Na co państwo marnuje nasze pieniądze?

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123
Wyszperałem w sieci świetny tekst Tomasza Cukiernika sprzed trzech lat:

Można zredukować wydatki o 144 mld zł
By Tomasz Cukiernik on 6 listopada 2013

Wczytując się w rządowy projekt budżetu na rok 2014 (który określa zaledwie niecałą połowę wydatków publicznych), łatwo wskazać wydatki zbędne, które powinny zostać całkowicie zlikwidowane. Wydatki publiczne w roku 2014 zaplanowano na poziomie 741,1 mld zł, w tym wydatki budżetu – 324,6 mld zł, a wydatki budżetu środków europejskich – 78,3 mld zł. Nawet jeśli przyjąć socjalistyczne założenia, że poza wojskiem, policją i wymiarem sprawiedliwości w rękach państwa powinna być służba zdrowia, edukacja, wydatki socjalne i system emerytalny, to pozostaje jeszcze ogromne pole manewru w likwidacji wydatków państwa.

Biurokracja – oszczędności: ok. 54 mld zł

Najbardziej oczywistą kwestią jest likwidacja niepotrzebnej biurokracji. Na płace dla urzędników, którzy zarabiają ok. 1100 zł więcej niż średnia płaca w sektorze przedsiębiorstw, idzie rocznie około 65 mld zł. Wystarczy część z nich zwolnić, a reszcie obniżyć płace do poziomu płac w przedsiębiorstwach i w ten sposób bez problemu można by zaoszczędzić co najmniej 30 mld zł! Mało tego, tylko w latach 2008-12 wydatki na biurokrację (zwiększenie zatrudnienia urzędników i zwiększenie ich pensji) poszybowały w górę o 10,6 mld zł. Do tego dochodzą tzw. „trzynaste” pensje dla urzędników (proceder, którego nie ma w sektorze prywatnym), na które tylko w 2012 roku wydano 5 mld zł. Ponadto na inwestycje budowlane i zakupy inwestycyjne urzędów w 2014 roku państwo ma wydać ponad 8 mld zł. O zbędności znacznej części urzędniczej kasty świadczy choćby cel, na który w budżecie na rok 2014 przeznaczono „drobne” 20 mln zł. Ta okrągła sumka ma zostać wydana na „zwiększanie aktywności społecznej w funkcjonowaniu państwa w zakresie dialogu obywatelskiego”. Według tego urzędniczego bełkotu, „podstawowe znaczenie w realizacji zadania ma tworzenie warunków dla rozwoju wolontariatu oraz podmiotów prowadzących działalność pożytku publicznego, a także współpracy tych podmiotów z organami administracji publicznej oraz prowadzenie dialogu obywatelskiego. Równie istotne jest wspieranie społeczeństwa obywatelskiego i gospodarki społecznej poprzez rozwój instytucji gospodarki społecznej, jak również wsparcie programów partycypacyjnych w kreowaniu i wdrażaniu polityk publicznych”. I już wiemy, że chodzi wyłącznie o uzasadnienie urzędniczym bełkotem niepotrzebnych nikomu (poza urzędasami) wydatków – żeby nadal mogli tkwić w biurokratycznym bagnie, czyli pracować bez zbędnego wysiłku i kreatywności do samej emeryturki. Należałoby także zlikwidować wszelkie partykularne przywileje różnych grup, które pasą się na podatniku i powodują zobowiązania finansowe ze strony finansów publicznych, na przykład przywileje emerytalne czy dotacje dla partii politycznych (w 2012 roku kosztowały ponad 125 mln zł). Sama znienawidzona przez kierowców Inspekcja Transportu Drogowego będzie kosztowała w 2014 roku prawie 133 mln zł. Ponad 10 mln zł kosztuje Polski Instytut Spraw Międzynarodowych, 9,4 mln zł – Ośrodek Studiów Wschodnich im. Marka Karpia, a ponad 4,2 mln zł – Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia. Należy także zaniechać szkodliwych polityk, które uskutecznia nadmierna biurokracja, jak inicjatywy zapewniające wzrost udziału odnawialnych źródeł energii w bilansie paliwowo-energetycznym, w tym biopaliw (ponad 132 mln zł) czy przeciwdziałanie zmianom klimatu. Ostatnio nowy prawicowy rząd Australii wycofuje się z polityki walki z „globalnym ociepleniem”.


