Bon socjalny, czyli niepełny dochód podstawowy

pawelooss

Member
31
12
Cześć,

Od jakiegoś czasu czytuję strony wolnościowe i słucham różnych audycji, próbując sobie to wszystko spójnie poukładać. Prowadzę też dysputy z kolegą pretendującym na młodego polityka mainstreamowej partii i przez to zacząłem się zastanawiać, jak przedłożyć trafną ideę ludziom o mentalności socjaldemokratycznej. Im nie da się z dnia na dzień odebrać "zdobyczy socjalnych", więc trzeba byłoby choć trochę przełamać ten etatystyczny impas.

Całkiem niedawno natrafiłem na koncepcję negatywnego podatku dochodowego M. Friedmana, jednak w jego koncepcji nadal trzeba utrzymywać większość systemu biurokratycznego.

Najbardziej zaskoczyło mnie jednak nazwisko F. A. Hayeka w haśle o "lewackim" przecież bezwarunkowym dochodzie gwarantowanym:
I have always said that I am in favor of a minimum income for every person in the country.

Z ciekawości poszukałem sobie danych odnośnie minimum egzystencjalnego i socjalnego w Polsce. W ubiegłym roku było to odpowiednio około 500 zł i 1000 zł. Patrząc na wydatki budżetu, około 60% zeszłorocznych wystarczyłoby na "niepełny dochód podstawowy" w wysokości 400 zł miesięcznie. Czyli hipotetycznie nie byłaby to jeszcze kwota zniechęcająca do podjęcia jakiejkolwiek pracy.

Gdyby przeprowadzić generalną reformę podatkową wedle raportów CAS, zderegulować gospodarkę, radykalnie obciąć biurokrację, zbankrutować ZUS/KRUS zasądzając odpowiednie odszkodowania i wyrzucić z finansowania budżetowego (urynkawiając) przewlekłą opiekę zdrowotną, edukację ponadpodstawową i kilka podobnych kwiatków, to nawet dałoby radę coś takiego zainstalować.

Nie byłoby to czasem lepsze od sryliona subsydiów, zasiłków i opiek? Hmm, tak sobie tylko głośno myślę...

Pozdrawiam,
pawelooss

PS: Jeśli podobny temat już się tu przewijał: nie patrzeć - wyrzucać! ;)
>> Całkiem ciekawe argumenty za i przeciw: http://lewica.pl/index.php?id=10596
 
A

Antoni Wiech

Guest
RE: Niepełny dochód podstawowy.

Nigdy nie wgryzałem się w Hayeka, ale co jakiś czas pojawia się niewyraźna krytyka jego niektórych analiz ze strony misesowców.

Natomiast pytanie, które zadajesz to czy można iść po linii tzw. mniejszego zła. Bo jak rozumiem chodziło Ci o to, czy da się utrzymać socjał jeśli maksymalnie by ograniczyć etatyzm.

Podejrzewam, że na jakiejś przestrzeni czasowej można i nie zarżnie to gospodarki, aczkolwiek zawsze będzie ją spowalniać. Pytanie jeszcze, kto miałby to wprowadzać i kontrolować. Czasami jak patrzę na socjalistów z zachodu to mam wrażenie, że oni jakoś bardziej racjonalnie próbują te zrabowane pieniądze z podatków rozdysponowywać, a nie jak to jest w np. w Polsce, czyli metodą sowiecką w stylu "kradniemy ile wlezie, póki się nikt nie kapnie". Chodzi mi, że ten socjał jakoś spływa na tych ludzi na zachodzie, a u nas lipa.

Aczkolwiek taki system zawsze wg mnie jest niestabilny i wg mnie będzie dążył wcześniej czy później do destrukcji, bo pokusa nadużyć jest ogromna.

Co do wymiaru propagandowego możesz próbować przekonywać ludzi, że jak będzie mniejszy etatyzm i biurokracja to i socjał będzie lepszy. Jednak to i tak zawsze będzie śmierdzieć. Inna sprawa, że część socjalistów jakiś czas temu się pokapowała, że rynek jest niezbędny i teraz tylko stoją właśnie często na pozycji, że trzeba zostawiać socjał. Innymi słowy chcą nadal kraść, ale już trochę mniej kontrolować.

Tak czy inaczej, lepiej już przekonać kogoś do deregulacji tym, że może tego hajsu skradzionego więcej spłynie na tzw. potrzebujących niż jakby miał być komuchem w 100%, ale stąpasz wtedy ciągle po śliskim ideologicznie gruncie.
 
