszyscy pozrywali się z miejsc. Znowu wszyscy
niezadowoleni. Siedzę w kącie. Nijak nie mogę zrozumieć, o co się ludziska kłócą. Chłopi,
którzy w ubiegłych latach handlowali arbuzami, mówią, że to robota niebezpieczna: chuligani
na targu mogą zadźgać. Jeżeli omylisz się w rachunkach, milicja zaaresztuje, albo trzeba będzie
rozliczać się z kołchozem z własnej kieszeni. Dziwne, że żaden z tych, co to już handlowali,
jakoś specjalnie się nie opiera, nie broni, kiedy go do tej niebezpiecznej i niewdzięcznej roboty
proponują. Za to cała reszta z miejsca zaczyna tupać i wrzeszczeć, że to kanciarz i nicpoń, i że
przez niego kołchoz poniesie straty.
Też dziwne: skoro robota niebezpieczna i niewdzięczna, to czemu by go nie wrobić,
zamiast samemu się narażać? Ale nie, zebranie nie godzi się na żadnego z wymienionych.
Padaj ą nazwiska coraz to nowych kandydatów. I wciąż zebranie uparcie odrzuca
kolejne propozycje. Cuda się dzieją. Czemu nie przystać na pierwszą lepszą? Weźmy, jak
proponował przewodniczący, jego nieszczęsnego zięcia i poślijmy go na tę przeklętą delegację!
Wszystkim od razu ulży. Ale nie, nikt nie ma ochoty wysłać ani swojego wroga, ani przyjaciela,
ani sąsiada. Wygląda na to, że każdy sam ma ochotę się załapać, tyle że inni mu nie pozwalają.
A skoro ja nie mogę, to i ciebie nie puszczę.
Kłócili się, spierali, wreszcie opadli z sił. Poprzebierali wszelkie możliwe kandydatury -
ł wszystkie odrzucili.
- No to kogóż mamy posłać! Witię Suworowa, czy jak? Za mały jeszcze.
Ale chłopi byli innego zdania. Nie dorównuję im wiekiem, doświadczeniem ani
autorytetem, jestem dla nich jakby nikim. I wysłać mnie, to tak jakby nie wysłać nikogo. Dobra,
niech jedzie Witia - myślał każdy w duchu - żeby tylko mój wróg nie dostał się na delegację.
Tak też zdecydowali. Przegłosowali jednomyślnie. Nawet przewodniczący i zięć jego
Sieriożka podnieśli ręce.
Dwóch obrośniętych muzyków przywiozło mnie do miasta o trzeciej nad ranem. Razem
rozładowaliśmy arbuzy, ułożyliśmy je w drewnianej skrzyni pod zieloną szopą, w której
miałem przepracować szesnaście dni i przespać piętnaście nocy.
O piątej rano bazar huczał tysiącami głosów. Chłopi dawno już odjechali, zostałem sam
ze swoimi arbuzami. Handluję. Nie wychylam się zza lady. Wstydzę się. Jestem bosy, a w
mieście nikt tak nie chodzi.
Handluję, przeklinam swój los. Arbuzy mam pierwszorzędne. Kolejka do stoiska nie z
tej ziemi. Wszyscy wrzeszczą, jak na zebraniu kołchozowym, a ja rachuję. Arbuzy kosztują po
17 kopiejek za kilogram. Jest to cena państwowa, najmniejsze odstępstwo - i więzienie gotowe.
Liczę. Lubiłem matematykę, ale tu nic mi nie wychodzi. Arbuz waży, powiedzmy, 6 kg i 87
dkg. Jeżeli brać po 17 kopiejek za kilogram, to ile kosztuje taki arbuz! Gdyby tłum nie
hałasował, gdyby ten tłusty babsztyl nie pchał się łapiąc mnie za włosy - policzyłbym raz dwa.
A tak - ni czorta mi nie wychodzi. Jak na złość, nie mam papieru ani ołówka. Skąd mogłem
wiedzieć, że będą potrzebne?