Wsparcie dla biznesu – oszczędności: ok. 33 mld zł


Państwo nie powinno wtrącać się do gospodarki nie tylko poprzez nieuchwalanie regulacji, a ustalanie racjonalnie niskich i nieskomplikowanych podatków, ale z drugiej strony powinien istnieć całkowity zakaz jakichkolwiek dotacji, programów wsparcia i pomocy dla biznesu czy to prywatnego czy państwowego, także dla nowo powstających firm czy też bankrutujących. Tymczasem tego typu wydatki stanowią znaczą część budżetu na rok 2014. Likwidacja wielu regulacji rynku pociągnie za sobą konieczność zlikwidowania całego szeregu niepotrzebnych instytucji państwowych: Urząd Nadzoru Finansowego (ponad 218 mln zł), Urząd Komunikacji Elektronicznej (ponad 102 mln zł), Urząd Regulacji Energetyki (ponad 36 mln zł), Urząd Transportu Kolejowego (prawie 27 mln zł). Podmioty na rynku mają działać w ramach prawa, a wszelkie spory powinny rozwiązywać sądy i do tego nie jest potrzebny dodatkowy urząd. W 2014 roku rząd planuje wydać także 3,28 mld zł na wzrost konkurencyjności gospodarki. W ramach tego zadania m.in. wdrażane są inicjatywy, których celem jest zwiększenie dostępu przedsiębiorców do kapitału, pobudzanie innowacyjności, konkurencyjności i przedsiębiorczości, jak też zapewnienie warunków do tworzenia nowych miejsc pracy. 1,29 mld zł ma zostać wydane na wspieranie budownictwa. 738,4 mln zł wyniosą wydatki Funduszu Restrukturyzacji Przedsiębiorstw, w tym 566,5 mln zł dotacja dla Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości. 54 mln zł zostanie zmarnowane na promocję eksportu. 90 mln zł wyniosą wydatki na rynek telekomunikacyjny i pocztowy, który powinien być domeną wyłącznie prywatną (aktualnie w Wielkiej Brytanii prywatyzuje się pocztę królewską, nie mówiąc o operatorach telefonicznych). Z kolei na informatyzację rząd zamierza wydać aż 8 mld zł. Ponadto na realizację rządowego programu „Wspieranie przedsiębiorczości z wykorzystaniem poręczeń i gwarancji Banku Gospodarstwa Krajowego” zarezerwowano 259 mln zł. Zlikwidowana lub sprywatyzowana powinna zostać także Agencja Rozwoju Przemysłu, która tak rozwija polski przemysł, że oskarżana jest m.in. o doprowadzenie do upadłości Stoczni Gdańskiej. Także państwowe instytucje zajmujące się zarządzaniem nieruchomościami, powinny te nieruchomości sprzedać na rynku w krótkim czasie i zostać zamknięte, ratując ciężkie miliony podatników. Chodzi o: Agencję Nieruchomości Rolnych – 270 mln zł i Zasób Własności Rolnej Skarbu Państwa (ziemia zabudowania po PGR-ach) – 873 mln zł, Agencję Mienia Wojskowego (tereny wojskowe) – ponad 193 mln zł i Spółkę Restrukturyzacji Kopalń (nieruchomości pogórnicze) – 424 mln zł. Powinien istnieć zakaz państwowych inwestycji w ramach takich wielomiliardowych programów wymyślonych przez rząd Donalda Tuska, jak Inwestycje Polskie czy Innowacje Polskie. Państwo nie powinno także inwestować w transporcie (poza drogami publicznymi), podczas gdy tylko na inwestycje kolejowe ma zostać wydane 7,49 mld zł. Ponadto 3,26 mld zł zostanie w przyszłym roku przeznaczone na wspieranie zrównoważonego rozwoju transportu, 590 mln zł – na wspieranie transportu lotniczego i infrastruktury lotniczej, 360 mln zł – na wspieranie transportu morskiego i żeglugi śródlądowej. Prawie 2 mld zł wyniesie dotacja dla PKP PLK, a ok. 500 mln zł – dotacje celowe dla kolei. Tym wszystkim powinien zajmować się wyłącznie rynek, bo państwowe władztwo to pole do utrzymywania ciepłych posadek dla kolegów i do korupcji. Dlatego konieczna jest prywatyzacja przynoszących olbrzymie straty kolei, jak i LOT-u. W ciągu 12 lat australijski producent samochodów Holden otrzymał od podatników dotacje w łącznej wysokości 2,2 mld AUD, co nie przyniosło spodziewanych rezultatów. Teraz rząd wycofuje się całkowicie ze wsparcia dla tej firmy. Także rolnicy i rybacy powinni być traktowani jak normalni przedsiębiorcy działający na rynku. Niestety tak nie jest i na Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa podatnicy wydadzą w przyszłym roku ponad 1,82 mld zł, a na Agencję Rynku Rolnego – 346 mln zł. Samo Centrum Doradztwa Rolniczego w Brwinowie kosztuje podatników 15,5 mln zł, nie mówiąc o całej masie innych państwowych instytutów zajmujących się sprawami rolnictwa. Z kolei na wspieranie rybactwa śródlądowego i rybołówstwa morskiego przeznaczono 560 mln zł, a na ubezpieczenie upraw rolnych i zwierząt gospodarskich – 100 mln zł.
 
OP
OP
Król Julian

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123
Praca – oszczędności: ponad 22 mld zł.

Państwo nie powinno wtrącać się także do kwestii zatrudnienia i nawet jeśli ureguluje pewne sprawy, to na pewno nie powinno na ten cel wydawać pieniędzy podatników, bo skutek jest przeciwny do zamierzonego. Zamiast się zmniejszać, w wyniku interwencji państwa bezrobocie rośnie. Tymczasem w 2014 roku na wspieranie zatrudnienia i przeciwdziałanie bezrobociu ma zostać wydane 16,68 mld zł, 770 mln zł – na „budowę nowoczesnych stosunków pracy i warunków pracy”, 20 mln zł – na wspieranie rozwoju i organizowanie dialogu i partnerstwa społecznego. Fundusz Pracy ponad 4 mld zł wyda na zasiłki dla bezrobotnych, 2,2 mld zł – na zasiłki przedemerytalne, a prawie 5 mld zł zostanie wydane na aktywne formy przeciwdziałania bezrobociu. Z kolei likwidacja Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych dałaby oszczędności na poziomie ponad 4,7 mld zł. W jego miejsce powinny działać prywatne firmy ubezpieczające od bezrobocia czy zwolnienia z pracy na zasadach dobrowolnych i rynkowych. Kolejne prawie 300 mln zł dałaby likwidacja Państwowej Inspekcji Pracy. Na dodatek ponad 217 mln zł pójdzie na komunistyczny relikt o nazwie Ochotnicze Hufce Pracy, które powinny działać na zasadach rynkowych (bez dotacji) albo zostać zlikwidowane.

Unia Europejska – oszczędności: ponad 31 mld zł

To co przeciętnemu socjaliście, a także urzędnikom aktualnego rządu, szczególnie z rozbudowanego Ministerstwa Rozwoju Regionalnego nie mieści się w głowie, to konieczność zaprzestania pobierania od Unii Europejskiej i współfinansowania wszelkich dotacji. Tymczasem w 2014 roku 12,3 mld zł zostanie wydane z budżetu państwa na realizację projektów z udziałem środków pochodzących z budżetu Unii Europejskiej. Ponadto 250 mln zł pójdzie z budżetu na zarządzanie realizacją i wdrażanie pozostałych programów finansowanych z udziałem niepodlegających zwrotowi środków pomocowych. Dodatkowo na prefinansowanie dotacji unijnych zarezerwowano ponad 751 mln zł, a na Program ogólny „Solidarność i zarządzanie przepływami migracyjnymi” – prawie 111 mln zł. Prawie 10 mln zł pójdzie na dotacje celowe na Regionalne Centra Informacji Europejskiej. Sporo pieniędzy zaoszczędziłoby się na likwidacji samego Ministerstwa Rozwoju Regionalnego (budżet w 2013 roku – 34,7 mln zł) i zwolnieniu tysięcy urzędników pracujących w samorządach i innych urzędach przy „pozyskiwaniu” unijnych funduszy. Nikt nie policzył wydatków samorządów wszystkich szczebli i państwowych urzędów i agencji związanych z „pozyskiwaniem” unijnej jałmużny. Na samej składce do UE można by zaoszczędzić w przyszłym roku prawie 17,8 mld zł.