OP
OP
P

pawelooss

Member
31
12
RE: Niepełny dochód podstawowy.

Tak, chodzi oczywiście o mniejsze zło. Ale też rewolucje nie wzięły się znikąd, więc chcąc "ogarnąć" margines społeczny, można byłoby o tym pomyśleć. Dodatkowo byłby to substytut kanadyjskiego modelu emerytalnego (doskonały argument za zdjęciem przymusu ubezpieczeń, bo upada nagłośniej podnoszona obawa, że nieroztropni zostaną na starość bez grosza) oraz wpisywałby się w medialny problem konieczności prowadzenia polityki prorodzinnej (PJN mówił w kampanii bodaj o 400 zł na każde dziecko).

A podchodząc od strony praw własności, to jeżeli właścicielem terytorium kraju jest naród, to państwo powinno wypłacać mu czynsz za wydobywanie i eksploatowanie zasobów naturalnych. ;>

Prostota. Jeśli już idea "sprawiedliwości społecznej" jest tak ważna dla komuszków, to najmniej krzywdząca jest, gdy obowiązuje wszystkich, włącznie z mitycznym 1% fat cats. Dobre prawo ma być równe i nie dawać pola do nadużyć. A taki socjal, gdzie nie ma pośredników decydujących o ilości przyznawanych pieniędzy, tylko każdy obywatel RP przychodzi se do jednego urzędu po stałą kwotę, na pewno prowadzi do mniejszego marnotrawstwa. No i kroczek po kroczku na nowo wymusza wzięcie odpowiedzialności za zdrowie, edukację, emerytury itp.

Pewnie stąpam po kruchym lodzie, ale ideologie to dla mnie tylko narzędzia, za pomocą których można dążyć do modeli doskonałych. Tak samo jak wzrost gospodarczy, który jest świetną drogą do powiększania dobrobytu, ale nie celem w samym sobie. Możecie nazwać mnie lewakiem. ;)
 

Ciek

Miejsce na Twoją reklamę
Członek Załogi
4 851
12 246
RE: Niepełny dochód podstawowy.

Dobre teksty na tej lewicy.pl :)
„Hiszpański filozof Fernando Savater poparł ideę “prawa wszystkich obywateli do dochodu podstawowego, dzięki któremu będziemy mieć wolność wyboru pracy zarobkowej, dobrowolnej służby społecznej lub... życia kontemplacyjnego”

Dobrowolna służba społeczna i życie kontemplacyjne prawem, nie towarem :D

Wracając do tematu, wychodzę z nieco staromodnego przekonania, że ludzie są równi, a zatem jeśli dostają już coś od państwa to powinni dostawać po równo.

Teoria DP wydaje mi się ciekawa jeśli chodzi o przełożenie jej na system emerytalny - uważam, że przymusowe emerytury państwowe powinny docelowo zniknąć (i najprawdopodobniej gdyby dać ludziom wybór zniknęłyby same – o czym dalej) ale faza przejściowa powinna wyglądać w ten sposób, że każdy w wieku powyżej 65 lat dostaje taką samą kwotę (dajmy na to te 1000 zł umożliwiające przeżycie). Ci poniżej 65 roku życia powinni mieć wybór czy lecą systemem państwowym czy mają to gdzieś. W przypadku gdy chcą państwowego to płacą składki. Ostateczna wysokość emerytury wynika z przemnożenia kwoty maksymalnej emerytury i okresu składkowego – płaciłeś składki przez 50% okresu składkowego – masz 50% kwoty emerytury państwowej. W praktyce powinno to przynajmniej wyeliminować większość biurokracji i myślę, że mało kto przy zdrowych zmysłach ładowałby się w ogóle w państwowy system emerytalny więc w zasadzie można byłoby go wygasić bez zgrzytów i zostawić tylko jakąś komórkę obsługującą tych kilku pozostałych frajerów.

Niestety, przełożenie tego systemu DP na całokształt życia, począwszy od narodzin, nie wydaje mi się opłacalne. Wiązałoby się to z wysokim opodatkowaniem, a to zarzyna przedsiębiorczość. Tak wiec co bardziej przedsiębiorczy daliby drapaka z takiego raju, gospodarka by podupadła lub nie rosła tak szybko jakby mogła bez podatków i w rezultacie krążąca w systemie wartość „bogactwa” (nie posługuje się pojęciem gotówki bo od kiedy wynaleziono papierowy pieniądz i maszynę drukarską ciężko cokolwiek walutą zmierzyć ;) ) byłaby mniejsza, a skoro jest mniejsza, to byłoby zwyczajnie gorzej.