Grube baby w kolejce wściekają się, że za wolno się ruszam, napierają na ladę. Te, które
już kupiły, liczą na boku resztę, znowu podbiegają do stoiska, straszą milicją. A arbuzy - każdy
inny, każdy inaczej waży, każdy ma inną cenę, i kopiejki nie rozmienisz na drobne. Przypomniały
mi się słowa chłopców na zebraniu: byle pomyłka, i z własnych pieniędzy będziesz się
rozliczać z kołchozem. Skąd ja mam mieć własne pieniądze? Ni cholery mi nie wychodzi.
Krzyczę, że zamykam kram. O mało mnie nie zlinczowali: arbuzy rzeczywiście pierwsza klasa.
Naprzeciw siedzi w sklepiku stary Żyd z krzaczastymi siwymi brwiami. Handluje
sznurkami. Spogląda na mnie, krzywi się, jakby go zęby bolały. Nie jest w stanie patrzeć
spokojnie na ten mój interes. Odwraca się, oczy do nieba wznosi, spluwa.
Długo tak siedział i się męczył. Nie wytrzymał. Zamknął swój straganik, stanął przy
mnie - i zaczął się handel. Rzucam mu arbuzy, które wskazuje mi kościstym paluchem, i nim
zdążę wyciągnąć arbuza ze stosu, łapie w locie poprzedni, waży, podaje, odbiera należność,
wydaje resztę, pokazuje mi następny, i jeszcze zdąży do
56
każdego się uśmiechnąć. W dodatku nie wybiera byle arbuza, ale ze znajomością
rzeczy: a to pogoni mnie na szczyt piramidy, a to z dołu każe wyciągnąć, a to z drugiej strony, a
to znowu z tej. I do wszystkich z uśmiechem. I do niego wszyscy się uśmiechają, wszyscy go
znają. Wszyscy go pozdrawiają: - Dziękujemy, wujaszku! W ciągu godziny załatwił całą
kolejkę. A piramida zmalała o połowę. Ledwie uporaliśmy się z kolejką, wywala mi kupę
pieniędzy: banknoty trzyrublowe, porwane ruble, czasami nawet piątka się trafi. Drobne złożył
na osobną kupkę, żeby było z czego resztę wydawać.
- Oto - powiada - twój utarg. Schowaj do prawej kieszeni, jest dość, żebyś mógł się
rozliczyć za ten dzień ze swoim kołchozem. A wszystko co dziś jeszcze utargujesz pakuj
śmiało do lewej kieszeni.
- No, wujaszku, nie zapomnę wam tego do końca życia!
- To nie wszystko - powiada. - To był dopiero wykład z praktyki. Teraz słuchaj teorii.
Przyniósł kartkę papieru. Napisał na niej: l kg - 17 kopiejek; 2 kg - 34 kopiejki, i tak aż
do dziesięciu. Ale z kilogramami nie miałem większych kłopotów, problemy zaczynały się z
gramami. Na to też miał swój sposób: napisał w osobnym słupku: 50, 100, 150...
- Kopiejka jest niepodzielna, dlatego za 50 g można nie brać ani grosza, a można wziąć
jedną kopiejkę. Jedno i drugie w porządku. Za 100 g możesz wziąć Jedną kopiejkę, albo i dwie.
Tej nocy śnił mi się stary poczciwy Żyd, diadia Misza.
Miałem wtedy 15 lat. Uczyłem się w szkole i pracowałem w kołchozie. Zimą
pracowałem dorywczo, latem - na równi z krzepkimi mużykami. Kiedy na porządku dziennym
stanął poważny problem, to i mnie poproszono na zebranie. Sprawa była następująca:
rokrocznie pod koniec sierpnia nasz kołchoz wysyłał do miasta Zaporoże człowieka, by przez
dwa, trzy tygodnie handlował arbuzami. Zbliżał się koniec sierpnia i trzeba było zdecydować,
kto pojedzie w tym roku sprzedawać kołchozowe arbuzy.