Sport i turystyka – oszczędności: prawie 2 mld zł

Państwo nie powinno zajmować się turystyką ani sportem. Zarówno turystyka, jak i sport powszechny to domena osób prywatnych i pasjonatów, a sport wyczynowy powinien być finansowany wyłącznie z kieszeni prywatnych sponsorów. Wydatki Polskiej Organizacji Turystycznej w 2014 roku zaplanowano na 89,5 mln zł, a budżet Ministerstwa Sportu i Turystyki w 2011 roku wyniósł 28 mln zł. Obie instytucje, wraz z podległym ministerstwu Instytutem Sportu, powinny zostać natychmiast zlikwidowane z pożytkiem dla wszystkich (poza pracującymi tam urzędnikami). A kwoty na sport idą ogromne: 420 mln zł – na wspieranie sportu wyczynowego, 350 mln zł – na wspieranie rozwoju infrastruktury sportowej, 100 mln zł – na promowanie i wspieranie rozwoju sportu dla wszystkich, 40 mln zł – na kreowanie polityki państwa w zakresie kultury fizycznej. 584 mln zł wyniosą przychody Fundusz Rozwoju Kultury Fizycznej, a ponadto 60 mln zł dotacji otrzyma Centralny Ośrodek Sportu, 13 mln zł wyniosą wydatki Funduszu Zajęć Sportowych dla Uczniów, a 5,6 mln zł to koszt funkcjonowania Polskiego Klubu Wyścigów Konnych. Z kolei za 90 mln zł w przyszłym roku państwo będzie podnosiło konkurencyjność produktów turystycznych oraz wzmacniało turystyczny wizerunek Polski. Celem podejmowanych działań jest utrzymanie liczby przyjazdów turystów zagranicznych odwiedzających Polskę na dotychczasowym poziomie – na co w ogóle nie powinno wydawać się pieniędzy podatników oraz zapewnienie właściwych kwalifikacji przewodników turystycznych i pilotów wycieczek – czym powinien zająć się wyłącznie rynek. Tylko na dotacje celowe dla stowarzyszeń na upowszechnianie turystyki przeznaczono 2 mln zł. Czy pieniądze na ten cel przyznawane są z klucza rodzinnego czy partyjnego?

Kultura i propaganda – oszczędności: ponad 2 mld zł

830 mln zł ma zostać wydane w przyszłym roku na działalność artystyczną, upowszechniającą i promującą kulturę polską w kraju i za granicą. W tym celu istnieją takie twory, jak Instytut Adama Mickiewicza, Fundusz Promocji Kultury, Fundusz Promocji Twórczości, Narodowy Instytut Audiowizualny, Instytut Książki czy Polski Instytut Sztuki Filmowej, którego działalność będzie kosztowała podatnika prawie 144 mln zł. Niektóre z tych instytutów powstały stosunkowo niedawno i na przykład bez PISF też powstawały filmy, może nawet lepsze niż z jego dofinansowaniem. 380 mln zł zostanie wydane na budowę i modernizację infrastruktury kultury, a 100 mln zł – na kształtowanie międzynarodowego wizerunku RP. Ponadto na wstrzymaniu budowy Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku i Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku można zaoszczędzić ponad 127 mln zł. Z kolei na dotacje celowe dla centrów kultury i sztuki, fundacji i stowarzyszeń kultury oraz pozostałych instytucji kultury ma zostać wydane ponad 253 mln zł, dla teatrów – ponad 11,6 mln zł, a dla galerii i biur wystaw artystycznych – ponad 7 mln zł. Ale już dotacje podmiotowe dla teatrów przekraczają 138 mln zł, a dla filharmonii, orkiestr, chórów i kapeli – ponad 52 mln zł. Dochody z podatków pójdą także na „umocnienie wizerunku Polski jako kraju pomyślnej transformacji ustrojowej, państwa nowoczesnego i ważnego członka UE i NATO”. 10 mln zł zostanie zmarnowanych na wspieranie rozwoju demokracji, promocję praw człowieka oraz udział we współpracy rozwojowej i międzynarodowej pomocy humanitarnej. Z kolei 20 mln zł politycy zarezerwowali na przeciwdziałanie dyskryminacji, podtrzymywanie tożsamości kulturowej mniejszości narodowych i etnicznych (5 mln zł dla samych Cyganów). Skandalem jest, że administracja publiczna monitoruje przypadki i incydenty o charakterze dyskryminacyjnym, rasistowskim, ksenofobicznym, a także realizuje działania na rzecz wyrównywania statusu kobiet i mężczyzn w życiu społeczno-gospodarczym. To typowe wyrzucanie pieniędzy podatników w błoto, którego jedynym celem jest wyłudzenie pieniędzy Polaków. Państwo nie powinno być też ani właścicielem mediów, ani ich dotować. Dlatego konieczna jest likwidacja KRRiT (21,6 mln zł), prywatyzacja PAP, TVP, radia publicznego oraz wprowadzenie zakazu dotacji dla mediów drukowanych. Tymczasem dotacja dla PAP w 2014 roku wyniesie 2,5 mln zł, a dla Centrum Badania Opinii Społecznej – 3,2 mln zł. Wiadomo, że jak ktoś płaci, to potem wymaga, więc nie należy od takich instytucji spodziewać się ani rzetelnych badań, ani rzetelnych informacji. Państwo powinno wstrzymać także wszelkiego rodzaju kampanie społeczne, jak kampania Ministerstwa Edukacji Narodowej reklamująca edukację wczesnoszkolną, na którą zmarnowano 1,5 mln zł czy kampania promocyjna Ministerstwo Gospodarki Wyprodukowano w Polsce, w ramach której przedsiębiorcy z Czech, Niemiec, Ukrainy, Chin oraz Rosji są zachęcani do nawiązywania relacji handlowych z polskimi przedsiębiorcami. Na realizację zadań w zakresie prowadzenia publicznych kampanii edukacyjnych zarezerwowano w budżecie przyszły rok ponad 2 mln zł. Należy dodać, że w projekcie budżetu na rok 2014 jest wiele punktów z zarezerwowanymi wydatkami, z których nie wiadomo, na co w rzeczywistości te pieniądze zostaną wydane, jak na przykład: „rezerwa na zmiany systemowe oraz niektóre zmiany organizacyjne, w tym nowe zadania”; „dotacje celowe dla ‘pozostałych jednostek’ na ‘pozostałą działalność’”; „rezerwa na zmiany systemowe oraz niektóre zmiany organizacyjne w tym nowe zadania” czy też „różne rozliczenia” (90,5 mld zł) i temu podobne kwiatki. Ponadto w artykule nie uwzględniono wydatków ZUS-u, NFZ, gdzie też możliwe są oszczędności i samorządów, które także marnują pieniądze podatników na rozdętą biurokrację, wspieranie przedsiębiorców, współfinansowanie unijnych dotacji, sport, kulturę czy propagandę. Dlaczego dziura budżetowa jest coraz głębsza, a zadłużenie publiczne coraz większe? Czy państwu brakuje pieniędzy? Otóż nie! – państwo ma ich za dużo, tylko marnotrawi i wydaje nie na to, na co potrzeba. Dlatego konieczna jest racjonalizacja wydatków publicznych i głębokie cięcia w tych dziedzinach, w których państwo nie powinno w ogóle ingerować. Tylko powyższe propozycje pozwolą w łatwy sposób zaoszczędzić co najmniej 144 mld zł wypracowanych i zabranych podatnikom pod przymusem (prawie połowa wydatków budżetu!). To tylko początek. Celem są wydatki publiczne na poziomie około 20 procent PKB, tak jak w Hongkongu, a nie prawie 50 procent PKB, jak w krajach UE.