Jednym z podstawowych błędów w rozumowaniu jakie dostrzegam u lewaków jest to, że nie zdają sobie sprawy z tego jak krąży bogactwo. Powszechnym zarzutem jest np. „Byznesman to zaraz ma willę z basenem i mercedesa, a pracownik nie”. Pomijając fakt, że oczywiście nie jest to prawda, a przynajmniej mnie nikt nie dał willi gdy tylko wpisałem się do EDG (kurcze, może zaszła jakaś pomyłka albo niedopatrzenie, muszę się dopytać w urzędzie ;) ) no to nawet jak już zarobi sobie na dom i samochód to przecież tej klasie robotniczej od tego nie ubywa. Ba, wręcz przybywa, no bo przecież samochód ktoś musi mu wyprodukować, a dom zbudować, dlatego prosty człowiek będzie miał większą szansę na zarobek. Gospodarka nie funkcjonuje w ten sposób, że jeśli ktoś zarobił to inny stracił. Jeśli wystrugam stołek z drewna i go sprzedam to nikt nie jest stratny. Najciekawsze jednak jest to co się później dzieje z zarobionymi przeze mnie pieniędzmi – one wciąż krążą w systemie. Nikt nie pali pieniędzmi w piecu albo nie chowa ich w sienniku, pieniądze są wydawane więc inni mają szanse je zarobić, a jak nie są wydawane to lokuje się je w formie oszczędności w różnych instytucjach, a instytucje te reinwestują je dając szansę realizacji pomysłów ludziom, którzy potrzebują kapitału (a przynajmniej powinno tak być bo w praktyce ładuje się to w państwowe obligi, czyli kręci na siebie zadłużeniowego bata). Ortodoksyjny lewak chciałby, żeby wszyscy byli równo biedni. Ja uważam, że najlepiej by mi było być biedakiem otoczonym przez milionerów. Szybko zarobiłbym sobie na nich na przyzwoite życie.

Bogactwo zatem bierze się z handlu i wytwórstwa, a realizacja DP by te zjawiska ograniczyła. Tym sposobem pula środków do dyspozycji by się zmniejszyła, a zatem globalnie bylibyśmy stratni, czyli nie jest to dobry pomysł. Do tego dochodzi jeszcze fakt, że ludzie zwyczajnie w większości przypadków zwyczajnie nie potrzebują wsparcia finansowego bo mogą pracować. Osobiście nie znam ani jednej osoby niezdolnej do pracy, znam za to osoby zdolne do pracy, które tej pracy nie mają – ponieważ gospodarka została wykastrowana biurokracją i fiskalizmem. W środowisku wolnorynkowym zapotrzebowanie na świadczenia socjalne by gwałtownie spadło – przy korzystniejszej relacji popytu i podaży pracowników i miejsc pracy ci, którzy dziś nie mogą znaleźć zajęcia mieliby łatwiej. Przykładowo, osoba niepełnosprawna ruchowo dziś jest praktycznie skazane, po co ktoś miałby ją zatrudniać jeśli na rynku pracy są miliony zdrowych osobników skłonnych pracować za minimum? W sytuacji natomiast gdy gospodarka faktycznie się rozwija to te miliony znikają bo znajdują zajęcie, wszak stanem naturalnym przed regulacjami państwowymi było pełne zatrudnienie – każdy miał jakieś zajęcie. W sytuacji takiej niepełnosprawny jest w lepszej pozycji bo konkurencja jest mniejsza. Osoba bez nóg np. kurierem nie będzie, jednak nic nie stoi na przeszkodzie by np. posiedziała sobie na portierni czy innej cieciówce – w końcu to pracownik jak każdy inny, tylko nie biega. Zaoferuje kilka zł mniej i już pracuje. System opieki społecznej jest niczym więcej jak tylko opatrunkiem, którym państwo stara się zatamować krwotok, który samo wywołało. Nie byłoby krwotoku – nie ma potrzeby przystawiania opatrunku. Co gorsza, opatrunek ten zamiast tamować krwotok tylko go zwiększa.

pawelooss napisał:
Możecie nazwać mnie lewakiem. ;)

Jeśli ci na tym zależy, to czemu nie? :)
 
OP
OP
P

pawelooss

Member
31
12
RE: Niepełny dochód podstawowy.