Siedzą chłopi w klubie. Pora gorąca - żniwa w pełni, ale mużykom nie do żniw. Wszyscy
kłócą się, krzyczą. Przewodniczący zgłosił kandydaturę swojego zięcia, Sieriożki. Pierwsze
rzędy milczą, a z tyłu gwizdy, tupot nóg, trzaskanie ławkami. Przewodniczący poddaje
propozycję pod głosowanie. Rozgorączkował się, traci głowę. W takiej sytuacji należałoby
najpierw zapytać: „Kto przeciw?" Nikt, rzecz jasna, nie podniósłby ręki. Wtedy koniec
głosowania, znaczy się, wszyscy „za". Natomiast przewodniczący z rozpędu pyta: „Kto za?"
Przyzwyczaił się tak stawiać pytanie, kiedy trzeba wyrażać poparcie dla mądrej polityki naszej
ukochanej partii. Ale tu decyduje się żywotna sprawa. Tu ludziska nie rwą się jak jeden mąż z
rękami do góry.
- Kto za? - pyta przewodniczący.
A sala milczy. Ani jednej ręki w górze. Przeliczył się przewodniczący. Niewłaściwie
zadał pytanie. Sieriożki, zięcia
przewodniczącego, nie można, znaczy, wydelegować. Machnął ręką: sami w takim
razie ustalajcie. Znowu hałasy i krzyki. Wszyscy pozrywali się z miejsc. Znowu wszyscy
niezadowoleni. Siedzę w kącie. Nijak nie mogę zrozumieć, o co się ludziska kłócą. Chłopi,
którzy w ubiegłych latach handlowali arbuzami, mówią, że to robota niebezpieczna: chuligani
na targu mogą zadźgać. Jeżeli omylisz się w rachunkach, milicja zaaresztuje, albo trzeba będzie
rozliczać się z kołchozem z własnej kieszeni. Dziwne, że żaden z tych, co to już handlowali,
jakoś specjalnie się nie opiera, nie broni, kiedy go do tej niebezpiecznej i niewdzięcznej roboty
proponują. Za to cała reszta z miejsca zaczyna tupać i wrzeszczeć, że to kanciarz i nicpoń, i że
przez niego kołchoz poniesie straty.
Też dziwne: skoro robota niebezpieczna i niewdzięczna, to czemu by go nie wrobić,
zamiast samemu się narażać? Ale nie, zebranie nie godzi się na żadnego z wymienionych.
Padaj ą nazwiska coraz to nowych kandydatów. I wciąż zebranie uparcie odrzuca
kolejne propozycje. Cuda się dzieją. Czemu nie przystać na pierwszą lepszą? Weźmy, jak
proponował przewodniczący, jego nieszczęsnego zięcia i poślijmy go na tę przeklętą delegację!
Wszystkim od razu ulży. Ale nie, nikt nie ma ochoty wysłać ani swojego wroga, ani przyjaciela,
ani sąsiada. Wygląda na to, że każdy sam ma ochotę się załapać, tyle że inni mu nie pozwalają.
A skoro ja nie mogę, to i ciebie nie puszczę.
Kłócili się, spierali, wreszcie opadli z sił. Poprzebierali wszelkie możliwe kandydatury -
ł wszystkie odrzucili.
- No to kogóż mamy posłać! Witię Suworowa, czy jak? Za mały jeszcze.
Ale chłopi byli innego zdania. Nie dorównuję im wiekiem, doświadczeniem ani
autorytetem, jestem dla nich jakby nikim. I wysłać mnie, to tak jakby nie wysłać nikogo. Dobra,
niech jedzie Witia - myślał każdy w duchu - żeby tylko mój wróg nie dostał się na delegację.
Tak też zdecydowali. Przegłosowali jednomyślnie. Nawet przewodniczący i zięć jego
Sieriożka podnieśli ręce.
Dwóch obrośniętych muzyków przywiozło mnie do miasta o trzeciej nad ranem. Razem
rozładowaliśmy arbuzy, ułożyliśmy je w drewnianej skrzyni pod zieloną szopą, w której
miałem przepracować szesnaście dni i przespać piętnaście nocy.
O piątej rano bazar huczał tysiącami głosów. Chłopi dawno już odjechali, zostałem sam
ze swoimi arbuzami. Handluję. Nie wychylam się zza lady. Wstydzę się. Jestem bosy, a w
mieście nikt tak nie chodzi.