http://konserwatyzm.pl/artykul/11154/mozna-zredukowac-wydatki-o-144-mld-zl/
 

Staszek Alcatraz

Tak jak Pan Janusz powiedział
2 790
8 462


Niedawno otrzymałem pytanie, jak chciałbym zlikwidować PIT i CIT nie powodując zapaści finansów publicznych. Uważam, że likwidacja PIT i CIT to tylko niezbędna kosmetyka. Prawdziwym wyzwaniem jest równoczesna likwidacja składki zdrowotnej, emerytalnej i pozostałych narzutów na wynagrodzenia.

Projektując nowy system podatkowy trzeba jednak wziąć pod uwagę pewne istotne ograniczenia. Pierwszym ograniczeniem jest członkostwo w Unii Europejskiej. Wymusza ono pewne rozwiązania podatkowe, określone wydatki oraz regulacje. Kolejnym ograniczeniem jest nasza Konstytucja. Znajdują się w niej na przykład darmowe służba zdrowia i oświata. Dochodzą nam do tego zobowiazania które musimy respektować, z których najważniejsze to dług publiczny, emerytury i renty.

Obecnie wydatki systemu finansów publicznych to 915 mld zł. Składa się na to 369 mld zł budżetu państwa, 215 mld zł budżetów samorządów, 72 mld zł NFZ, 224 mld zł funduszy ubezpieczeń społecznych, 17 mld zł innych funduszy i 18 mld zł KRUS. Liczba ta jest zawyżona, ponieważ budżet obejmuje dotację dla samorządów: 87 mld zł, dotację do FUS: 59 mld zł i dotację do KRUS: 18 mld zł. Odjęcie tych liczb zmniejsza wydatki systemu finansów publicznych do 750 mld zł.

Załóżmy teraz, że wprowadzamy system podatkowy pozbawiony podatków i składek liczonych od dochodu. Oznacza to, że likwidujemy PIT, CIT, ZUS, NFZ, FP i FGŚP. Zmniejsza to dochody państwa o 363 mld zł. Równocześnie zmniejsza też koszty. Państwo obecnie płaci samo sobie podatki i składki od wynagrodzeń urzędników, nauczycieli, policjantów i wszystkich innych pracowników budżetówki. Likwidacja tych składek daje oszczędność około 80 mld zł.

Musimy teraz wymyślić skąd wziąć pozostałe brakujące 280 mld zł. Najpierw szukamy dalszych oszczędności. Na pierwszy ogień leci 500+ (20 mld zł), pieniądze marnowane na walkę z bezrobociem (20 mld zł), finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego (21 mld zł), pomoc społeczna (45 mld zł), wydatki na kulturę (10 mld zł) i sport (6 mld zł). Brakuje już tylko 158 mld zł. Likwidacja zasiłków pogrzebowych (1,3 mld zł) oraz cięcia w skarbówce, ZUS i innych urzędach pozwolą zmniejszyć koszty o kolejne 3 mld zł.

Pozostałe 155 mld proponuje znaleźć w podatkach. Pierwszym byłby podatek pogłówny w wysokości 250 zł miesięcznie od dorosłego Polaka. Taki podatek dałby 100 mld zł rocznie. Drugim podatkiem byłby podniesiony dwukrotnie podatek od nieruchomości, który obecnie jest stosunkowo niski. Podwyżka ta dałaby 20 mld zł.

Według Oceny Skutków Regulacji ustawy o 500+, rozdanie ludziom 20 mld zł powoduje wzrost przychodów z tytułu VAT o 2 mld zł. Oznacza to, że zostawienie w kieszeni Polaków 240 mld zł spowoduje wzrost przychodów z tytułu VAT o 24 mld zł. Wzrosną też dochody z akcyzy, ale nie podejmuję się oszacowania o ile.

Brakuje 11 mld zł, o które trzeba na początku zwiększyć deficyt. Przynajmniej w teorii. Bo w praktyce, dojdzie do uwolnienia w społeczeństwie przedsiębiorczości, pracowitości i wielu innych pożytecznych cech tłumionych przez podatki dochodowe i ZUS. Ludzie przyzwyczajeni do życia z pomocy społecznej oraz urzędnicy będą musieli znaleźć normalne zatrudnienie, a i tak nie wystarczy to do zaspokojenia popytu na pracę. Nasze firmy będa musiały szukać pracowników za granicą. Będzie też do nas płynął kapitał szukający niskich podatków. Wzrost gospodarczy nam ruszy i te 11 mld zł nie będzie żadnym problem, zostanie nawet kilka miliardów złotych na zwolnienia od podatku pogłównego dla prawdziwie niezdolnych do pracy.