Dzięki za obszerne odpowiedzi.

Ciek napisał:
Dobrowolna służba społeczna i życie kontemplacyjne prawem, nie towarem :D
Pomińmy to milczeniem. :D
Oni biorą za cel kosmiczną kwotę €2500 i w ogóle uważają to za rewolucję społeczną na miarę praw wyborczych dla kobiet, a ja rozważałem to tylko jako alternatywne rozwiązanie przejściowe z obecnego etatyzmu wszelkich państwowych opiek dla wszystkich nieprzekonanych "wrażliwych socjaldemokratów".

Ciek napisał:
Wracając do tematu, wychodzę z nieco staromodnego przekonania, że ludzie są równi, a zatem jeśli dostają już coś od państwa to powinni dostawać po równo.
+

Ciek napisał:
Teoria DP wydaje mi się ciekawa jeśli chodzi o przełożenie jej na system emerytalny - uważam, że przymusowe emerytury państwowe powinny docelowo zniknąć
I przy obecnej demografii to chyba konieczność. Albo PIT w wysokości 95% za kilkanaście lat.

Ciek napisał:
Niestety, przełożenie tego systemu DP na całokształt życia, począwszy od narodzin, nie wydaje mi się opłacalne. Wiązałoby się to z wysokim opodatkowaniem, a to zarzyna przedsiębiorczość.
Tak, po sprywatyzowaniu większości państwowych socjalów opodatkowanie prawdopodobnie zostałoby na dzisiejszym, czyli dość wysokim poziomie. Czyli gorzej niż teraz już nie będzie. Ale gdyby powyrzucać te różne PIT-y/CIT-y, stawki preferencyjne, wybiórcze ulgi dla wielkich koncernów od X pracowników, niewiążące interpretacje podatkowe oraz koszmarnie skomplikowane i szybko zmieniające się prawo, to byłoby już o wiele lepiej.

Wystarczy popatrzeć na poziom wolności gospodarczej w socjalistycznych Szwecjach i porównać z naszym podwórkiem. No ale że polskich przedsiębiorców traktuje się jak najgorsze wrzody, zamiast nadskakiwać i całować ich po stopach, że chcą wzbogacać siebie, a więc także i państwo - to jest jak jest.

Ciek napisał:
Bogactwo zatem bierze się z handlu i wytwórstwa, a realizacja DP by te zjawiska ograniczyła. Tym sposobem pula środków do dyspozycji by się zmniejszyła, a zatem globalnie bylibyśmy stratni, czyli nie jest to dobry pomysł.
Ktoś mądry musiałby policzyć, jak to z tym jest, bo ja podałem tylko bardzo okrągłe szacunki na szybko. Ile w sumie do kupy kosztuje obecna szopka emerytalna, służba chorób, ministerstwo indoktrynacji narodowej itd. - wraz z odpowiednimi urzędnikami i kosztem alternatywnym dla przedsiębiorców, którzy miast pracować muszą babrać się w przesterowanym systemie podatkowym. Bo coś mi się zdaje, że teraz z tymi wszystkimi pośrednikami mimo wszystko płaci się jednak więcej, niż gdyby każdy z NDP musiał robić to samodzielnie w warunkach wolnej konkurencji, a więc i niższych cen.

Ciek napisał:
Osoba bez nóg np. kurierem nie będzie, jednak nic nie stoi na przeszkodzie by np. posiedziała sobie na portierni czy innej cieciówce – w końcu to pracownik jak każdy inny, tylko nie biega. Zaoferuje kilka zł mniej i już pracuje.
A, to ważne. Oczywiście wtedy zlikwidowałoby się jakąkolwiek "płacę minimalną" i inne koszta pracy, więc te osoby także szybciej znalazłyby zatrudnienie.
 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Mainstream w końcu zabiera głos.

Powszechny dochód podstawowy - idea nie warta zachodu
24 minuty temu

Wygląda pięknie, lecz jest jak wiedźma zrobiona na księżniczkę. Mowa o idei powszechnego dochodu podstawowego wyrosłej wśród zachodnich pięknoduchów, po angielsku - Universal Basic Income, w skrócie UBI (od red.: podstawowy lub bezwarunkowy dochód podstawowy). Od 500 lat nic z niej nie wychodzi i nadal nie warta jest zachodu.