Handluję, przeklinam swój los. Arbuzy mam pierwszorzędne. Kolejka do stoiska nie z
tej ziemi. Wszyscy wrzeszczą, jak na zebraniu kołchozowym, a ja rachuję. Arbuzy kosztują po
17 kopiejek za kilogram. Jest to cena państwowa, najmniejsze odstępstwo - i więzienie gotowe.
Liczę. Lubiłem matematykę, ale tu nic mi nie wychodzi. Arbuz waży, powiedzmy, 6 kg i 87
dkg. Jeżeli brać po 17 kopiejek za kilogram, to ile kosztuje taki arbuz! Gdyby tłum nie
hałasował, gdyby ten tłusty babsztyl nie pchał się łapiąc mnie za włosy - policzyłbym raz dwa.
A tak - ni czorta mi nie wychodzi. Jak na złość, nie mam papieru ani ołówka. Skąd mogłem
wiedzieć, że będą potrzebne?
Grube baby w kolejce wściekają się, że za wolno się ruszam, napierają na ladę. Te, które
już kupiły, liczą na boku resztę, znowu podbiegają do stoiska, straszą milicją. A arbuzy - każdy
inny, każdy inaczej waży, każdy ma inną cenę, i kopiejki nie rozmienisz na drobne. Przypomniały
mi się słowa chłopców na zebraniu: byle pomyłka, i z własnych pieniędzy będziesz się
rozliczać z kołchozem. Skąd ja mam mieć własne pieniądze? Ni cholery mi nie wychodzi.
Krzyczę, że zamykam kram. O mało mnie nie zlinczowali: arbuzy rzeczywiście pierwsza klasa.
Naprzeciw siedzi w sklepiku stary Żyd z krzaczastymi siwymi brwiami. Handluje
sznurkami. Spogląda na mnie, krzywi się, jakby go zęby bolały. Nie jest w stanie patrzeć
spokojnie na ten mój interes. Odwraca się, oczy do nieba wznosi, spluwa.
Długo tak siedział i się męczył. Nie wytrzymał. Zamknął swój straganik, stanął przy
mnie - i zaczął się handel. Rzucam mu arbuzy, które wskazuje mi kościstym paluchem, i nim
zdążę wyciągnąć arbuza ze stosu, łapie w locie poprzedni, waży, podaje, odbiera należność,
wydaje resztę, pokazuje mi następny, i jeszcze zdąży do
56
każdego się uśmiechnąć. W dodatku nie wybiera byle arbuza, ale ze znajomością
rzeczy: a to pogoni mnie na szczyt piramidy, a to z dołu każe wyciągnąć, a to z drugiej strony, a
to znowu z tej. I do wszystkich z uśmiechem. I do niego wszyscy się uśmiechają, wszyscy go
znają. Wszyscy go pozdrawiają: - Dziękujemy, wujaszku! W ciągu godziny załatwił całą
kolejkę. A piramida zmalała o połowę. Ledwie uporaliśmy się z kolejką, wywala mi kupę
pieniędzy: banknoty trzyrublowe, porwane ruble, czasami nawet piątka się trafi. Drobne złożył
na osobną kupkę, żeby było z czego resztę wydawać.
- Oto - powiada - twój utarg. Schowaj do prawej kieszeni, jest dość, żebyś mógł się
rozliczyć za ten dzień ze swoim kołchozem. A wszystko co dziś jeszcze utargujesz pakuj
śmiało do lewej kieszeni.
- No, wujaszku, nie zapomnę wam tego do końca życia!
- To nie wszystko - powiada. - To był dopiero wykład z praktyki. Teraz słuchaj teorii.
Przyniósł kartkę papieru. Napisał na niej: l kg - 17 kopiejek; 2 kg - 34 kopiejki, i tak aż
do dziesięciu. Ale z kilogramami nie miałem większych kłopotów, problemy zaczynały się z
gramami. Na to też miał swój sposób: napisał w osobnym słupku: 50, 100, 150...
- Kopiejka jest niepodzielna, dlatego za 50 g można nie brać ani grosza, a można wziąć
jedną kopiejkę. Jedno i drugie w porządku. Za 100 g możesz wziąć Jedną kopiejkę, albo i dwie.