Wyjście z Unii Europejskiej dałoby kolejne dziesiątki miliardów oszczędności. Ale nawet i bez tego widać, że gruntowna zmiana naszego systemu podatkowego jest możliwa. Potrzeba tylko woli politycznej i odwagi, by zamiast rozdawać ludziom pieniądze, przestać im te pieniadze zabierać.
 
OP
OP
Król Julian

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123
Pierwszym byłby podatek pogłówny w wysokości 250 zł miesięcznie od dorosłego Polaka.

Dla mnie w obecnych czasach każdy podatek bezpośredni to kompletna głupota. Takie podatki są cholernie kosztowne w ściąganiu - PIT daje bodajże 40 miliardów dochodu rocznie, a koszt jego poboru to aż 2 miliardy. Do tego duża część z tych 40 miliardów płaci budżetówka i emeryci - kolejna głupota. No i niby jak ten pogłówny można by ściągnąć od meneli, którzy żyją za 200 złotych miesięcznie? Absurd. Podatek katastralny to już w ogóle rozbój w biały dzień (coś jak podatek od spadków, tylko bardziej).
 

Mati

Member
46
73
i ta bzadura ze podatki trzeba placic nawet w ewangelli jest opisana, Jezus kazal placic podatki, widac jaka to ewangelia jest "święta" . Czego wg was nie bylo by bez podatkow ? Panstwa ?
 

Finis

Anarcho-individual
439
1 922
Wyjście z Unii Europejskiej dałoby kolejne dziesiątki miliardów oszczędności. Ale nawet i bez tego widać, że gruntowna zmiana naszego systemu podatkowego jest możliwa. Potrzeba tylko woli politycznej i odwagi, by zamiast rozdawać ludziom pieniądze, przestać im te pieniadze zabierać.
Generalnie TL, więc przeczytałem na szybko. Ale powyższy fragment podoba mi się najbardziej.

Podam prosty przykład: pensja brutto 6000 PLN. Koszt całkowity pracodawcy wynosi 7236 PLN. Pracownik przy umowie o pracę dostaje na rękę tylko 4 247,43 PLN !!!. Czyli 2988.57 PLN idzie w błoto, bo jest zabierane przez państwo :(
 

kompowiec

freetard
2 567
2 622
Dla mnie w obecnych czasach każdy podatek bezpośredni to kompletna głupota. Takie podatki są cholernie kosztowne w ściąganiu - PIT daje bodajże 40 miliardów dochodu rocznie, a koszt jego poboru to aż 2 miliardy. Do tego duża część z tych 40 miliardów płaci budżetówka i emeryci - kolejna głupota. No i niby jak ten pogłówny można by ściągnąć od meneli, którzy żyją za 200 złotych miesięcznie? Absurd. Podatek katastralny to już w ogóle rozbój w biały dzień (coś jak podatek od spadków, tylko bardziej).
jak menele coś przeskrobią to policja przecież nigdy im nie daje mandatów, tylko upomnienie. Praktycznie zawsze.
 

Politolog przyszly

Well-Known Member
263
693

Hanki

Secessionist
1 525
5 088
udziałowcy chcący obejrzeć swoją własność muszą kupić bilet
Ponoć początkowo obraz Leonarda będą mogli to zrobić nieodpłatnie. Pozostała część zbiorów będzie w części dostępnej jedynie po zakupieniu biletu, tj. po zapłaceniu drugi raz za to samo.
 

Eli-minator

zdrajca świętych dogmatów
698
1 671
>>Na co państwo [...]?<<

Na ONZ. Moim zdaniem zjebana i DROGA organizacja. Nawet skądinąd zły Eurokołchoz coś tam jednak oddaje, zresztą niemało oddaje, choć bardzo dużo to kosztuje. ONZ natomiast tylko zabiera, a nic nie daje. Chyba Dudzie daje, że jako prezydent może robić sobie lans na forum świata.

Dla mnie to jest bezwartościowe.

Brzydzi mnie archaiczna Rada Bezpieczeństwa, produkt II Wojny Światowej, która przecież z biegiem czasu staje się coraz bardziej odległą przeszłością.

Być może ONZ z RB przez, nie wiem, nawet ćwierć wieku po wielkiej wojnie, odgrywał rolę jakoś konstruktywną (np. może antywojenną), ale to było minęło. A bezpowrotnie skończyło się, gdy legalny chiński rząd został właśnie w RB zastąpiony ni z gruszki, ni z pietruszki (geopolityczny kaprys Amerykanów, próba pogrywania, rozgrywania) przez komunistyczną szajkę naigrywającą się z chińskiego prawa, dopuszczającą się masowych morderstw.

To już też odległa przeszłość, większość z użytkowników tego forum nie było na świecie ćwierć wieku po II WŚ.
 
OP
OP
Król Julian

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123
Ciekawy tekst na temat poziomu wydatków państwowych w różnych krajach (i jak się zmieniały na przestrzni ostatnich 100 lat):

Złodzieje dobrobytu
Aleksander Piński

Jak i dlaczego politycy pozbawili nas władzy nad naszymi pieniędzmi?


Nawet o 1800 zł miesięcznie więcej dla każdego pracującego Polaka. Tyle zostałoby nam w portfelu, gdyby rząd zdecydował się obniżyć wydatki publiczne do takiego poziomu jak w Szwajcarii czy Australii. Poziomu, który Vito Tanzi, były ekspert Międzynarodowego Funduszu Walutowego, uważa za aż nadto wystarczający. Tymczasem wydatki publiczne w Polsce w 2013 r. najprawdopodobniej nie spadną, ale wzrosną. Klasa polityczna zabezpieczyła się, byśmy sami nie próbowali tego zmienić. Referenda dotyczące finansów państwa są w Polsce zakazane, choć takie plebiscyty są standardem na przykład w Szwajcarii.

Jak utopić rząd

„Nie chcę pozbyć się rządu. Chcę, by był tak mały, żebym mógł zaciągnąć go do umywalki i utopić" – mawia Grover Norquist, twórca organizacji Amerykanie na rzecz Reformy Podatkowej (Americans for Tax Reform). To oczywiście żart, ale warto wiedzieć, jak mało pieniędzy może potrzebować sprawnie funkcjonujące państwo. Jak podaje Heritage Foundation, polskie władze wydawały w 2011 r. 43,4 proc. PKB. W 2012 r. wydatki wzrosły do 44,6 proc. PKB. Czy to dużo, czy mało?