500 lat UBI to nie przesada. Zaczyn idei przypisuje się Tomaszowi More, twórcy "Utopii". Za jej właściwego praojca uważa się jednak mniej znanego od Morusa współprekursora humanizmu. Był nim pochodzący z Walencji, osiadły we Flandrii Żyd-konwertyta, profesor Johannes Ludovicus Vives. W szczegółowym memoriale "De Subventione Pauperum" ("O pomocy dla ubogich") przekazanym burmistrzowi Brugii, Vives dowodził w 1526 r. potrzeby zapewnienia każdemu jakiegoś dochodu. Dalsze ślady prowadzą do angielskich Poor Laws skodyfikowanych w końcu XVI wieku i uchwalanych z myślą o biednych, chorych oraz dzieciach bez opieki.

Idea bezwarunkowego dochodu podstawowego zyskuje ostatnimi czasy na popularności. Kibicuje jej także Rafał Woś, czemu dał wyraz swoim najnowszym tekstem na łamach Obserwatora Finansowego pt. "Szczodry jak Szkot". Czy warto rzeczywiście wprowadzać ten program?

Amerykański prekursor liberalizmu Thomas Paine postulował w 1797 r. w broszurze "Agrarian Justice" obdarowywanie każdego na jego 21. urodziny kwotą 15 funtów (dziś: ok. 1500 funtów) oraz dziesięcioma funtami rocznej emerytury, gdy przekroczy 50. rok życia (angielski robotnik rolny zarabiał wtedy 23 funty rocznie). Środki zapewniałby podatek od własności ziemskiej. Nazwał to rentą gruntową (groundrent), bo było to przed rewolucją przemysłową i ówczesny PKB powstawał głównie na wsi. Pomysł Paine'a przemyśliwał wdrożyć Napoleon Bonaparte, ale nie zdołał, bo głównie wojował, a mniej rządził. Naśladowców było potem wielu. W czasach nieodległych zwraca uwagę inicjatywa prezydenta Richarda Nixona pn. Family Assistance Plan, bardzo podobna do polskiego 500 plus. Projekt ustawy z 1969 r., który przeszedł gładko przez Izbę Reprezentantów, lecz poległ w Senacie, zakładał przekazywanie równowartości dzisiejszych 10 600 dolarów rocznie każdej rodzinie z dziećmi, przy czym wypłaty miały być jednak uzależnione od dochodów rodzin.
Po dłuższej chwili neoliberalnego wytchnienia w ekonomii od czarów-marów i zaklęć, wbrew tysięcznym przesłankom wskazującym, że rolą i przeznaczeniem człowieka jest praca, dziś znów wracają głosy, że przedsionek do szczęścia otworzyć można za pomocą czarodziejskiej różdżki. Autorzy obecnej wersji zwanej dochodem gwarantowanym, bezwarunkowym lub powszechnym tu i ówdzie zdołali przebić się z nim do praktyki. Przykre to, ponieważ pomysłów do luftu są tysiące, lecz giną na szczęście równie masowo jak jętki jednodniówki, ten zaś uparcie nie chce zginąć.

Mrzonka Andrew Yanga
UBI miałby być lekarstwem na biedę, na strach przed utratą pracy, na nerwice i depresje związane z kieratem zawodowym, ale także specyfikiem ułatwiającym osiągnięcie takiego czy innego poziomu szczęścia. Do listy argumentów "za" dopisać można dziesiątki kolejnych domniemanych pozytywów, ale szkoda sił, bo i tak dojdzie się do wniosku, że najlepiej być młodym, zdrowym i bogatym. To zapewne z tego powodu z eksperymentów z UBI wycofał się rakiem rząd Finlandii, a niedawno także władze kanadyjskiej prowincji Ontario.
Ale porażki nie odstraszają. Wśród świeżych zwolenników UBI wyróżnia się Andrew Yang, amerykański prawnik, biznesmen, a od niedawna polityk ubiegający się u Demokratów o nominację do najbliższych wyborów prezydenckich. Yang uczynił dochód gwarantowany kluczem swojej kampanii, a szczegóły wyłożył w książce o "Wojnie przeciw zwykłym ludziom" ("The War on Normal People").
W wersji Yanga UBI w wysokości 1000 dolarów miesięcznie, a więc 12 tysięcy rocznie należałby się każdemu obywatelowi USA w wieku ponad 18 lat. Finansowanie polegałoby na likwidacji większości federalnych programów socjalno-pomocowych oraz wprowadzeniu w Stanach Zjednoczonych 10-procentowego VAT.