Uważany za twórcę współczesnego państwa opiekuńczego kanclerz Niemiec Otto von Bismarck dzisiaj uchodziłby za ultraliberała. Jak podaje Vito Tanzi w pracy „The Economic Role of the State in the 21st Century" („Rola państwa w gospodarce w XXI w."), około 1870 r. państwo wydawało w Niemczech zaledwie 10 proc. PKB. W 1913 r. było to niewiele więcej – 14,8 proc. PKB. To mniej, niż dzisiaj wydaje Hongkong (w 2012 r. było to 17,3 proc.). Z tych pieniędzy sfinansowano m.in. pierwszy system emerytalny i ubezpieczenia wypadkowe.

Co ciekawe, zapoczątkowanie tworzenia europejskiego socjalu to nie skutek dobrego serca Bismarcka. Jak podaje E.P. Hennock w wydanej w 2007 r. książce „The Origin of the Welfare State in England and Germany, 1850–1914" („Początki państwa opiekuńczego w Anglii i Niemczech, 1850–1914"), prawdziwym powodem była chęć powstrzymania masowej emigracji niemieckich robotników do USA, gdzie pensje były wyższe niż w Niemczech, ale nie było opieki państwa (i tylko dlatego na te reformy zgodzili się przedstawiciele niemieckiego biznesu).

Tanie i bogate państwa

Na przełomie XIX i XX w., kiedy Wielka Brytania rządziła jedną czwartą świata (mówiono, że to „imperium, nad którym słońce nigdy nie zachodzi"), wydatki państwa wynosiły: w 1870 r. 9,4 proc., a w 1913 r. 12,7 proc. PKB (czyli cztery razy mniej niż obecnie w Polsce). Podobnie było w Stanach Zjednoczonych. Jak piszą Milton i Rose Friedman w książce „Tyrania status quo", przez cały XIX w. i na początku XX w. całkowite wydatki rządowe w USA również nie przekraczały 10 proc. PKB (z wyjątkiem lat, kiedy prowadzono wojny, po ich zakończeniu wracały jednak do poprzedniego poziomu). Tyle wystarczyło, by utrzymać państwo zarówno wtedy, kiedy USA miały 5 mln mieszkańców, jak i wówczas, gdy mieszkało tam 125 mln obywateli. Wystarczyło , by zmienić Stany Zjednoczone z rolniczej kolonii w najpotężniejsze mocarstwo gospodarcze świata.

Ale faktyczny koszt rządu federalnego USA był jeszcze mniejszy i wynosił zaledwie 3 proc. PKB (reszta to były wydatki lokalne i stanowe). W XIX w. państwo zajmowało się tylko obroną narodową, egzekwowaniem prawa, sądownictwem, administracją i ewentualnie dużymi inwestycjami publicznymi. Z tych 3 proc. połowę przeznaczano na obronę narodową (w tym wypłaty dla weteranów). Na zdrowie, edukację i opiekę społeczną wydawano zaledwie 10 mln USD z liczącego 600 mln USD federalnego budżetu, czyli 0,06 proc. PKB. Jak tanie może być państwo, pokazała także w XIX w. Szwecja, gdzie w 1870 r. wydatki publiczne stanowiły tylko 5,7 proc. PKB (dla porównania: w 1980 r. wynosiły tam 60,1 proc.).

Gorzej niż pańszczyzna

O tym, jak bardzo zmieniło się podejście do roli państwa w gospodarce w ciągu ostatnich stu lat, świadczy na przykład opinia francuskiego ekonomisty Paula Leroya-Beaulieu z 1888 r., który podawał, że wpływy podatkowe na poziomie 5–6 proc. PKB są umiarkowane, 8–10 proc. to poziom normalny, natomiast powyżej 12 proc. to zdecydowanie zbyt wiele i musi to doprowadzić do spowolnienia gospodarczego. W XIX w. obywatele dysponowali 90 proc. pieniędzy, które zarobili, w XXI w. tylko 55 proc. Powrót państwa do roli sprzed stu lat oznaczałby, że przeciętny obywatel z dnia na dzień miałby 63 proc. więcej pieniędzy w portfelu. Ktoś, kto miał miesięcznie 3000 zł, otrzymywałby prawie 5000 zł.

Wbrew pozorom nie musimy cofać się do XIX w., bo są obecnie kraje wysoko rozwinięte, gdzie udział wydatków publicznych nie odbiega istotnie od tego sprzed stu lat w Europie czy USA. To na przykład wspomniany wcześniej Hongkong (17,3 proc. PKB), Singapur (17 proc. PKB) czy Tajwan (16 proc.). Co ciekawe, jeszcze w 1960 r. podobny poziom wydatków miały Szwajcaria (17,2 proc. PKB) i Japonia (17,5 proc. PKB).

Niski poziom wydatków państwowych nie musi świadczyć o niskim poziomie życia, w szczególności osób uboższych. Hongkong to 13. „kraj" (formalnie jest częścią Chin, ale zachowuje autonomię) na świecie pod względem jakości życia według tzw. Human Development Index (HDI), obliczanego przez ONZ wskaźnika, który oprócz dochodu na obywatela bierze pod uwagę także długość życia, wykształcenie społeczeństwa czy poziom ubóstwa. Wyprzedza on pod względem poziomu życia „socjalną" Francję (20. pozycja według HDI), gdzie wydatki państwa w stosunku do PKB są ponad trzy razy wyższe (wynoszą 56,2 proc. PKB).

Świadczą o tym także takie kraje, jak Norwegia, Kanada, Szwecja, Belgia, Holandia czy Finlandia, które obniżały w ostatnich latach wydatki publiczne i nie spowodowało to obniżenia ich wskaźnika HDI. Jak twierdzi Vito Tanzi, wynika to z tego, że we współczesnych państwach rozwiniętych znaczna część wydatków trafia do klasy średniej, która również płaci największą część podatków. Zmniejszenie wydatków publicznych to po prostu pozbycie się niepotrzebnego pośrednika.

Bezbolesne skubanie gęsi

Wśród krajów rozwijających się drogę niskich wydatków publicznych wybrały też te, które odnoszą dziś największe sukcesy w doganianiu bogatych państw. To Chiny (wydatki publiczne na poziomie 23 proc. PKB) i Chile (24,4 proc. PKB). John Maynard Keynes w wydanej w 1926 r. książce „End of laissez-faire" ("laissez-faire" to francuskie określenie wolnego rynku) postulował istotne zwiększenie udziału państwa w gospodarce. I faktycznie, udział ten zaczął rosnąć w latach 20. XX w. Na przykład w latach 1930–1980 wydatki rządu federalnego USA wzrosły z 3,7 proc. do 28,4 proc., czyli prawie ośmiokrotnie. W tym czasie wydatki lokalne i stanowe pozostały niemal niezmienione (w 1930 r. wynosiły 11,3 proc., w 1980 r. – 12,7 proc.). Jeszcze w 1930 r. trzy czwarte publicznych pieniędzy wydawano na poziomie lokalnym, w 1980 r. dwie trzecie dystrybuował rząd federalny. A zatem USA w XXI w. to zupełnie inny kraj niż w XIX w.
 
OP
OP
Król Julian

Król Julian

Well-Known Member
962
2 123
Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co stało się w Europie. Podział na „wolnorynkowe" USA i „socjalną" Europę to stosunkowo nowa koncepcja. Jeszcze do lat 60. XX w. udział wydatków publicznych był po obu stronach Atlantyku zbliżony. Na przykład w 1960 r. wynosiły one 27 proc. PKB w USA i 32,4 proc. PKB w Niemczech, 30,1 proc. PKB we Włoszech i 34,6 proc. we Francji. Co takiego stało się w latach 60., że drogi USA i Europy się rozeszły?

Otóż w 1967 r. w Danii, jako pierwszym kraju Europy, wprowadzono podatek VAT. Potem wprowadziły go m.in. Niemcy, Francja, a dziś jego ustanowienie jest warunkiem wejścia do Unii Europejskiej. „Genialność" wymyślonego w 1954 r. przez Maurice'a Lauré'a, szefa administracji podatkowej Francji, podatku VAT polega na tym, że przerzuca ściąganie go na przedsiębiorców i istotnie ogranicza motywacje do jego unikania (firmy mogą sobie odliczać od płaconego podatku VAT jego koszt w produktach i usługach, które kupują). A większość klientów przyzwyczajonych do rosnących cen nie kojarzy ich ze wzrostem VAT. Jest to więc źródło szybkich i łatwych pieniędzy dla rządu, który chce zwiększyć wydatki publiczne. Zabieranie ludziom pieniędzy przy pomocy VAT nazywane jest „bezbolesnym skubaniem gęsi", gdyż płatnicy nie orientują się, że płacą kolejną daninę państwu.

O podatkową konkurencję!

Wzrostu apetytu polityków na pieniądze podatników po wprowadzeniu podatku VAT dowodzi porównanie jego początkowych i obecnych stawek. I tak na przykład we wspomnianej Danii w 1967 r. wynosił on tylko 10 proc. W 1970 r. już 15 proc., w 1978 r. – 20,25 proc., a w 1992 r. – 25 proc. W Wielkiej Brytanii zaczynano od 10 proc., dziś jest to 20 proc. Niemcy na początku płacili 10 proc. VAT, dziś płacą 19 proc. W Polsce w 1993 r., gdy ustanowiono podatek VAT, wpływy z tego tytułu wyniosły 5 mld zł. W 2012 r. było to już 120 mld zł. Europejscy politycy twierdzili przy wprowadzaniu VAT, że dzięki niemu będą mogli zredukować bardziej „szkodliwe" podatki – dochodowy czy od firm. I jeszcze do 1975 r. te podatki w krajach przyszłej UE były faktycznie niższe niż w USA. Potem oświadczono, iż w związku z wyższym VAT należy także podwyższyć podatek dochodowy i od firm, by nie powodować większego obciążenia najuboższych i zabrać więcej pieniędzy tym, którzy zarabiają więcej.

Kraje rozwinięte, którym udało się utrzymać wydatki publiczne na poziomie około 30 proc. PKB, w ogóle nie mają podatku VAT (jak USA) albo pobierają go od niedawna w niewielkiej wysokości (Szwajcaria: 8 proc., Australia: 10 proc.). Nie możemy jednak obniżyć stawki VAT do poziomu Szwajcarii czy Australii, ponieważ wchodząc do UE, zobowiązaliśmy się, że nie będzie ona niższa niż 15 proc.

Oficjalnym powodem ustalenia minimalnego VAT jest zapobieganie „szkodliwej konkurencji podatkowej" między krajami członkowskimi UE. Zdaniem władz Unii doprowadziłaby ona do wyścigu na coraz to niższe stawki podatków, co groziłoby rozmontowaniem państwa dobrobytu w UE. Problem polega na tym, że Szwajcaria od początku swego istnienia stosuje konkurencję podatkową między wchodzącymi w jej skład 26 kantonami. Na przykład w kantonie Zug podatki wynoszą 52,4 proc. średniej krajowej, podczas gdy w kantonie Uri – 137,8 proc. (dane za Swiss Federal Office of Statistics). I jak podaje szwajcarski ekonomista Pierre Bassard w pracy „Tax Competition: The Swiss Case" („Konkurencja podatkowa: przypadek Szwajcarii"), to jeden z głównych powodów utrzymywania się wydatków publicznych na niskim poziomie (w 2012 r. stanowiły 33,7 proc. PKB).

Co istotne, przy tak niskich wydatkach państwa Szwajcarzy cieszą się taką jakością życia jak Szwedzi (Szwajcaria zajmuje 11. miejsce na świecie, a HDI wynosi tam 0,903; Szwecja jest na 10. pozycji z HDI 0,904), chociaż wydatki publiczne Skandynawów są o dwie trzecie wyższe (wynoszą 55,2 proc. PKB). Agresja polityków UE w stosunku do Szwajcarii (w listopadzie ubiegłego roku Szwajcarska Agencja Prasowa podawała, że przedstawiciele UE grozili władzom Szwajcarii, żądając zmiany prawa podatkowego) bierze się właśnie stąd, że swoją polityką udowadniają oni, iż państwo może wydawać mniej pieniędzy bez szkody dla poziomu życia obywateli.