Po to, żeby przydać sprawie i swemu zaangażowaniu nieco wiarygodności Yang postanowił wydać własnych 120 tysięcy dolarów na sfinansowanie "stypendiów" w wysokości 1000 dolarów miesięcznie dla wybranych 10 amerykańskich rodzin. Już sam fakt, że wybrał rodziny, a nie osoby jest znaczący, ponieważ zwiększył zasięg promocji, osłabiając jednocześnie wielokrotnie siłę i zarazem koszt swego osobistego wsparcia. Czyżby zatem zmierzył siły na zamiary?
Powiedzieć, że szanse wprowadzenia ogólnokrajowego UBI w Stanach i gdziekolwiek indziej są zerowe, to powiedzieć mało, bo właściwsza jest ocena, że szanse na coś takiego są wręcz ujemne, cokolwiek miałoby to znaczyć. Mimo to warto jednak zmitrężyć trochę czasu na odpowiedź dlaczego UBI jest pomysłem kiepskim.

 

FatBantha

sprzedawca niszowych etosów
Członek Załogi
8 902
25 736
Siły na zamiary czy zamiary na siły
Przede wszystkim, odciąga wielu poważnych ludzi od poszukiwania hipotetycznych, wykonalnych rozwiązań problemu biedy i odtrącenia z braku pracy. Rozwiązań, które przystawałyby zarówno do zakorzenionych od tysiącleci postaw indywidualnych oraz relacji społecznych, jak i do możliwości ekonomicznych.
Ludzie nie chcą być równi i tacy nie są. Powoduje nimi interes własny, a w interesie ogółu działają wtedy, gdy w jakiejś perspektywie widzą w tym ten pierwszy. Są oczywiście wyjątki, ale potwierdzają one wyłącznie regułę. Warto w przytoczonym kontekście znać cztery krótkie zdania z dzieła Yuvala Noaha Harari pt. "Sapiens, od zwierząt do bogów". Światowej już sławy historyk napisał: "Podobnie jak przedstawiciele elit starożytnego Egiptu w większości kultur ludzie poświęcają życie na budowanie piramid. Zmieniają się tylko nazwy, kształty i rozmiary tych piramid. Mogą na przykład przybierać postać podmiejskiej rezydencji z basenem i wiecznie zielonym trawnikiem albo luksusowego penthouse'u z zapierającym pierś widokiem. Niewielu kwestionuje mity, które sprawiają, że w ogóle pragniemy piramidy".
Z perspektywy natury ludzkiej, UBI w tej czy innej nieśmiesznej wysokości będzie zawsze za mały w relacji do kosztów wymarzonej osobistej "piramidy", jak również stanowczo zbyt duży w relacji do możliwości wytwórczych społeczeństw i w ogóle świata.

Gdy przejść do strony finansowej, wystarczy liczydło. Amerykańskie Biuro Spisów szacowało, że w połowie 2018 r. ludność USA liczyła 327 milionów, z czego 22,4 proc. to dzieci i niedorostki. Amerykanów w wieku powyżej 18 lat jest zatem w okolicach 254 milionów. Wobec tego, UBI Andrew Yanga dla wszystkich dorosłych kosztowałby rocznie 3000 miliardów z kawałkiem, czyli 3 biliony dolarów plus coś tam (254 miliony osób razy 1000 dolarów miesięcznie razy 12 miesięcy).
Tymczasem wszystkie wydatki budżetu federalnego zapreliminowane na rok finansowy 2020 mają wynieść prawie 4,75 bilionów dolarów. Podatków i wszelkich innych danin na to nie wystarczy, bo dochody budżetowe osiągnąć mają 3,64 bilionów. Różnica 1,1 biliona dolarów między wydatkami a dochodami pokryta zostanie długiem do ewentualnej spłaty przez potomnych, czyli sprzedażą rządowych obligacji.
W ujęciu istotnym dla pomysłu UBI wiedzieć trzeba również, że na wypłaty z tytułu tzw. Social Security, Medicare i Medicaid oraz na liczne mniejsze programy pójdzie w USA prawie 60 proc. wydatków federalnych. W roku budżetowym 2020 wydatki na zabezpieczenie z tytułu Social Security mają wynieść 1 102 mld dol., a więc tyle, ile ma mieć zaplanowany deficyt budżetowy. Medicare (ubezpieczenie medyczne dla osób powyżej 65 lat) to 679 mld, a Medicaid (to samo dla osób ubogich) - 418 mld dol. Źródłem finansowania tych trzech tytułów są podatki obciążające wynagrodzenia, które mają wynieść niespełna 1,3 biliona dolarów. W części socjalnej budżetu amerykańskiego jeszcze przed hipotetycznym UBI Yanga wystąpi zatem deficyt w wysokości ok. 900 mld dolarów, który pokryty będzie z innych wpływów.