Można więc zagwarantować wszystkie obecne socjalne zadania państwa (edukacja, emerytury, służba zdrowia), wydając 30–35 proc. PKB zamiast 45 proc. A te dodatkowe 10–15 proc. (czyli 238–357 mld zł rocznie, 1227–1840 zł miesięcznie na każdego z 16,2 mln pracujących Polaków) to haracz, który pobierają politycy, wynikający z tego, że pozbawili nas kontroli nad ich działaniami: posła w Polsce nie można odwołać, nie musi też słuchać instrukcji wyborców.

Dlaczego to takie istotne? To nie przypadek, że Szwajcaria, Australia i USA, kraje o relatywnie niskich wydatkach publicznych, są także światowymi liderami we wprowadzaniu demokracji bezpośredniej. Jak bowiem wynika z raportu z 2007 r. „The Economic Effects of Direct Democracy – A First Global Assesment" („Ekonomiczne skutki bezpośredniej demokracji – pierwsza globalna ocena"), im większy udział demokracji bezpośredniej, tym mniejsza korupcja i większa efektywność administracji.

Potwierdziły to prof. Patricia Funk z Uniwersytetu Pompeu Fabra w Barcelonie i prof. Christina Gathmann z Uniwersytetu w Heidelbergu w pracy z 2005 r. „Preferences Matter! Voter Preferences, Direct Democracy and Government Spending" („Preferencje wyborców, demokracja bezpośrednia i wydatki publiczne"). Obliczyły one, że gdy w szwajcarskim kantonie rozpisywane jest obowiązkowe referendum, wydatki budżetowe spadają o 12 proc. Każde zmniejszenie o 1 proc. liczby podpisów potrzebnych do zgłoszenia propozycji ustawy przez obywateli sprawia, że wydatki budżetowe spadają o 0,6 proc.

Prezydent w drugiej klasie

Jest więc dokładnie tak, jak mawia amerykański satyryk Patrick Jake O'Rourke: „Danie rządowi pieniędzy i władzy to jak wręczenie nastolatkowi kluczyków do samochodu i butelki whisky". Tylko w demokracji przedstawicielskiej, takiej jak w Polsce, wybranym posłom opłaca się „przepychać" jak najwięcej ustaw korzystnych dla niewielkich, ale umiejących się odwdzięczyć grup interesu. Obywatele za te przywileje będą płacić, więc nie mają żadnej motywacji, by za nimi głosować. Dlatego posłowie pozbawili nas możliwości blokowania w referendum ich „hojności".

Plebiscyty w sprawach finansowych są bowiem w Polsce zakazane przez prawo, a wniosek o referendum w każdej innej sprawie może zostać przez posłów wyrzucony do kosza, nawet jeżeli podpisze się pod nim 25 mln Polaków. Zgodnie z prawem muszą go tylko formalnie przegłosować. Choć polskim politykom nie chce się nawet zachowywać pozorów praworządności i milion podpisów zebranych w latach 2004–2005 pod wnioskiem o referendum m.in. w sprawie zmniejszenia Sejmu do 230 posłów i likwidacji Senatu przepuszczono przez niszczarki, wniosku nie poddano pod głosowanie. Bezczelność polskiej klasy politycznej bierze się z poczucia bezkarności. Sama o to zadbała, tworząc konstytucję z 1997 r. Jej zmianę, na przykład wprowadzającą elementy demokracji bezpośredniej, mogą przegłosować jedynie wybrani w obecnym systemie posłowie i senatorowie. To oczywiste, że dobrowolnie nie pozbawią się władzy.

Tak naprawdę w Polsce rządzi jedna partia – partia 45 proc. wydatków publicznych. Bo bez względu na to, kto jest premierem, ich udział w PKB Polski nie zmienia się istotnie. A właśnie zmieniając relację między pieniędzmi, które wydajemy sami, a tymi przekazywanymi politykom, możemy radykalnie zmienić to, jak żyjemy. Tak jak zrobiła Irlandia, obniżając wydatki publiczne z 48,9 proc. PKB w 1980 r. do 33,5 proc. PKB w 2002 r. i awansując z pozycji jednego z najbiedniejszych krajów UE do czołówki najbogatszych.

Polacy często dziwią się, jak to możliwe, że przywódcy partii w Szwajcarii jeżdżą do pracy tramwajami, a prezydenta tego kraju można spotkać w pociągu w wagonie drugiej klasy. To nie jest żadna „pokazówka". Po prostu polski parlamentarzysta zarabia trzykrotną średnią krajową pensję, a szwajcarski nie wyciąga nawet średniej (dokładnie 88 proc. przeciętnej płacy, jak wynika z raportu „Zarobki polityków na świecie", opublikowanego przez portal Wynagrodzenia.pl).

Szwajcarscy politycy nie są władzą w takim rozumieniu jak w Polsce. Nie podejmują decyzji politycznych, tylko przekładają to, czego chcą obywatele, na język ustaw. I dlatego podejmowanie przez polityków decyzji wbrew woli większości, a nawet 80 proc. obywateli, co regularnie dzieje się w Polsce (tak było na przykład przy podniesieniu wieku emerytalnego czy wysłaniu polskich wojsk do Iraku i Afganistanu), nie mogłoby się zdarzyć w Szwajcarii. I dlatego w Polsce politycy odgradzają się od obywateli kordonem ochroniarzy i pancernymi limuzynami, a z prezydentem Szwajcarii można w wagonie restauracyjnym wypić herbatę, mimo iż prawie w każdym domu w tym kraju jest wojskowy karabin.


http://www.uwazamrze.pl/artykul/966816/zlodzieje-dobrobytu/4
 

tomky

Well-Known Member
790
2 036
^ Dla mnie trochę z dupy te obliczenia na mieszkańca, powinno być raczej na pracującego.
 

tomky

Well-Known Member
790
2 036
To jest rachunek, rachunek jest dla kogoś, kto płaci, nie dla tego kto zyskuje.
Może się tam powinno jeszcze ująć dofinansowywanych studentów ukraińskich w polsce, rencistów z Izraela czy też beneficjentów polskiej pomocy humanitarnej na świecie. Trochę bez sensu.
 
Do góry Bottom