Na UBI stać jedynie Luksemburg oraz Danię i Finlandię
Świadom olbrzymiego ciężaru 1000-dolarowego UBI dla każdego Amerykanina Yang założył likwidację całego dotychczasowego "socjalu". Nawet wtedy potrzebowałby jednak do pokrycia całości kosztów powszechnego dochodu gwarantowanego dodatkowych - jak sam podaje - 1,3 biliona dolarów. Wydaje się, że brakowałoby znacznie więcej, ale mniejsza o to. Na ratunek przyjść miałby więc kolejny podatek, czyli niestosowany w Stanach Zjednoczonych VAT.
1000 dolarów to w amerykańskich warunkach niedużo, ale po tysiącu dla żony i męża to już całkiem, całkiem. Punktem odniesienia mogą być koszty mieszkaniowe. Wg ostatniego badania pn. American Housing Survey, w 2015 r. mediana kosztów mieszkaniowych wynosiła 1030 dolarów miesięcznie, w tym 853 dolary z tytułu spłaty kapitału i odsetek od kredytu hipotecznego, a reszta to podatki i ubezpieczenie kredytu. Uznać zatem można, że propozycja Yanga nie mieści się w kategoriach byle jakiej jałmużny. I to jest jej największy minus - na bezwarunkowy dochód powszechny w odczuwalnej wysokości nie stać nawet narodu tak bogatego jak amerykański.
Riposta na takie dictum jest natychmiastowa - jak to nie stać? Wystarczy podnieść podatki dla majętnych, a przede wszystkim oskrobać z pozłoty najbogatszych. W praktyce, istotna podwyżka podatków nie jest możliwa w żadnej demokracji zachodniej. Wymagałaby rewolucji lub zmiany ustroju w wyniku serii wojen domowych, co na razie Zachodowi nie grozi.
W raporcie OECD z maja 2017 r. sformułowany został trzeźwy wniosek, że finansowanie powszechnego dochodu gwarantowanego w odczuwalnej wysokości wymagałoby "dalszego podniesienia wskaźników udziału podatków w PKB (tax-to-GDP), które już teraz są w strefie OECD na rekordowo wysokim poziomie." W przypadku USA i UBI Andrew Yanga wskaźnik ten musiałby zostać podniesiony o 10 punktów procentowych.
W 2016 r. The Economist szacował, że gdyby skreślić wszystkie wydatki socjalne poza tymi na ochronę zdrowia, to odsuwając na bok Luksemburg z jego wulgarnym bogactwem, jedynie w Danii i Finlandii starczyłoby na UBI w odczuwalnej wysokości odpowiednio 10,9 tys. dol. i 10,5 tys. dol. rocznie na osobę. W Stanach Zjednoczonych starczyłoby na 6,3 tys. dol. na osobę, a w Meksyku na 900 dolarów. Notabene, przykład meksykański odsłania Himalaje hipokryzji skrywanej przez zachodnich zwolenników UBI, którzy ronią krokodyle łzy nad niedolą atlantyckiej "quasi-biedoty", lecz nie zająkną się ani słowem o 7 miliardach prawdziwych biedaków z naprawdę ubogich kontynentów.

Rozkułaczenie Gatesa nie pomoże
Po to, żeby UBI mógł osiągnąć wysokości nie wywołujące śmiechu, gospodarki musiałyby podkręcić tempo, żeby było co miesiąc na znacznie wyższy podatek dochodowy lub na podatki pośrednie w rodzaju VAT lub na składkę podobną do rodzimej zusowskiej. Innymi słowy, masz tu swoje 1000 dolarów co miesiąc tylko dlatego, że tu jesteś, mieszkasz i żyjesz, ale wracaj lub idź natychmiast do pracy, bo musisz zwrócić mi ten tysiąc w podatkach. Jak zawsze i wszędzie, gros wpływów podatkowych zapewniają biedniacy i średniacy, bo jest ich najwięcej. Sto lub dwieście tysięcy bogaczy nie jest po prostu w stanie opłacić stałych wypłat sowitych pieniędzy dla paru setek milionów.
Przykład: z najnowszych rankingów wynika, że majątek Billa Gatesa, drugiego na liście najbogatszych ludzi świata, wynosi netto, czyli po odjęciu ciążących na nim zobowiązań, 104 mld dolarów. Aż tyle choć przecież "przepuścił" już wcześniej aż kilkadziesiąt miliardów na cele charytatywne. A gdyby tak zostawić mu tylko jeden miliard, a resztę potraktować domiarem podatkowym i wydać na UBI? Majątku Gatesa starczyłoby na jeden rok wyłącznie dla mieszkańców Nowego Jorku, a co z resztą Ameryki i co z UBI na następne lata?
Załóżmy zatem odważnie, że z jednorazowego domiaru nałożonego również na pomniejszych bogaczy uzyska się nie 103 miliardy, jak z hipotetycznego "rozkułaczenia" twórcy Microsoftu, lecz np. jakieś 2 biliony. Odwaga w snuciu takich wizji jest potrzebna, bo gotówka i jej ekwiwalenty w posiadaniu 1 proc. najbogatszych gospodarstw domowych Ameryki to wg Bloomberga "jedynie" 304 mld dol., zaś o spieniężaniu bilionowych aktywów produkcyjnych w celach socjalnych strach jakoś myśleć. Bez kasowania obecnego systemu zabezpieczenia społecznego, co jest całkowicie nierealne, dwa biliony przeznaczone na 1000 dolarów miesięcznie na wypłaty na rzecz ogółu dorosłych Amerykanów starczyłyby wprawdzie dla wszystkich uprawnionych, ale nie na cały rok, ale na 8 miesięcy. I co potem? Koniec z UBI?
Bogacze bogaczami, ale są przecież jeszcze korporacje. Według rządowego Bureau of Economic Analysis, łączne zyski wszystkich firm amerykańskich wyniosły 2,3 bilionów dolarów przed opodatkowaniem i 1,83 biliona po podatkach. I dużo to, i mało, a przyszłość to inwestycje.
Zbiorcza aktywność inwestycyjna rozumiana jako uruchamianie nowych przedsięwzięć produkcyjnych i usługowych jest w Stanach, tak jak w Europie i Polsce, mniejsza niż kiedyś. Jednak inwestycje są nadal potężne. Tzw. capex (capital expenditures), czyli wydatki na środki trwałe poniesione przez ogół amerykańskich przedsiębiorstw, łącznie z sektorem finansowym, wyniosły w 2018 r. prawie 5,7 bilionów dol. Źródłem finansowania były środki własne pochodzące z gromadzonych przez lata zysków oraz kredyty i pożyczki. Osłabienie siły finansowej amerykańskich korporacji poprzez grabieżcze opodatkowanie w celu uruchomienia UBI autorstwa Andrew Yanga, byłoby strzałem w stopę.
Przedstawione powyżej wartości są wyrwane z bardzo szerokiego kontekstu i nie są jakimkolwiek dowodem na cokolwiek. Przytoczone zostały jedynie po to, żeby uświadomić, że zasoby najbogatszych państw są wielkie, ale też i bardzo małe, zwłaszcza w relacji do marzeń i wygórowanych roszczeń.
Tegoroczne nagroda noblowska z ekonomii wyróżniła ekonomistów za dobre podejście do rugowania globalnego ubóstwa. W uzasadnieniu werdyktu napisano, że dobra jest metoda podziału problemu na mniejsze obszary. W Polsce rozsądnie uniknięto pułapki UBI i wprowadzono program 500 plus głównie z myślą o dzieciach. Jest chwalony i miejmy nadzieję, że będzie trwał długo, nie z nadzieją, że dzieci będzie więcej, bo teza o katastrofie demograficznej jest z gruntu fałszywa, a na to, że dzięki dobrze wydanemu wsparciu będą zdrowsze i silniejsze, a przed wszystkim mądrzejsze, więc lepiej niż obecne pokolenia poradzą sobie z przyszłością.
Mnóstwo ludzie wierzy, że znajdzie się kiedyś jeden uniwersalny lek "na całe zło". Stąd idee w rodzaju UBI. W ekonomii, gospodarce i biznesie, podobnie jak w medycynie, w której także poruszamy się często po omacku, powinna obowiązywać zasada - przede wszystkim nie szkodzić. UBI byłby zaś jak taca z ciastem - słodkim i pysznym, ale też bardzo niezdrowym. A co zamiast? Może ruch i praca?
Jan Cipiur
Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii
 
Do góry Bottom